Dziadek Passilidis oszczędził mi mnóstwa kłopotów. Mogłem odpuścić sobie co najmniej osiem wieków z podróży, o której zacząłem już myśleć jako o mym świętym obowiązku.
Skoczyłem z prądem do naszej teraźniejszości. Trochę czasu spędziłem szperając w archiwach w kwaterze Służby w Atenach, po czym kazałem znaleźć sobie strój bizantyńskiego arystokraty z końca XII wieku — bogata jedwabna tunika, czarna szata wierzchnia, biały wiązany pod brodą kapelusz. Następnie kapsułą pojechałem do północnej Albanii. Wysiadłem w mieście Gjinokaster. W dawnych czasach nazywało się ono Argyrokastro, prowincja Epir.
Z Gjinokaster skoczyłem pod prąd, w rok 1205.
Wieśniaków z Argyrokastro przeraził mój arystokratyczny wygląd. Wytłumaczyłem im, że szukam dworu Michała Anioła Komnena. Pokazali mi drogę i sprzedali osła, bym mógł przebyć ją wy godniej. Michała wraz z resztą bizantyńskich wygnańców znalazłem na wyścigach kwadryg w zaimprowizowanym Hipodromie, leżącym u stóp łańcucha skalistych wzgórz. Wmieszałem się w tłum.
— Szukam Dukasa — powiedziałem do starego mężczyzny roznoszącego wino.
— Dukasa? A którego Dukasa?
— Ilu ich tu jest? Mam wiadomość z Konstantynopola dla Dukasa, nie powiedziano mi jednak dla którego.
Starzec roześmiał się wesoło.
— W tej chwili widzę tu — powiedział — Nicefora Dukasa, Jana Dukasa, Leona Dukasa, Grzegorza Dukasa, Nicefora Dukasa Młodszego, Michała Dukasa, Szymona Dukasa i Dimitriosa Dukasa. Chwilowo zaś nie widzę Eftimosa Dukasa, Leontiosa Dukasa, Szymona Dukasa Wysokiego, Konstantyna Dukasa i… zaraz, niech sobie przypomnę… ach, tak Andronika Dukasa. Kogo z rodziny szukacie, łaskawy panie?
Podziękowałem mu i skoczyłem z prądem.
W Gjinokaster z XVI wieku spytałem o rodzinę Markezinisów. Mój bizantyński strój wywołał podniesienie niejednej brwi, ale bizantyńskie złoto, w które byłem zaopatrzony, rozwiązało wszystkie języki. Jeden bezan — i bez problemów wskazano mi rodzinną posiadłość. Dwa bezany — i przedstawiono mnie zarządcy rodzinnej winnicy. Pięć bezanów — drogo! — i już częstowałem się winogronami w gościnnej sali domu Grzegorza Markezinisa, przywódcy klanu. Był to szlachetnie wyglądający mężczyzna w średnim wieku o długiej siwej brodzie i płonących oczach, surowy, lecz gościnny. Rozmawialiśmy, a jego córki kręciły się radośnie wokół, dolewając nam wina, przynosząc winogrona, zimne baranie gicze, góry ryżu; trzy córki, miały może trzynaście, piętnaście i siedemnaście lat. Bardzo uważałem, żeby nie przyglądać się im zbyt dokładnie — wiedziałem, jak zazdrośni potrafią być górale.
Były prawdziwymi pięknościami — ciemna cera, ciemne oczy, wysokie piersi, pełne wargi. Wyglądały na siostry mej cudownej babci, Katriny Passilidis. Matka, Diana, w dniach młodości zapewne bardzo je przypominała. Geny w tym rodzie okazały się wyjątkowo silne. Jeśli przypadkiem nie wlazłem na złą gałąź drzewa, jedna z tych dziewcząt była moją prapraprapra… babką. Grzegorz Markezinis był mym prapraprapra… dziadkiem.
Przedstawiłem się im jako bogaty młody Cypryjczyk pochodzenia bizantyńskiego, podróżujący po świecie w poszukiwaniu przyjemności i przygód. Grzegorz, którego greczyzna zdradzała spore wpływy albańskie (czy jego służba mówiła w ghergu czy w tosku? Zapomniałem o to zapytać) najwyraźniej nigdy przedtem nie spotkał Cypryjczyka, przyjął bowiem mój akcent za autentyczny.
— Gdzie przebywałeś? — spytał.
Wymieniłem Syrię, Libię i Egipt, a także Rzym, Paryż, Lizbonę, Londyn, gdzie podobno udałem się na koronację króla Henryka VIII, oraz Pragę i Wiedeń. Powiedziałem też, że teraz wracam na wschód, w granice imperium tureckiego, ponieważ mimo wielkiego wiążącego się z tym ryzyka chcę pomodlić się na grobach przodków, w Konstantynopolu.
Na wzmiankę o przodkach Markezinis podniósł brwi. Energicznie tnąc sztyletem płat baraniny spytał:
— Czy w dawnych czasach twoja rodzina zajmowała wysoką pozycję?
— Pochodzę z rodu Dukasów — oznajmiłem.
— Dukasów?
— Dukasów — powtórzyłem.
— Ja też pochodzę z rodu Dukasów.
— Doprawdy?!
— Bez najmniejszych wątpliwości.
— Dukas w Epirze! — krzyknąłem. — Jak to się stało?
— Przybyliśmy tu z Komnenami, kiedy te latyńskie świnie podbiły miasto.
— Doprawdy?!
— Bez najmniejszych wątpliwości.
Markezinis zawołał o wino, najlepsze w domu. Kiedy pojawiły się jego córki, zatańczył przed nimi z radości.
— Kuzyn! Kuzyn! — krzyczał. — Ten obcy jest naszym kuzynem! Powitajcie go odpowiednio. Rzuciły się na mnie i nagle znalazłem się w gęstwie twardych młodych piersi, słodko pachnących ciał. Obejmowałem je po kolei, skromnie, jak przystało na kuzyna.
Przy ciężkim, starym winie rozmawialiśmy o genealogii. Ja mówiłem pierwszy; wybrałem sobie na chybił trafił jednego z Dukasów, Teodorosa, twierdząc, że uciekł na Cypr w 1204 roku, po upadku Konstantynopola, i od niego pochodzi moja linia. Markezinis nie mógłby podważyć tego twierdzenia, nawet gdyby chciał, a zaakceptował je bez wahania. Potem wymieniłem długi szereg imion, popularnych greckich imion, wypełniając nimi trzysta pięćdziesiąt lat historii rodu. Kiedy skończyłem, spytałem:
— A ty, Grzegorzu?
Czubkiem noża rysując drzewo genealogiczne w co trudniejszych miejscach, Grzegorz Markezinis cofnął się w czasie do Mikołaja Markezinisa z końca XIV wieku, który poślubił najstarszą córkę Manuela Dukasa z Argyrokastro. Manuel miał same córki, więc jego bezpośrednia linia na nim się kończyła. Niespiesznie cofnęliśmy się do podboju Bizancjum przez czwartą krucjatę. Szczególnym Dukasem, jego bezpośrednim przodkiem, który ze zdobytego miasta uciekł do Albanii, był Symeon.
Moje gonady pogrążyły się w rozpaczy.
— Symeon? — spytałem. — Masz na myśli Symeona Dukasa Wysokiego czy tego drugiego?
— Było ich dwóch? Skąd wiesz?
Policzki mi płonęły.
— Muszę przyznać — improwizowałem — że jestem szczególnie zainteresowany losami rodziny. Na tej ziemi z Komnenami osiedliło się dwóch Symeonów Dukasów: Wysoki ł ten drugi, nie tak już imponującego wzrostu.
— O tym nic mi nie wiadomo — wyznał Grzegorz Markezinis. Nauczono mnie tylko, że imię mojego przodka brzmiało Symeon. Jego ojcem był Nicefor, mieszkający blisko kościoła Świętej Teodo zji, nad Złotym Rogiem. Wenecjanie spalili paląc Nicefora podczas szturmu w 1204 roku. Ojcem Nicefora… — przerwał, zawahał się. Potrząsał głową powoli, smutno, z boku na bok, niczym starzejący się byk. — Nie pamiętam imienia ojca Nicefora. Zapomniałem imię ojca Nicefora! Leon? Michał? Bazyli? Zapomniałem. W głowie mam tylko wino.
— To nie ma znaczenia — pocieszyłem go. Prześledziłem swe drzewo genealogiczne aż do Konstantynopola, więc nie powinienem mieć poważniejszych kłopotów.
— Romanos? Jan? Izaak? Mam je, mam to imię na końcu języka, ale ich jest tyle… tyle jest tych imion…
Mrucząc pod nosem, zasnął z głową na stole.
Jedna z jego ciemnookich córek wskazała mi mój pełen przeciągów pokój. Mogłem wprawdzie skoczyć, dowiedziałem się przecież wszystkiego, czego chciałem się dowiedzieć, ale wydawało mi się, że jestem winien memu przodkowi uprzejmość, czyli nocleg pod jego dachem. Nie powinienem znikać jak złodziej. Rozebrałem się, zdmuchnąłem świecę i wślizgnąłem się do łóżka.
W pościeli czekała na mnie dziewczyna o miękkim ciele. Jej piersi wypełniły mi dłonie. Pachniała ostro, lecz słodko. Nie widziałem jej w mroku, przyjąłem jednak, że to jedna z trzech córek Markezinisa okazująca mi, jak gościnna potrafi być rodzina.
Przejechałem palcem po jej gładkim, zaokrąglonym brzuchu w dół, między nogi, a kiedy tam dotarłem, stwierdziłem, że jest gotowa do miłości.
Czułem się dziwnie rozczarowany myślą, że córki Markezinisa tak łatwo oddają się obcym — nawet obcym szlachetnego rodu, przyznającym się do pokrewieństwa z rodziną. Poza wszystkim innym były mymi przodkiniami! Czyżby mój ród zbastardyzowało nasienie przypadkowych gości?
Ta błaha myśli doprowadziła logicznie do innej, znacznie mniej błahej. Jeśli ta dziewczyna jest moją praprapra… babką, to co, do cholery, robi w tym łóżku? Niech diabli wezmą sypianie z obcymi, ale czy ma spać z potomkami? Kiedy zabrałem się za re konstruowanie drzewa genealogicznego, kiedy wypytywałem Metaxasa, nie myślałem wcale o transtemporalnym kazirodztwie. A jednak najprawdopodobniej uprawiałem właśnie transtemporalne kazirodztwo.
Poczułem się winny, zagrały nerwy i to przyprawiło mnie o chwilową impotencję. Dziewczyna przywróciła mi męskość chciwymi wargami. Niezła bizantyńska sztuczka. Znów byłem gotowy. Wszedłem w nią i zabawiałem się bardzo przyjemnie. Sumienie uspokoiłem stwierdzeniem, że są dwie szansę na trzy, że jest ona wyłącznie moją prapraprapra… ciocią, a w tym wypadku kazirodztwo wcale nie jest takie oczywiste. Jeśli chodzi o więzi krwi, to między mną o ciocią z XVI wieku są one z całą pewnością niezmiernie wątle.
Sumienie umilkło w tym momencie i już bez przeszkód dojechaliśmy do końca. Potem dziewczyna wstała i kiedy wychodziła z pokoju, wpadające do środka przez okno promienie księżyca oświetliły blade pośladki, jasne uda, długie blond włosy; dopiero wówczas uświadomiłem sobie to, co powinienem wiedzieć od początku — córki Markezinisa nie spałyby z gośćmi jak Eskimoski, po prostu ktoś uprzejmie przysłał do mnie jakąś niewolnicę. To tyle jeśli chodzi o wyrzuty sumienia. Uwolniony od myśli o choćby możliwości kazirodztwa, spałem smacznie aż do rana.
Przy śniadaniu składającym się z zimnej baraniny i ryżu Markezinis powiedział:
— Doszły do mnie wieści, że Hiszpanie znaleźli nowy ląd poza oceanem. Myślisz, że to prawda?
Był rok 1556.
— Prawda, bez najmniejszych wątpliwości — stwierdziłem. W Hiszpanii, na dworze króla Karola, widziałem dowody. To świat złota, jadeitu i przypraw… świat ludzi o czerwonej skórze…
— Ludzi o czerwonej skórze? Och, nie, kuzynie, nie, nie, nie! W to nigdy nie uwierzę! — Markezinis roześmiał się wesoło. Przywołał córki. — Nowy świat Hiszpanów jest zamieszkany przez ludzi o czerwonej skórze — oznajmił im. — Tak twierdzi nasz kuzyn.
— No, właściwie mają skórę koloru miedzi — sprostowałem tak cicho, że szacowny przodek mnie nie usłyszał.
— Czerwone skóry! Czerwone skóry! I pewnie nie mają głów, lecz oczy i usta na piersi! I pewnie mają jedną nogę, którą w południe unoszą nad głowę, by osłonić się przed słońcem! Ależ tak, oczywiście! Nowy wspaniały świat! Kuzynie, rozbawiłeś mnie.
Powiedziałem mu, że myśl o tym sprawia mi przyjemność. Podziękowałem za gościnę, skromnie objąłem każdą z córek i dopiero wtedy, nagle, uderzyła mnie myśl, że skoro me rodowe nazwisko od XVI wieku brzmiało Markezinis, to żadna z nich nie jest prawdopodobnie mym przodkiem. Moje przesadnie surowe sumienie odezwało się bez sensu… a raczej o tyle z sensem, że poznałem dzięki niemu własne kompleksy.
— Masz synów? — spytałem gospodarza.
— Och, oczywiście — odparł. — Sześciu.
— Niech więc twój ród rośnie w siłę i bogactwo — pożegnałem go, odszedłem, przejechałem na ośle kilkanaście kilometrów w pustkę, przywiązałem go do drzewa oliwnego i skoczyłem z prądem.