Kiedy szukałem hotelu, zadzwonił telefon. Stary, pokryty młotkowym lakierem automat telefoniczny, w drewnianej budce obłażącej z brązowej farby, stojący na rynku. Na tamtym świecie na mój widok gasły latarnie, tu dzwoniły telefony. Nie wiem, co mi strzeliło do głowy, że go odebrałem.
Podniosłem słuchawkę, ale nie powiedziałem nic. Trzeszczało i szumiało, jakby frytki zadzwoniły z oleju.
– Przypowieść o Mateuszu, kretynie. – Zabrzmiało wśród szumów i trzasków. – Sam mnie nią uczęstowałeś. Dlaczego wysiadłeś z pociągu?
Zatkało mnie. Poczułem, że nogi mi miękną jak rozgrzany wosk. Ścisnęło mnie w gardle.
– Michał?!
– Nie mam czasu. Już za późno… Zaraz przerwie połączenie. Pamiętaj: zdaj się na siebie. Rób to, co umiesz. Cokolwiek zobaczysz, rób po swojemu. A jak już gdzieś sięgasz, sięgaj głębiej.
Przerywany sygnał.
Krzyczałem przez chwilę, jak to zwykle przy przerwanym połączeniu. „Michał? Michał? Halo!”. I takie tam. Wrzaski w pustkę. Z pewnymi aspektami rzeczywistości nie da się dyskutować. Na przykład z przerwanym połączeniem.
Odwiesiłem machinalnie słuchawkę.
A potem siedziałem przez chwilę na rynku, na ocembrowaniu wyschłej studni. Michał? Tak samo jak przedtem Patrycja? Coś nie lubiłem się z telefonami i niespecjalnie chciało mi się wierzyć w to, co do mnie gadały.
Wstałem i powlokłem się do hotelu. Rzeczywiście stał za ratuszem. W ciasnej kamieniczce, wtłoczonej pomiędzy dwie inne. Widziałem tandetny, staroświecki neon z powyginanych rurek przymocowanych do blaszanych liter.
Hotel Lacerta.
Dobra.
Zanim wszedłem, nazbierałem zeszłorocznych, suchych liści i złożyłem je w plik, po czym schowałem do kieszeni.
Znowu zacząłem się trząść, zaniosłem się okropnym, świszczącym kaszlem. Miałem wrażenie, że się rozpadam.
Recepcja była maleńka, wciśnięta między drewniane schody, a przeszklone drzwi. Właściwie kontuarek z rzędami kluczy za plecami, umieszczonych na hakach w drewnianych przegródkach. Tuż przy wejściu stał maleńki stoliczek i skórzany fotel. Recepcjonista był łysy i stary, miał na sobie pasiasty, szpitalny szlafrok. Kiedy odchylały się poły, widać było wplecione w mgliste, szkieletowate ciało staroświeckie medyczne urządzenia tworzące jego organizm.
Wyglądał jak robot sklecony w szpitalu z tego, co pod ręką. Pod obwisłym, sępim podbródkiem błyskał metal jakiejś protezy, przejrzyste rurki wędrujące w głąb głowy tłoczyły jakieś ciecze, czerwoną i zieloną. W klatce żeber kurczył się i nadymał karbowany miech z czarnej gumy.
Patrzyłem, jak wpisuje wymyślone przeze mnie na poczekaniu imię i nazwisko do rozłożonej na kontuarze księgi, skrobiąc piórem z cienką stalówką. Rozkaszlał się nad księgą, sztuczne płuco zacięło się na chwilę, i zaraz znowu ruszyło jak akordeon.
– Na długo? – Głos miał jak z głośniczka aparatu do tracheotomii. Znowu się rozkaszlał, z szuflady za kontuarem wydobył buteleczkę z ciemnego szkła i zażył coś.
– Na razie do jutra. Jestem przejazdem – wyjaśniłem. Musiałem przytrzymać się blatu, wydawało mi się, że podpisanie karty w księdze jest ponad moje siły, i będę musiał zrobić to dwiema rękami. – Podróżuję w interesach.
– Rzadko ktoś się zatrzymuje w naszym mieście – oznajmił podejrzliwie.
– Tak bywa. Ale to piękne miasto, więc nie żałuję – odparłem uprzejmie. Mój własny głos słyszałem niczym z beczki. – Ile to będzie?
– Za noc pięćdziesiąt.
Wyjąłem z kieszeni plik suchych dębowych liści, które zebrałem na ulicy. Rozłożyłem je, przeliczałem jeden po drugim, w końcu wysupłałem dwa, takie same jak wszystkie inne. Cały cyrk. Nie wierzyłem, że to coś da. Głupi, bajkowy blef, który mógł mnie wysłać jedynie z powrotem na ulicę.
I rzeczywiście.
Popatrzył najpierw na liście, a potem na mnie. Tak, jak się patrzy na wariata.
– No co pan?
Wzruszyłem ramionami. Co niby miałem powiedzieć? Jeżeli wywalą mnie na ulicę, po prostu się położę. Koniec. Coś niedobrego działo się albo tam gdzieś, z moim ciałem, albo z duszą. Albo z jednym i drugim.
– Przecież to za dużo.
Zabrał listek z wierzchu, otworzył jakieś szuflady, po
czym wyłożył przede mną zetlały kawałek gazety, kupon totolotka i kilka kapsli. Jak szajba, to szajba.
Zgarnąłem to wszystko do kieszeni i sięgnąłem po i klucz, czując, jak huczy mi w skroniach. Znowu dygotałem w dreszczach, a nogi zamieniały się w topniejący śnieg.
Skrzypiące schody na piętro pokonałem niczym Everest. Ledwo trafiłem kluczem w zamek. Staroświeckie podwójne łóżko, stół, dwa krzesła, szafa i wieszak na drzwiach. Okno na podwórko-studnię o gołych ceglanych ścianach. Miałem też umywalkę i wiszące pęknięte lustro.
Zachowałem tyle sił, żeby zdjąć płaszcz i powiesić na drzwiach. Potem leżałem, dygocąc na łóżku, chwilami wydawało mi się, że ściany zbliżają się do mnie, a chwilami, że robią się przezroczyste. Sufit unosił się do stratosfery.
Zamknąłem oczy i usiłowałem przypomnieć sobie chatę Iwana Kerdigeja. Przywołałem bębenki, brzękadła i monotonny śpiew. Przypomniałem sobie specyficzny zapach, futra rozpięte na belkowanych ścianach, czajnik stojący na starej, żeliwnej kuchence, palenisko pośrodku podłogi, turystyczne radio tranzystorowe „Sputnik” na stole kuchennym wśród rozsypanych gilz, samowar. Butelkę „Obywatelskiej” i suszoną rybę leżącą na gazecie. Wyobraziłem sobie samego Kerdigeja, w wyszywanym paciorkami anoraku, z okrągłą twarzą, wyglądającą jak zrobiona z mięciutkiej jeleniej skóry, pęki ziół i skórek jenotów kołyszące się u belek, wielka strzelba „Izmasz” wisząca na ścianie. Usłyszałem, jak monotonnie nuci pod nosem.
Kerdigej siedział na skórze renifera i naprawiał splątaną kasetę wideo, pomagając sobie myśliwskim nożem. Uniósł głowę i spojrzał na mnie wąskimi, czarnymi niby żuki oczami w zmiętej skórze. Prosto na mnie. Nadal bez żadnego grymasu na nieruchomej, azjatyckiej twarzy wyciągnął w moją stronę dłoń i zacisnął ją w pięść; przyciągnął do siebie, jakby coś zabrał. Otworzył ją i zdmuchnął w ognisko coś, co przypominało kłębek sierści. Płomień fuknął nagle błękitem, a ja spadłem na swoje hotelowe łóżko.
I znowu patrzyłem na sufit.
Nie wiem, jak długo leżałem, i nie wiem, czy zasnąłem. Ocknąłem się w końcu i zwlokłem nogi na podłogę, siedziałem tak, obejmując się ramionami. Czułem się trochę lepiej.
Ochlapałem twarz zimną wodą i odruchowo spojrzałem w lustro. Było brudne i pokryte czarnym liszajem, więc w pierwszej chwili nie zwróciłem uwagi, że wyglądam jakoś dziwnie. A potem to zobaczyłem i krzyk uwiązł mi w gardle. Moja skóra zrobiła się przezroczysta, widziałem zęby przeświecające przez wargi jak palisada, zobaczyłem dziurę w miejscu nosa i sterczące kości policzkowe. Maska śmierci. Cofnąłem się odruchowo i upiorny obraz zniknął. W lustrze znowu widziałem własną twarz. Wymizerowaną i bladą, ale ludzką.
Przynajmniej jak na moje możliwości.
Spojrzałem na bakelitowy muzealny telefon stojący na szafce przy łóżku.
Czy naprawdę dzwonił do mnie Michał? Telefonowały do mnie już najrozmaitsze istoty i nigdy jakoś z dobrą nowiną. Przypowieść o Mateuszu. Kto mógł o tym wiedzieć? Kto, prócz Michała?
To nie była żadna przypowieść biblijna, tylko taki dowcip, który kiedyś mu opowiedziałem, gdy sprzeczaliśmy się o sens modlitwy. Chodziło o niesłychanie pobożnego jegomościa imieniem Mateusz, który, gdy jego okolicę nawiedziła powódź, odmówił ewakuacji, twierdząc, że Bóg go uratuje. To samo powiedział, kiedy przypłynęła po niego łódź, a on już siedział na piętrze. Podobnie poinformował załogę pontonu, wojskowej amfibii i motorówki straży pożarnej, cały czas włażąc coraz wyżej, aż wreszcie podziękował załodze helikoptera ratowniczego, upierając się, że zostanie uratowany dzięki Bogu, i z tym przekonaniem – utonął. Na tamtym świecie oczywiście wystąpił do Najwyższego z pretensjami. Wierzył, modlił się i ufał, i co? Pan zirytował się lekko i powiada: „Mateuszu, przecież wysyłałem po ciebie i ponton, i łódź, i motorówkę, i amfibię, a wreszcie, do cholery, helikopter! Co jeszcze miałem zrobić?”.
Michał odął się wtedy i powiedział, że to protestanckie gadanie. A teraz sam mi tak powiedział przez telefon. Mogło to znaczyć, że umarłem, a on wysłał po mnie pociąg, z którego jak głupi wysiadłem. Mogło też, że nie mam szans albo to nie ma już znaczenia i czas na mój pociąg. Może chodziło o to, że jestem tu uwięziony, albo… Cholera wie, o co chodziło.
– Co za kretyńska maniera, mówić zagadkami – warknąłem. – Ni cholery nie zrozumiałem! – wrzasnąłem do głuchej słuchawki. – Mów jaśniej albo się odwal!
Znowu usiadłem na łóżku, zwiesiwszy dłonie między kolanami. Potem przy stoliku, gdzie z trudem skręciłem papierosa.
Nie spieszyłem się na stację końcową, w tym rzecz. Jeszcze miałem tu coś do załatwienia.
Wciąż było mi zimno, ale trochę zebrałem się w sobie.
Wydawało się, że mglisty półmrok za oknem zgęstniał, ale czego tu można być pewnym.
Mogłem tu siedzieć jak mysz pod miotłą i czekać, aż wykituję. Albo na Godota. Choćby licząc na kolejny telefon.
Na dole była restauracja. A przynajmniej coś w tym rodzaju.
Okna zasłonięto całkowicie ciężkimi, postrzępionymi storami, stało tu kilka stolików i fortepian. Pod ścianą siedział chudy dżentelmen w wysokich butach i piaskowym garniturze, wpatrując się w leżącą przed nim na talerzu golonkę i kieliszek wódki. Przy innym stoliku siedziała jakaś kobieta, sztywno wyprostowana, jak na dziewiętnastowiecznej rycinie. Miała czarną, aksamitną suknię, koronkowe rękawiczki i kapelusz z woalką, a na kolanach trzymała tamborek z naciągniętym płótnem i haftowała coś monotonnymi ruchami, jak maszyna. Nie odzywali się do siebie.
Pomyślałem, że przydałby mi się łyk „zdrowia Stefana Jakiegośtam”, ale nie miałem ochoty tego robić. Pomagało, lecz było w tym coś z gruntu złego. Zupełnie, jakbym zamieniał się w wampira. No i sprzedawali to po drugiej stronie rynku. Za odpusty.
Zresztą, działało na krótką metę.
Właściciel pojawił się, skrzypiąc i posykując swoim medycznym wnętrzem, zamówiłem herbatę i ciastko. Przeszedłem na stronę szajbusów. Mogłem siedzieć, udawać, że piję herbatę i jem ciastko. Udawać, że zatrzymałem się w hotelu i zabijam czas w restauracji. Albo to, albo zapleśniała nora na górze. Płaszcz położyłem na krześle obok, żeby zasłonić obrzyn.
Należało wracać, obawiałem się jednak, że nie zdążę przed zmrokiem na stację. Pociąg mógł już nie przyjechać. Zresztą, dokąd miałem wracać?
No i oddałem bilet.
Ostrożnie wyjrzałem zza zasłon. Na ciasnej, zapyziałej uliczce było chyba ciemniej.
Przyszli nad ranem. Nie wiem, czy to, co mnie zmorzyło, to był sen, jakiś letarg, czy też śmierć. Było ciemne, bezwonne i głębokie. Spadło na mnie po wielu godzinach kiwania się w pustym pokoju, obserwowania własnych rąk i nasłuchiwania trzasków, skrzypnięć i stuków za drzwiami.
Znów zaczynałem się rozpadać. Tonąłem w jakichś odmętach niepamięci. Widziałem, jak kości przeświecają przez skórę. Wydawało mi się, że wypadają mi włosy.
Wszystko to pękło nagle, w jednej eksplozji huku, ostrego światła, tupotu podkutych butów. Spadło na mój biedny łeb w jednej chwili, razem z cuchnącym, szorstkim workiem, który zawiązano mi wokół szyi.
Zdążyłem tylko raz kopnąć i raz wystrzelić, na oślep. Potem już nie było nic, tylko ból. Szarpałem się, wrzeszczałem, czułem twarde, miażdżące ciosy spadające ze wszystkich stron, a każdy był niczym piorun. Zupełnie, jakby okładali mnie stalowymi prętami. W końcu nie było nic, tylko odrętwiałe morze bólu i krwi, jedna wielka wezbrana opuchlizna, w której tonąłem, czując i słysząc coraz mniej.
Poczułem, że jestem wleczony po schodach, słyszałem trzaśniecie drzwiczek i znalazłem się w łomocącej rozklekotanym silnikiem dusznej ciasnocie. Wszystko to było odległe jak gorączkowe majaki.
Realne było tylko wezbrane, ciężkie morze bólu, w którym tonąłem.
Worek zdarli mi z głowy w jakiejś obskurnej piwnicy z gołych cegieł, przed metalowymi drzwiami. Spróbowałem się rozejrzeć i natychmiast dostałem w pysk. Solidnie, fachowo, tak że cały wszechświat momentalnie wybuchł mi w głowie. Pomyślałem, że byłem już tak opuchnięty, iż wystarczyłby policzek oburzonej nastolatki.
Zdążyłem zarejestrować, że otaczają mnie istoty zbudowane ze skrzypiącej czarnej skóry, gumy i żelaza. Zauważyłem tylko długie płaszcze, białe twarze niczym weneckie maski i to, że dygocę cały jak nigdy w życiu.
A potem stare grube drzwi z pomalowanej na zielono stali otworzyły się przede mną i wepchnięto mnie do środka.
Za plecami huknęło mi stalowo i ostatecznie, usłyszałem trzask rygli.
Pokój był mały, kwadratowy, bez okien, ściany do połowy oraz podłogę pomalowano na brązowo olejną farbą. Przede mną stało stare, zniszczone biurko ze świecącym mi w twarz reflektorem. Widziałem tylko dłonie splecione na blacie i końce skórzanych rękawów. Wydawało mi się, że właściciel nosi jakieś wymyślne rękawiczki, ale to jego dłonie posztukowane były nitami i kawałkami blachy. Patrzyłem, jak powoli otwiera wyświechtaną brązową teczkę, jak ostrożnie przekłada zapisane ręcznie kawałki papieru.
Stałem, usiłując opanować dygot, ale na to niewiele można poradzić.
Fizjologia.
Siedzący za biurkiem skończył przewracać kartki, po czym wyjął z blaszanego kubka ołówek i zaczął się nim bawić. Obok teczki stała jeszcze na spodku szklanka z herbatą, umieszczona w stalowym koszyczku. I pełna w połowie popielniczka z odpiłowanej dennej części łuski od pocisku.
Panowała cisza. Dłonie znikły z blatu, usłyszałem szelest papieru, potem grzechot pudełka zapałek. Rozległ się trzask draski, westchnienie, a później w oślepiającym kręgu światła zawirowała chmura niebieskiego dymu.
– Nazwisko, imię, imię ojca szczeknęło suchym, urzędniczym tonem zza lampy.
Usta miałem pełne krwi. Przełknąłem ją, choć poważnie rozważałem, czy nie wypluć na podłogę. Dałem spokój. Po co to przyspieszać? Znalazłem się w najgorszym miejscu wszechświata. Jeżeli to właśnie można było spotkać po tamtej stronie, to żadne piekło nie mogło już niczego lepszego wymyślić.
– Posadzić go!
Skórzano-stalowe łapy wyrosły z mroku za mną i chwyciły mnie jak cęgi. Kopnięciem wywrócono do góry nogami drewniany taboret stojący na środku pokoju, a ja dostałem szału.
Nie urodziłem się wczoraj. Ludzi zmuszano do siedzenia na odwróconych taboretach w pokoleniu moich dziadków, moich rodziców i w moim. Wiem, co to znaczy, i nie dam się posadzić ani do niczego przypiąć.
Trudno powiedzieć, ile to trwało. Beznadziejna walka ciągnie się bez końca, a jednocześnie jest o wiele za krótka, zważywszy, co następuje potem.
Wierzgałem, kopałem, biłem, waliłem głową i łokciami, zbierając bez przerwy niekończącą się lawinę
ciosów.
Wygrałem o tyle, że nie dałem się posadzić na nodze taboretu, a nawet udało mi się go złamać.
Skatowali mnie po raz kolejny, przynieśli inny taboret i posadzili normalnie. Niewiele to zmieniło.
Byłem już strzępem bólu i strachu, siedziałem pod snopem światła jak robak na stole do wiwisekcji, no i oczywiście podałem w końcu imię i nazwisko.
– Taaa… – oznajmił urzędnik za lampą jakby nigdy nic, i w snop światła wpłynął kolejny kłąb dymu. Biała, okuta blachami i nitami dłoń uniosła na chwilę w ciemność szklankę wraz z koszyczkiem i tkwiącą w niej łyżeczką. Znowu zaczął przewracać kartki w teczce. – Co mytu mamy? Urodzony… Zamieszkały… Zatrudniony… Nie…pra…kty…ku…ją…cy. Związki pozamałżeńskie. Cudzołóstwo. Nadużywanie nadaremno… Nieświęcenie… Nieczczenie… Pożądanie żony… Praktykowanie o…kul…ty…zmu. No i co teraz będzie? – zakończył retorycznie ojcowskim tonem.
– Po co ta komedia? – spytałem.
Właściwie głównie czułem zawód, rozczarowanie i wściekłość. Gdzieś w głębi duszy liczyłem na to, że piekło to zbyt niesprawiedliwy, bezsensowny i niesłużący niczemu koncept, że nie będzie miało miejsca. Nie przewidziałem tego, że nie musi wcale zakładać go siła wyższa. Dajcie ludziom trochę wolnego miejsca, a zaraz sami je sklecą. Z kręgami, kotłami i wszystkim, co im przyjdzie do głowy.
Przez wirujące kręgi bólu w głowie dotarło do mnie, że nie mam pojęcia, dlaczego mnie przesłuchują. Z przyzwyczajenia? O co zapytają? O szpiegostwo?
– Gdzie jest księga? – zapytał urzędnik, mieszając nerwowo herbatę. Odłożył łyżeczkę na spodek i znowu wysiorbał łyk gdzieś w ciemności. Zrozumiałem, że to koniec. Kiedy masz jakąś tajemnicę, możesz przynajmniej w ostateczności sypnąć. Kiedy nie wiesz, o co im chodzi, to koniec.
A właściwie początek, niestety.
Jedyne, co stało po mojej stronie, to entropia. Mój własny rozpad. W tym świecie jesteś taki, jak stan twojej duszy, umysłu, czy jak to zwać. Wchodziłem do niego potężny niczym smok, ale moja siła wyparowała. Zabrała ją Patrycja, kradzież ciała i niekończąca się tułaczka wśród upiorów. A teraz rozpadałem się na fragmenty, nawet przestałem wiele odczuwać. Drętwiałem. Wszystko, co mogli zrobić, tylko przyspieszało ten proces.
A przynajmniej tak mi się wydawało.
Dopóki nie przynieśli „zdrowia”. Nie należało do Stefana Kasprzyckiego, chyba nawet nie miało etykietki, ale i tak wiedziałem, co to jest.
Znowu przez niekończące się sekundy szalałem, wierzgałem i walczyłem, zanim posadzili mnie na podłodze, zanim odgięli mi głowę do tyłu, wbili butelkę w gardło i zacisnęli nos.
A potem utopili mnie w Jerzym Kowalskim.
To, co nastąpiło później, to był taki dziwaczny, einsteinowski czas. Będący nieskończonością, dopóki było się w środku, a krótki jak błysk, kiedy było się poza nim. Składało się z powtarzanego ciągle pytania: „Gdzie jest księga?”, oraz gejzerów bólu. Na zmianę. I moich rozpaczliwych, coraz bardziej bezradnych odpowiedzi. Wszystkich możliwych.
Także będąc poza ciałem, można wrzeszczeć do pęknięcia gardła, można się zmoczyć, można bezsilnie grozić, można płakać. Trzeba tylko znaleźć sposób, żeby do tego doprowadzić. Oni znaleźli. Wiele sposobów.
Czasem im się nudziło.
Pan Stalowe Palce odpoczywał chwilę i filozofował.
– Nie rozumiecie sytuacji. Ja, kiedy tylko się tu znalazłem, zaraz zrozumiałem. Czy to wygląda jak niebo? – Rozłożył ręce w retorycznym geście. – Nie wygląda. A to znaczy, że będę tu potrzebny. Będę potrzebny władzy. Tyle lat czekałem, żeby ten czarny telefon zadzwonił. Żeby ktoś nas zauważył, żeby wydał dyspozycje. Bezpieczeństwo publiczne musi być zachowane. No, bo co by było? Ale telefon nie dzwonił. Aż do teraz. Sami sobie musieliśmy radzić. Zadzwonił wczoraj i to w waszej sprawie. Nie pamiętam już, odkąd czekam, a on zadzwonił. Więc nie pierdolcie mi tu, że nie wiecie, o co chodzi, bo ja nie mam nerw z żelaza! No. To zaczniemy jeszcze raz: gdzie jest księga?
Leżałem przez jakiś czas na zimnym cemencie niczym mokry łachman. A potem pozbierałem się jakoś. Na tyle, żeby dźwignąć się na dłonie i kolana i powlec do ściany, oprzeć się o nią plecami. Nie było całkiem ciemno, moja krew rozsiewała rudy, neonowy poblask.
Siergiej Cziornyj Wołk opowiadał mi o czarownikach, których władza radziecka usiłowała wyplenić. Opowiadał o swoim dziadku Ujczuku, którego aresztowali kilka razy w różnych okresach walki z reakcyjnym zabobonem. Przyjeżdżali z wielką pompą samochodami, w ośmiu czy dziesięciu, zabierali go pod bronią i wieźli kilkaset kilometrów do okręgu. A następnego dnia dziadek siedział na progu przed swoją chatą, pykał fajkę i naprawiał psią uprząż. W miarę upływu czasu samochody stawały się coraz wymyślniejsze, podobnie jak broń tych, którzy przyjeżdżali. Za pierwszym razem zabrali go rozklekotaną ciężarówką Zis, grożąc pamiętającymi cara długimi „triochliniejkami” z założonymi bagnetami i rewolwerami Nagant, potem mieli willysy i pepesze, a za ostatnim był to już śniegołaz na gąsienicach i automaty Kałasznikowa.
Jednak efekt był za każdym razem mniej więcej taki sam, z tym, że raz dziadek wrócił aż z Magadanu i trwało to blisko trzy dni.
„Szaman wie, co jest ważne, a co nie. Ważny jest świat ludzi, świat duchów i świat umarłych. Ważna jest tajga, niebo, zwierzęta. Kraty są nieważne. Zamki nieważne. Karabiny nieważne. A tamci byli tacy sami jak kraty i karabiny. Byli tylko nieporządkiem. Jak choroba. Nie można przewrócić góry ani zawrócić rzeki, bo to są rzeczy ważne. Ale można wrócić z Magadanu, bo nie jest prawdziwy”.
Wtedy niewiele z tego rozumiałem. Teraz jednak czepiłem się tej myśli. Nie mogłem przestać myśleć o dziadku Siergieja.
Oczywiście, że usiłowałem się modlić – o ratunek, o pomoc albo chociaż o wyzwolenie. Ale wtedy stawał mi przed oczami nieszczęsny Mateusz na dachu, z mojej własnej historyjki. Więc myślałem o starym Ujczuku.
Nic nie robił. Nie tańczył, nie miał żadnych narzędzi, magicznych przyborów, grzybów ani innych substancji. Nic. Siedział pod ścianą z rękoma opartymi na kolanach i patrzył przed siebie, oczami niczym strzelnicze otwory. Na wskroś ścian, płotów, drutów, pól minowych, daleko poza drewniane wieże z reflektorami i karabinami maszynowymi.
A potem pojawiał się pod swoją chatą i brał za na – i prawe psiej uprzęży lub gotował owsiankę.
Siedziałem tak samo i usiłowałem przeniknąć wzrokiem betonowe ściany. Sęk w tym, że nie wiedziałem, gdzie wracać. On wracał do swojej chaty albo szałasu, a ja mogłem wrócić tylko do mojego ciała. Gdybym wiedział, gdzie ono jest.
„W tobie jest wilk – powiedział kiedyś Kerdigej. – I jest śnieżny sokół. Wilk śpi. Rzadko otwiera oczy i lepiej nie budzić go bez potrzeby. Ale śnieżny sokół jest w tobie zawsze. Dlatego nie umiesz pozwolić, by cię zamknięto albo uwiązano. Sokół nie zna krat, murów ani więzi. Sokół lata wysoko i patrzy daleko. Tak daleko, że czasem nie widzi tego, co ma tuż koło siebie”.
Myślałem więc o sokole.
O śnieżnym sokole, który rzekomo mieszkał we mnie.
Słyszałem jego pisk gdzieś wysoko, na błękitnym niebie. Widziałem, jak szybuje, widziałem łebek z czarnymi paciorkami oczu i niewielkim zakrzywionym dziobem, widziałem, jak prąd powietrza wygina rozpostarte białe lotki rozłożonych skrzydeł. Patrzyłem bardzo długo, jak szybuje, zawieszony między błękitną kopułą a białą pustynią w dole.
A potem, po tysiącach lat, sam stałem się sokołem.
Kraty są nieważne. Nieistotne. Tak, jak mury, jak ciężcy, martwi ludzie ze skóry i stali. Ważne jest błękitne niebo i lodowate powietrze, po którym można się ślizgać bez końca.
Każdy nosi piekło w sobie. I każdy może z niego wyfrunąć.
Trzeba tylko uwolnić sokoła.
Sokół szybował nad roziskrzoną połacią bieli, pod dzwonem błękitu. Lodowate powietrze ślizgało się po skrzydłach, wydymając je jak żagle. Śliskie, dobre powietrze prądu wynoszącego. Posłuszne. Wzbijało się, wirując w nieskończonej, wznoszącej spirali i ciągnęło sokoła wysoko nad zmrożony firn mieniący się tęczowymi iskrami, niczym hałdy i niekończące się pola diamentów. Można było ślizgać się po nim bez wysiłku, niemal nie poruszając skrzydłami. Wykorzystać prąd i zataczać leniwe, półsenne koła, mierzyć wzrokiem każde poruszenie tam w dole. Zataczać kręgi i szukać. Gdzieś nisko mignęło drobne poruszenie. Maleńka zaspa cyknęła nagle i znalazła się w innym miejscu. I znowu. Zając.
Skryty w białym, puchatym futerku, niewidzialny wśród nieskończonych śniegów. Ale widać ruch, widać zmianę układu cienia, widać, że mała zaspa zmieniła położenie. Tylko że zając jest nieważny.
Ważniejszy jest inny maleńki ślad na nieskalanej śnieżnej pokrywie świata. Brnący niespiesznie przed siebie, zostawiający drobny łańcuszek tropów. Niewielka plamka cienia, a obok trudno widoczny kształt z bieli i szarości. To wilk. Wilk był ważny.
Sokół uderzył kilka razy skrzydłami, a potem zrobił zwrot i popłynął przez mroźne powietrze, opuszczając wirujący walec ciepłego prądu wynoszącego. Szybował za wilkiem. Łatwo było za nim nadążyć. Wystarczyło kilka uderzeń, później zmiana kąta nachylenia skrzydeł, drobna korekta lotkami i można pomknąć, zjechać po stromym powietrznym zboczu tam, gdzie podążał wilk. Szybko i bez wysiłku.
Wilk wdrapał się na łagodne, migocące milionami słonecznych iskier zbocze i już było widać, gdzie zmierzał. Za wzgórzem, w okrągłej dolinie migotało spowite w białe opary, koliste lustro patrzące granatową tonią prosto w kopułę nieba. Gorące źródło. Takie, które zawsze ma wodę, mimo że to nie jest czas Wody i Piskląt, a czas Śniegu i Tłuszczu. Ale gorące źródło nigdy nie zasypia.
Nie tylko wilk zmierzał do źródła. Szła tam jeszcze jedna istota, słaba i konająca, ciągnąca chwiejny łańcuszek śladów. Niewiele większa od wilka, lecz naga jak pisklę i brnąca na dwóch nogach niczym sokół zmuszony do tkwienia na ziemi. Człowiek. Krwawiący z wielu ran, o kolorowych wzorach wymalowanych na barkach, o szarej sierści jak wilk, ale wyliniały. Sierść skrzyła się, od szronu tylko na głowie i wokół ust, trochę jeszcze na piersiach. Człowiek też był ważny. Nie umiał latać,; jednak być może był najważniejszy. Wzdłuż koślawego; tropu zostawały ostro pachnące, czerwone ślady, człowiek opadał na kolana i opierał się grzęznącymi w śniegu rękami, a potem dźwigał ciężko i brnął dalej.
Wilk dotarł jako pierwszy i wszedł do wody. Najpierw po kolana, napił się, zwiesiwszy łeb, i otrząsnął? grzbiet, a potem zanurzył się aż po uszy i popłynął na środek jeziora.
Widać było tylko trójkątny łeb, jak tnie wodę niczym dziwaczny bóbr, po czym zniknął nagle, zostawiając pośrodku stawu rozchodzące się kręgi.
Człowiek także doszedł do wody i runął na twarz, rozbijając oblicze nieba na strzępy i zostawiając rozchodzące się okrągłe fale. Przez chwilę szybował rozkrzyżowany na wodnym niebie niczym wypatrujący go sokół, a potem pogrążył się w błękicie i zniknął. Została tylko brązowa rozmyta plama.
Sokół wydał z siebie serię piskliwych treli, zakończonych tęsknym, przeciągłym zewem, po czym złożył skrzydła i runął w dół, wybijając w powietrzu tunel, prosto do jeziora. Mknął jak strzała, patrząc na podwodne niebo, które zbliżało się coraz bardziej, i na szybującego ku niemu sokoła. Ale im był bliżej, tym bardziej okazywało się że mknący mu na spotkanie sokół jest nagi jak pisklę, wielki, o kulistej głowie z maleńkim dziobem i kręgiem szarych piór pod spodem.
Zderzyli się i wodne niebo pękło jak tafla cienkiego, wiosennego lodu.
Ocknąłem się w smolistym, absolutnym mroku, wśród ciasnoty, duchoty i zimna. Usiłowałem wstać, lecz spowijało mnie coś śliskiego, mocnego i szczelnego. Nadal czułem się rozbity i obolały, ale nie miałem już wrażenia, że się rozpadam. Uniosłem się i natychmiast uderzyłem głową w twardą powierzchnię, która odezwała się dźwięcznym łomotem. Po bokach też miałem ściany. Nie mogłem się poruszyć, bo krępował mnie sztywny, szeleszczący całun i prostopadłościan stali wokół.
Pogrzebali mnie.
Dusiłem się. To pierwsza reakcja, niemal gwarantowana u każdego.
Cokolwiek jako tako racjonalnego dotarło do mnie po bliżej nieokreślonym, czarnym czasie histerycznej paniki. Na przykład to, że wciąż żyję. Że jestem nagi, że coś szorstkiego i zimnego odciska mi się wąskim pasem od czoła po krocze, tnąc wzdłuż ciało na pół. Że mój grób łomocze blaszanym, głębokim dźwiękiem, który huczy mi w czaszce blaszanym echem, tak samo jak własny ryk.
A potem zwróciłem uwagę na szorstki pasek, który dzielił mnie na pół.
Zamek błyskawiczny. Spowijał mnie worek do przechowywania zwłok.