ROZDZIAŁ 6

Byłem huraganem, a za mną kroczył ogień. Przynajmniej tak się czułem. To dobrze. Najczęściej przechodziłem do świata Pomiędzy zupełnie spokojnie, czując zrezygnowaną melancholię. Robiłem, co było do zrobienia, albo nie robiłem nic i wracałem do domu. Jednak kilka razy znalazłem się w Krainie Półsnu wściekły, dysząc zemstą i żądzą mordu, i wówczas pod moimi krokami pękały płyty chodnikowe. Po tamtej stronie wszystko zależy od tego, w jakim stanie jest twój duch, a nie mięśnie. Marlenę też to czuła, rwąc jak husarski koń. Do Mogilna.

Gdziekolwiek to jest.

Jechałem. Ciąłem ciemność, popiół i kurz osiadały siwo na moim ciężkim płaszczu po tankführerze i na baku motocykla.

To trochę taki stan, jak u wściekłego człowieka jadącego nocnym autobusem. Jeżeli jest zmęczony, zestresowany lub chory, zewsząd lezą do niego dziwolągi, obsiadają go, czepiają się, ciągną za rękaw. „Ty jesteś młody, to ja ci powiem”. Albo ściąga na siebie wzrok podróżującej tą samą linią ludożerki: „Co się, kurwa, gapisz? Nie podoba się coś? Wyjebać ci?”. Kiedy jednak jest wściekły, a w jego żyłach płynie benzyna i kwas siarkowy, może najwyżej pomarzyć o zaczepce. Pijaczki grzecznie wyglądają przez okno, ludożerka szemrze coś do siebie i patrzy pod nogi.

Tu jest podobnie.

Dlatego nic i nikt nie próbował mnie zatrzymywać po drodze do Mogilna. Mijałem dziwaczne, pełne karykaturalnych chałup wioski, mknąłem przez dzikie, smagane kłębami pyłu pola, przemykałem przez miasteczka. Miałem wrażenie, że tajemnicze, gorączkowe życie świata Pomiędzy zamiera, kiedy się zbliżam, że cichną szepty i niezwykłe szelesty, że cienie wlewają się w mrok, że zamykają się okiennice i gasną światła. Przejeżdżałem i wokół zapadała cisza.

Tej nocy sam byłem upiorem. Jeźdźcem Apokalipsy. Lepiej mnie nie zatrzymuj, kimkolwiek jesteś. Proszę. Dla twojego dobra.

Jadę do Mogilna, gdziekolwiek to jest.

Po tej stronie wiadomo, czego się spodziewać. Zawsze. Są znaki drogowe, drogowskazy, miejscowości mają swoje tabliczki z nazwami. Tutaj – niekoniecznie. Nie każdy z tych przedmiotów ma silne Ka, nie każdy ma znaczenie. Czasem po prostu tu nie istnieją.

Nie doczekałem się zielonej, miłej tabliczki z odblaskowymi białymi literami „Mogilno”. Tabliczka była biała, a czarne, gotyckie litery krzyczały gardłowo „Mógelnwald”.

Przybyłem.

Wieś spała pod ciężkimi, omszałymi dachami, nagromadzone przez wieki chłopskie upiory pochowały się w mroku. Ulicówka. Kopnięciem zredukowałem bieg i przetoczyłem się wzdłuż drogi. Chałupa za chałupą, niektóre spalone, jak zwęglone szkielety, z kominem sterczącym oskarżycielsko w niebo. Sklep, gierkowski gees – płaski, ohydny pawilon z betonu, bardzo stara karczma z szyldem wypisanym na pochyłej desce nad drzwiami. Ani śladu klasztoru.

Za wsią zawróciłem i potoczyłem się z powrotem, stukocząc silnikiem.

Nie pogrywajcie ze mną. Nie dziś.

Drzwi chałupy otworzyłem kopniakiem, wmaszerowałem w duszną, gęstą ciemność o zapachu starego siana, kapusty, kurzu i pluskiew. Pusto. Przeszedłem przez kuchnię, przyzwyczajając oczy do mroku. Stół, krzesła, kafelkowane cielsko kuchennego pieca, pod ścianą łóżko, z wielką plamą krwi na skłębionej pościeli. Dwuskrzydłowe drzwi do pokoju ustąpiły ze skrzypieniem.

A jeśli ta chałupa pochodzi z czasów, gdy nie było klasztoru?

Pośrodku pokoju zobaczyłem wisielca. Samobójca. Przewrócone krzesło, wisząca bezwładnie głowa, wytrzeszczone, nabiegłe krwią oczy, opuchnięty język wystający z granatowych ust.

Nie dzisiaj.

Jednym ruchem wydobyłem kordelas i ciachnąłem napięty postronek. Trup runął na podłogę jak wielki, pełen wody flak. A potem zaczął się niemrawo zbierać.

– Nein… Nein… – wybełkotał charkotliwie. Przydepnąłem mu klatkę piersiową i odciągnąłem kurki obrzyna. Nie pojmę nigdy logiki tego świata. Dlaczego martwy wisielec ma się bać strzelby?

– Nein! – wrzasnął. – Ich habe Kindern, Herr Offi-zier! Nicht schiessen!

– Gdzie jest klasztor? – wycedziłem. Skąd mam wiedzieć, jak po niemiecku jest klasztor. – Ein Kirch. Klo-ster? Wo ist?

– Ich verstehe nicht, Herr Offizier, Bitte… Bitte…

– Wo?!

Dałem spokój. Może gdybym go zastrzelił, zrobiłby się rozmowniejszy.

– Pod lasem… – zasyczało do mnie w kuchni, od strony skrwawionego łóżka. Zatrzymałem się.

W barłogu leżał noworodek, cały pokryty krwią i śluzem, niezbornie poruszając kończynami. Jego oczy świeciły oślepiająco brudną zielenią. I mówił do mnie po polsku.

– Klasztor jest pod lasem, drogą w prawo… – zachichotał upiornie, po czym wczołgał się w legowisko ze zbryzganych szmat.

– Dziękuję – powiedziałem i wróciłem do motocykla.

Otworzyłem jedną z sakw wiszących na tylnym kole i wydobyłem Busolę. Nie wiem, dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałem. Nie wiem, czym była w poprzednim życiu, ale jest stara. Przypomina trochę kompas, a trochę składane astrolabium. Po otwarciu pudełka ustawiłem oś i zobaczyłem, jak mosiężne obręcze obracają się w różnych płaszczyznach i tworzą kulę z ruchomych elementów. Strzałka zaczęła drżeć, potem wirować wokół tarczy, aż wskazała kierunek. Z reguły prowadziła mnie tam, gdzie coś się działo. Gdzie pojawiało się Ka zagubionego zmarłego albo dochodziło do jakichś anomalii. Ale nie umiałem jej zaufać.

Tym razem nie było wyboru. Musiałem ufać Busoli i wskazówkom małego upiora, który syczał do mnie po polsku z pościeli.

Znalazłem coś, co uznałem za klasztor. Wszystko z czerwonej cegły, zamknięte w wielki czworobok muru. Widać było dachy, niewielką wieżę dzwonnicy. Wewnątrz migotliwie lśnił ogień i słychać było krzyk Patrycji.

Zjechałem z drogi, skacząc na wybojach, i brnąc przez trawę, pojechałem wzdłuż muru. Zahamowałem, ocierając kierownicą o cegły, wskoczyłem na siodło, odbiłem się od niego, a potem przetoczyłem po szczycie ogrodzenia na drugą stronę. W jednej chwili i bez namysłu.

Spadłem na cmentarz. Pomiędzy groby, wśród krzyży, aniołów i krzaków cypryśnika. Ogień, wielki, huczący i bijący w niebo iskrami płonął pośrodku dziedzińca. Płonął kręgiem, a wewnątrz tego kręgu zobaczyłem słup z wijącą się sylwetką i usłyszałem krzyk. Zobaczyłem to, rwąc już jak rozpędzony nosorożec, przeskakując w biegu mogiły i wymachując obrzynem. Stos, trzeszczący ogłuszająco płomieniami wał, ułożono z suchych, siwych gałęzi najeżonych wielkimi kolcami. Cierniste krzewy płonęły jak paliwo rakietowe, ale były lekkie. Rozwaliłem kopniakiem to, co stało na drodze, poczułem, jak ostre ciernie prują mi nogę, jak snopy iskier lądują na twarzy, na brodzie, we włosach.

Wpadłem w krąg ognia i dopadłem pala, przy którym zwisała szczupła sylwetka, z twarzą skrytą w chmurze czarnych włosów, niczym plama atramentu przerażonej kałamarnicy. Iskry płonęły w nich i na białym, podartym gieźle, które miała na sobie, jak rubinowy pył.

Przeciąłem rzemienie oplatające jej nadgarstki, objęła mnie za szyję, kiedy nadal piłowałem postronki przyciskające ją do słupa i usłyszałem szept. Szept Patrycji.

– Przyjechałeś, przyjechałeś po mnie nareszcie…

Jej włosy pachnące dymem oplotły mnie niczym żywe stworzenia, kłębowisko cieniutkich węży. Owinęły się wokół mojej głowy, omotały szyję. Oparliśmy się czołami o siebie i nagle zobaczyłem jej twarz.

Straszną, obcą twarz staruchy, o płonących złotem oczach i poprzecznych źrenicach, jak koza albo ośmiornica. Zobaczyłem palisadę hakowatych, połamanych zębów i poczułem oddech niczym zgniłe powietrze podmokłej krypty.

– Co ci się stało?! – wybełkotałem, szarpiąc głową i usiłując uwolnić się z kłębowiska węży, ostrych jak stalowe druty, cienkich jak jedwabna nić.

– Zostawiłam u ciebie złoty pierścionek – powiedziała starucha głosem Patrycji. – Możesz go wziąć. To twój obol, Charonie.

– Nie! – wrzasnąłem, szamocząc się dziko i sięgając po kordelas. – Nie! Patrycjo!

– Tak łatwo było znaleźć tę głupią małą, otwierającą drzwi tak ufnie. Tak łatwo pożreć – zasyczała.

– Zrobiłam, co chciałeś! Znalazłam go dla ciebie! – krzyknęła nagle ogłuszająco gdzieś nade mną.

Szarpnąłem się i zobaczyłem ich. Stożkowate plamy, ciemniejsze od mroku. Zwieszone głowy, kaptury wypełnione mrokiem, dłonie schowane w rękawach. Stali w kręgu wokół stosu, trzymając pochodnie. Wszyscy, prócz jednego, który wydawał się największy.

– Zrobiłam, co chciałeś, Prezbitrze! – krzyknęła znowu wiedźma. – Dałam ci Przewoźnika! Uwolnij mnie, jak obiecałeś. Albo daj mi ciało czarownicy!

Jej włosy były niczym stalowe druty. Cienkie, ale mocne i nie chciały poddać się ostrzu.

– Nie uwolnisz się – wyszeptała. – Nigdy… się… aaa!… tak… och… nie zachowuję… Błagam… Rób mi tak jeszcze…!

Ale dziś byłem huraganem i ogień kroczył za mną. A nic nie daje takiej siły, jak wściekłość i rozpacz zdradzonego.

Przeciąłem sploty i uwolniłem się.

Odskoczyłem do tyłu, wciąż omotany żywymi włosami, wijącymi się wokół mojej głowy i szyi jak czarne żmije grubości jedwabnej nici. Oplatały mi twarz, cięły skórę, pchały się do ust i oczu. Zdarłem je z siebie i uniosłem obrzyn.

– Dałam ci Przewoźnika! – krzyknęła znowu, wskazując mnie starczą, węźlastą dłonią. – Bierz go i uwolnij mnie!

Runęła w moją stronę, a wtedy strzeliłem.

Kiedy trafiam coś, co wnika do tego świata gdzieś z dalszych rejonów, obrzyn może wessać jego siłę lub jego istotę i uwięzić w łusce. Tak to działa, i pozostaje emanacją mojej jaźni. Tak nauczył mnie Siergiej Cziornyj Wołk. Ten, kto udaje się do innego świata, nie może pozostawać nagi i bezbronny. Musi zabrać ze sobą drapieżną, groźną część umysłu, wydzieloną od siebie, żeby nie była podatna na lęk, przerażenie i zmęczenie. Może wyglądać jak fiński nóż, jak kość pokryta magicznymi znakami lub miecz. A może jak obrzyn.

Jednak tym razem nic takiego nie nastąpiło. Nie strzeliłem do demona.

Strzeliłem do Patrycji. Do wiedźmy, która rozkochała mnie w sobie i zdradziła.

Płomień, który buchnął z obu luf nie zmienił jej w obłok i nie wessał w gilzy. Strzał zatrzymał ją w skoku i zwalił na plecy.

Nigdy przedtem nie strzeliłem do Ka człowieka.

Patrzyłem, jak zbiera się niemrawo z ziemi, patrzyłem na dwie osmalone dziury w białym gieźle, na niewielkie otwory na jej piersi, z których niepewnie i powoli wypłynęła czarna, lśniąca rubinowym światłem krew.

Udało jej się podciągnąć na kolana i wstać. Uniosła pokrytą neonową czerwienią dłoń i pokazała Żałobnikowi.

– Sama się uwolniłam, Prezbitrze! Zapłaciłam tobie i zapłaciłam jemu! Zapłaciłam mój obol!

– Nie! – krzyknął mnich skrzypiącym, starczym głosem.

Otoczyła nas mgła i wiedźma rozłożyła nagle ręce, po czym znikła w słupie blasku, który smagnął niebo.

Opuściłem lufy.

Ogień z ciernistych gałęzi płonął z hukiem wokół mnie, a za kręgiem ognia stał pierścień Żałobników, nieruchomych, skrytych w kapturach, jak rzeźby z czarnego bazaltu.

– Gdzie jest księga?! – zaryczał ten największy. – Oddaj ją i pokajaj się, grzeszniku! Uratuj choć część duszy!

Pojęcia nie miałem, o co mu chodzi.

Czterech wystąpiło z kręgu i ruszyło na mnie. Z czterech stron.

Poprzednio ledwie przeżyłem spotkanie z jednym, dziś było ich pięciu.

Ale dzisiaj sam byłem upiorem, a w moich żyłach płonął ogień.

Zabiłem pierwszą kobietę, którą pokochałem od bardzo dawna. Przepadłem dla niej, a ona okazała się tylko przynętą. Nie istniała. Była czymś zupełnie innym, co sprzedało mnie potworom, więc ją zabiłem. Tylko że jeszcze sobie tego w pełni nie uświadomiłem. Na razie czułem tylko wściekłość i to mnie uratowało.

Wskoczyłem na płonący podest zwieńczony słupem, otoczony kręgiem huczącego ognia, odbiłem się od niego i skoczyłem z góry na najbliższego Żałobnika. Zderzyłem się z nim jak z granitowym menhirem, chwycił mnie niczym anakonda, ale nie wytrzymał impetu i obaj zwaliliśmy się na ziemię. Przetoczyłem się po nim i dźgnąłem kilka razy na oślep kordelasem. Coś to dało, bo usłyszałem grzmiący, zwierzęcy ryk. Wstał, trzymając mnie nadal, gdzieś za kark, i blokując ramię, nadal wrzeszczał. Wyrzuciłem dłonie pomiędzy jego ramionami, zablokowałem mu od dołu łokcie, przyciągnąłem do siebie i grzmotnąłem czołem w otwór kaptura, w ciemność, tam, gdzie powinna znajdować się twarz.

Nie wiem, w co trafiłem, wrażenie było takie, jakbym uderzył czołem w miskę lodowatej rtęci. Puścił mnie, a wtedy doskoczyłem i wbiłem ostrze głęboko w kłębowisko szmat, równocześnie wiotkich jak pajęczyna i twardych niczym stal. Jego ryk zwinął się wysokim piskiem, jak odgłos szlachtowanej świni. Grzmotnął na odlew, wyrzucając mnie na metr w powietrze, i poczułem, jak pod moimi plecami pęka na kawały gruba, granitowa płyta nagrobka.

Takie zderzenie powinno zmienić moje ciało w worek flaków i pogruchotanych kości, ale zamiast tego, to nagrobek rozleciał się, jakby był gipsową atrapą.

Nawet uderzenie czułem ledwo tak, jak cios bokserskiej rękawicy. Dziś byłem samą furią. I pogodziłem się z tym, że nie żyję, zresztą nie bardzo mnie to obchodziło. Pozbierałem się z nagrobnej płyty, rozrzucając wokół pogruchotany granit.

Ten, z którym walczyłem, leżał już na ziemi, jak pusty habit. Kłębowisko czarnych, pomiętych szmat. Kolejny dopadał mnie właśnie, ale nie przemieszczał się tym momentalnym, rozmazanym ruchem, który widziałem na dziedzińcu klasztoru. Zwyczajnie biegł, tylko szybko. Skoczyłem w jego stronę, co go zdziwiło; był pewien, że będę uciekał. Zanurkowałem pod jego ramieniem i skoczyłem szczupakiem przed siebie, gdzie na kamiennym dziedzińcu w kręgu światła z ognisk leżał mój czarny obrzyn.

Chwycił moją nogę, palcami jak stalowe cęgi. Runąłem na twarz, ale zdołałem podczołgać się jeszcze kawałek i zacisnąć dłoń na orzechowym drewnie chwytu, wypiłowanego z resztki niegdyś pięknej kolby.

Odwróciłem się, a wtedy zachichotał i przydepnął mi klatkę piersiową jak słoń.

– Gdzie jest księga?! – Rozległo się po raz kolejny, gdzieś z tyłu. – Oszczędź sobie męki i nie toń bardziej!

Trzymający mnie Żałobnik wyciągnął do mojej twarzy dłoń, która nagle stanęła w płomieniach, jakby zanurzył ją w benzynie. Uniosłem dygocący obrzyn, ale nie zwrócił na to uwagi. Nie był głupi. Widział przecież, że strzeliłem do wiedźmy z obu luf, i widział, że nie miałem szansy załadować ponownie.

Peccator - zasyczał przeraźliwym głosem.

Chwycił mnie za twarz palącą się dłonią, usłyszałem

trzask płonącej brody, syk przypalanej skóry. Poczułem potworny ból i jeszcze większą wściekłość.

Nacisnąłem obydwa spusty, ledwo zdążył mnie musnąć.

Dziś byłem gniewem. W moich żyłach płonął napalm.

A ogień kroczył za mną.

Podwójny wystrzał smagnął dziedziniec, zakonnik wyskoczył na metr w górę i runął na wznak. Jego kaptur zniknął w chmurze płonącej neonowym światłem rubinowej krwi.

Porwałem się na nogi i rzuciłem do ucieczki w cmentarz. Przeskoczyłem nagrobek, ot tak, jakbym przeskakiwał ogrodową ławkę, potem następny. Świat wyglądał dziwacznie, nieco rozmazany i przekontrastowany, widziałem unoszące się w powietrzu ziarna żwiru pryskające spod moich butów.

Mknęli za mną, jak strzępy czarnej folii porwane wiatrem. Odwróciłem się, unosząc obrzyn. Zmiotło ich natychmiast, poznikali, kryjąc się za nagrobkami, kucając za marmurowymi figurami.

Zrozumieli już, że to nie jest myśliwska dwunastka.


Nie jesteśmy na polowaniu. Nie potrzebuję gilz wypełnionych kordytem, z nienaruszonymi spłonkami, przybitką i pociskami. To emanacja bojowej części mojego umysłu. Wymieniam ładunki, gdy napełnią się demonem. Kiedy uwiężę go w środku albo odbiorę mu część energii. To nie jest po prostu obcięta strzelba, przerobiona z angielskiej dwururki firmy Stanwell amp; Norberts. To jest Ka broni. Może wyglądać jak fiński nóż, jak pokryta znakami kość albo obrzyn. To emanacja mojego umysłu.

Strzeliłem raz, w stronę najbliższego. Betonowa anielica, wznosząca ku niebu dłonie i twarz z wyrazem podejrzanie zmysłowej ekstazy, straciła nagle głowę w chmurze pyłu i zwaliła się na tego, kto krył się za mogiłą.

Nie dziś.

Przeskakując mur, zobaczyłem tylko, jak ten największy, który nie zadał sobie trudu ruszyć z dziedzińca, wyciąga dłonie z rękawów i rozkłada ręce, a zza jego pleców wybiegają jeden po drugim niemożliwie wychudzone psy, mumie dobermanów utrzymujące się w całości tylko dzięki stalowym szkieletom.

Znalazły się za murem, kiedy byłem już na drodze.

Strzeliłem dwukrotnie i trafiłem jednego, zamieniając w chmurę czarnego dymu, jak kroplę tuszu w mleku. Poczułem odrzut, gdy struga czerni zniknęła wessana przez lufę. Złamałem broń, przytrzymując kciukiem nietknięty ładunek, i pozwoliłem, by lodowata, pokryta szronem gilza poleciała do gondoli wózka.

Zawróciłem i wyrwałem do domu, wzbijając chmurę popiołu. Dopiero wtedy zaczęło do mnie docierać, co się stało.

Jechałem do domu.

Byłem samą rozpaczą, a od środka trawił mnie ogień.


Jechałem, milcząc w sobie i na zewnątrz. Opierałem się o kierownicę, czułem między udami wibrację potężnego siedmiusetpięćdziesięciocentymetrowego boksera Marlenę i patrzyłem, jak reflektor połyka drogę. Byłem Tym, Który Jedzie. Nic więcej.

W głowie huczało mi to, co zawsze.

Popiół i kurz…


Kiedy tylko podjechałem do domu, natychmiast zobaczyłem, że jest niedobrze. Na ścianach, drzwiach i oknach powinny płonąć zielonym i żółtym światłem moje znaki ochronne, które wymalowałem Ka ochry i jeleniej krwi, tak jak uczył Siergiej. Moje jastrzębie, słońca i wilki. Znaki, widoczne tylko w świecie Pomiędzy, które zmieniały mój dom w nieprzebytą twierdzę. Chroniły jego Ka i sprawiały, że żadna istota stąd nie mogłaby go znaleźć. Ale na drzwiach nie było ich widać. Były tam płonące ostrzegawczą czerwienią symbole podobne do tych, które widziałem w domu Patrycji.

Moja wiedźma. Nie tylko mnie sprzedała, ale oznaczyła mój dom i zerwała pieczęcie.

Na parkanie siedział bury kot i lizał łapę. Drugi, czarny leżał w ogródku przed wejściem. To dobrze. Znaczyło, że w środku jest czysto. Kotom jest wszystko jedno, ten świat czy tamten. Ale uciekają natychmiast, gdy nadciąga niebezpieczeństwo. Jeżeli tu siedziały, jeżeli kolejne przebiegały moją uliczkę to tu, to tam, to znaczy, że wewnątrz nikogo nie ma.

Skoncentrowałem się i zdołałem zobaczyć wejście do mojego domu w świecie rzeczywistym, przeświecające przez Ka jak widmo. Było otwarte, z pancernej futryny zwisały bezsilnie przecięte rygle, dwa zamki wybebeszono zupełnie jakby wykręcono je z płyty drzwi.

Uniosłem obrzyn i wszedłem ostrożnie do środka, jakbym zdobywał wrogi bunkier. Zawartość półek ścieliła się pod nogami, deptałem po leżących twarzą w dół książkach, rozpostartych jak martwe ptaki, gniotłem własne ubrania i strzępy z rozprutego materaca, tłuczone szkło trzeszczało na posadzce. Martwe, pogruchotane Ka mojego dobytku i mojego życia.

Kiedy pada się ofiarą rabunku lub kradzieży, najgorsza wcale nie jest sama strata. Najgorsze jest uczucie zgwałcenia. Pierwotne, sięgające gdzieś aż do drzemiącego w nas paleolitycznego łowcy. To jakby wróg splugawił twoje święte ognisko, wdarł się do samego legowiska. Do miejsca, które musi pozostać nietykalne. Zostałeś zgwałcony, pozbawiony władzy nad samym sobą i własnym życiem.

Tak, jak ja. Szedłem ostrożnie przez zgliszcza, a moje pogruchotane życie chrzęściło mi pod butami.

Wróg wszedł tam, gdzie mu się podobało. Zabrał, co chciał, i odszedł, a ty pozostałeś bezsilny. Ukradł ci imię. Ukradł ci nawet suwerenność. Ukradł ci ciebie.

Nawet nie podejrzewałem, jak jestem bliski prawdy, dopóki tego nie zauważyłem. W całym tym bałaganie, gdy rozpaczliwie usiłowałem się zorientować, czego brakuje, przeoczyłem najważniejsze. A kiedy zrozumiałem, obrzyn wypadł mi ze stukiem na podłogę, a ja osunąłem się po ścianie.

Mnie tu brakuje.

Ukradziono mi ciało.

Moje bezradne, bezwładne, pogrążone w głębokim letargu, brodate, gdzieniegdzie wytatuowane, nadgryzione czasem, alkoholem i tytoniem ciało.

Przez dłuższy czas stałem jak oniemiały nad matą, obmacałem ją głupio, jakbym się spodziewał, że moje osiemdziesiąt pięć kilogramów mięsa i kości jakoś się pod nią zawieruszyło. Potem siedziałem na Ka własnej podłogi, patrząc na rozrzucone wokół przedmioty.

Byłem uwięziony w świecie Pomiędzy. Nawet nie wiedziałem, czy jeszcze żyję.

Umiałem zrobić różne rzeczy. Umiałem przejść między światami. Umiałem uwolnić tych, którzy byli w stanie mi zapłacić, a czasem tych, których chciałem. Umiałem walczyć i zwyciężyć.

Ale do tego, by wrócić w świat żywych, musiałem mieć własne ciało.

Przez jakiś czas modliłem się, bezradnie i rozpaczliwie, ale tak samo jak w świecie realnym nie wiedziałem, czy ktokolwiek mnie słyszy i zechce mi pomóc. To nie jest zaświat. Żaden czyściec ani piekło. To anomalia. Szczelina. Dziura, w którą niechcący trafiają zagubione dusze. Ogłupiałe, nieznające swojej drogi, nic nierozumiejące. Rozbitkowie. To rozmyta granica pomiędzy tym i tamtym. To świat Pomiędzy. Nie ma tu chórów, łaski, kary ani oznakowanej Światłem drogi na tamtą stronę. Tylko popiół i kurz.

I tak samo jak tam, Bóg pomaga jedynie tym, którzy sami sobie pomagają, ale nie wychodzi z cienia. Zapewne po to, by wiara nie stała się wiedzą. O ile w ogóle tu zagląda.

Pozbierałem się jakoś i ruszyłem przed dom. Jedyne, co mi zostało, to Marlenę. I nadzieja, że jakoś, nie wiem sam w jaki sposób, odnajdę to, co mi ukradziono. Nie wiedziałem, ile zostało mi czasu.

Być może moje ciało spadało właśnie z jakiejś zapory prosto w czarną wodę zalewu, obciążone łańcuchem i starym silnikiem od motoroweru. Jak to będzie? Znienacka przejdę gdzieś w nieznane, gdzie wysyłałem dotąd innych? Czy zostanę tutaj, nie zobaczywszy nawet większej różnicy?

Zatrzymałem się gdzieś na wysokości kuchni, na korytarzu. Nagle, jak uderzony w twarz. A potem podkradłem się do okna w hallu i wyjrzałem ostrożnie.

Koty uciekały. Jeden przebiegł przez uchylone drzwi i smyrgnął przez korytarz i salon prosto do ogrodu, nie przejmując się zamkniętą szybą. Przeniknął ją, jakby była mydlaną bańką. Kolejny przeskakiwał przez parkan, inny przeciskał się między prętami. Nadchodziło.

Coś nadchodziło. Na siodle Marlenę siedział ogar. Karykaturalnie chudy, opleciony żelaznymi pasami i klamrami, które trzymały w całości jego szkieletowate, wyschnięte ciało. Dyszał, wywiesiwszy strzęp języka z pyska, a jego oczy płonęły gnilnym blaskiem próchna. Cień po drugiej stronie ulicy zgęstniał i zobaczyłem, jak wylewa się z niego wysoka, spiczasta sylwetka, podobna do habitu utkanego z mroku, z otworem kaptura niczym dziura do nicości i dłońmi skrytymi w rękawach. Nie czekałem, żeby zobaczyć, co będzie dalej. Zatrzymałem się tylko na chwilę, żeby zgarnąć kilka gilz i wrzucić do kieszeni płaszcza.

Odsunąłem drzwi na taras i zasunąłem je jak najciszej, a potem przebiegłem przez mój haniebnie zapuszczony ogród i przeskoczyłem płot sąsiedniej posesji. Uciekałem ramię w ramię z kotami, które zeskakiwały obok mnie z parkanu, szurgały pod nogami, przeciskały się wśród krzaków. Wiedziałem, że dopóki są wokół, jestem bezpieczny.

Nie pamiętam, którędy biegłem, ile płotów przeskoczyłem i ile razy wtopiłem się w plamę nocnego cienia jak widmo. Nie wiem, czy mnie gonili. Tak czy inaczej, uciekłem. To moje miasto.

Wylądowałem gdzieś na przedmieściu, nie wiedząc, co robić dalej. Domki, zapomniane wiejskie chałupy, wille. Blade i niewyraźne Ka zaparkowanych wzdłuż ulic samochodów. Szedłem przed siebie, w rozpiętym płaszczu, z obrzynem wiszącym ciężko w olstrze.

Straciłem kordelas.

Straciłem Marlenę, hełm, dom.

Straciłem własne ciało.

Straciłem Patrycję.

Budynek stacji stał otulony w kryjące się młodymi liśćmi drzewa. Patrzył na ulicę i wciśniętą pomiędzy domki pętlę autobusową.

Kiedyś był stacją kolejową. Kiedyś istniała cała sieć tanich, wąskotorowych kolejek, którymi mieszkańcy okolicznych miasteczek i wsi mogli podróżować do miasta. Jeżdżono nimi do szkoły, do pracy albo w odwiedziny. Wszędzie były takie stacyjki. Wyglądały trochę jak osiemnastowieczne zajazdy, nakryte dwuspadowym dachem, kryjące wewnątrz jedną czy dwie kasy i poczekalnię. Przed nimi był nakryty niewielkim okapem jeden peron. I tyle. Nie mam pojęcia, komu to przeszkadzało.

Ta stacja ocalała, ale przerobiono ją na urząd pocztowy i jakiś niewydarzony sklepik. Peron zniknął, znikły też tory wyrwane z ziemi i wywiezione na złom albo po prostu zalane asfaltem. Ocalał natomiast zegar wiszący nad wejściem i ławka pod ścianą, gdzie można było usiąść i poczekać na pociąg, który już nigdy nie nadjedzie.

Usiadłem na tej ławce jak samotny, nocny podróżny.

Wyjąłem z kieszeni płaszcza pudełko z tytoniem i pakietem bibułek. Skręciłem sobie papierosa i zapaliłem, patrząc w noc, na dzikie, ruchome niebo świata Pomiędzy, pod którym byłem uwięziony.

Nigdy nie przechodziłem na dłużej niż kilka godzin. Nie wiem, jak długo nalewka pozwoli mi tutaj przebywać. Aż sam zdołam wrócić, czy też tylko przez jakiś czas, a jej działanie się skończy jak jakiegoś lekarstwa. Co wtedy nastąpi? A może ściągnie mnie agonia mojego ciała? Nagle znajdę się w czarnej toni, ściągany w dół ciężarem łańcucha i silnika od motoroweru, z płucami pękającymi od wodospadu cuchnącej wody?

Na razie żyłem. Tyle tylko było mi dane i tego należało się trzymać. Na razie żyłem.

Patrzyłem na swoje dłonie.

Myślałem o życiu, które mógłbym wieść z Patrycją, gdybym je odzyskał, a ona była tym, za kogo ją brałem. Myślałem o wspólnych śniadaniach, o jej smukłej nodze, przewieszonej w nocy przez moje ciało. Myślałem o jej piersiach, podskakujących pode mną, o rozchylonych ustach barwy cynamonu i włosach jak chmura tuszu przerażonej kałamarnicy. A potem przypomniałem sobie, czym była. Przypomniałem sobie oczy o poziomych, czarnych źrenicach i smród podmokłej krypty. Przypomniałem sobie węźlasty palec mierzący we mnie i wrzask: „Bierz go! Sprowadziłam go dla ciebie!”. Przypomniałem sobie, że ją zabiłem.

Nie będzie śniadań, nie będzie więcej posiłków jedzonych z jednej patelni ani drobnych zębów wbitych w mój bark. Nie zatonę w czarnych jak chmura włosach.

Nie mogłem siedzieć tak w nieskończoność. Szukają mnie i było tylko kwestią czasu, zanim dopadną. Odchyliłem połę płaszcza i wyjąłem obrzyn.

Otworzyłem lufy i spojrzałem w miedziane oczy dwóch spłonek. Zatrzasnąłem zamek. Odciągnąłem oba kurki. A potem odwróciłem fuzję w dłoniach i spojrzałem w wyloty bliźniaczych tuneli. W środku drzemały dwa małe, ołowiane pociągi – ekspresy do piekła. Wyplułem niedopałek, chwyciłem lufy w zęby i namacałem kciukiem spusty.

Żeby to było takie proste. Tak korci i nigdy niczego nie kończy, nigdy niczego nie załatwia i nigdzie nie pozwala uciec. Miałbym utknąć w pętli na tej stacyjce, okradziony i przegrany, i bez końca się poddawać? Bez końca wpychać cuchnące spalenizną i smarem lufy w usta i czekać na gwałtowny gejzer ognia i bólu, który rozbryzga mój biedny, chory mózg po ścianie?

Cofnąłem lufy i odwróciłem broń ku ziemi, a potem ostrożnie spuściłem oba kurki.

Nie dzisiaj.

Usłyszałem przeciągłe brzęczenie, stalową wibrację gdzieś pod nogami. A w oddali pojawiły się dwa okrągłe światła i kity białej, podświetlonej pary. Jedna u góry i dwie na boki. Powietrze przeszył gwizd.

Wstałem z ławki i schowałem obrzyn do olstra.

Na betonowym chodniku u moich stóp leżał mały brązowy prostokąt. Podniosłem go. Kawałek, grubej tektury, wielkości ścianki pudełka od zapałek, pokryty napisami, z małą dziurką pośrodku. Bilet kolejowy. Taki, jaki pamiętałem z bardzo dawnych czasów. Kiedyś tak wyglądały. Kiedy byłem dzieckiem.

Widziałem już wyraźnie – pociąg nadjeżdżał.

Загрузка...