ROZDZIAŁ 9

Znalazłem własne zwłoki. Moje ciało leżało w worku. Czarnym, grubym, zapiętym na zamek na całej długości, z cuchnącego plastiku, podobnym do wielkiego worka na śmieci. Dlatego się dusiłem. Worek nie przepuszczał powietrza.

Miotając się w foliowym kokonie, zdołałem przytknąć usta do suwaka i pomiędzy jego nylonowymi zębami wessać trochę powietrza. Tyle tylko, by nie zemdleć. Wciąż dryfowałem na krawędzi paniki, była jak huczący pożar za przymkniętymi drzwiami od sypialni.

Wijąc się niczym wąż, zdołałem przemieścić rękę wzdłuż ciała, aż do twarzy, i namacać koniec zamka. Szereg zębów zaciśniętych jak w przedśmiertnym skurczu. Niewiele z tego wynikło. W workach na zwłoki nie wszywa się takich zamków jak w śpiworach albo namiotach, które mają języczek po obu stronach. Przyczyna jest prosta – otwieranie ich od środka nie jest przewidziane. Namacałem wózeczek – metalowe czółenko, przesuwające się po zębach, którego zadaniem jest łączyć je albo rozdzielać, zależnie w którą stronę jedzie. Usiłowałem je odciągnąć. Bez skutku. Zasunięty do końca. Byłem kompletnie mokry od potu, gruba, śliska folia kleiła mi się do ciała.

Zamki błyskawiczne.

Były na świecie, kiedy się urodziłem. Odpinałem je miliony razy. We własnych spodniach i kurtkach, w damskich spódnicach i obcisłych wieczorowych sukniach. W kroczu, na piersiach, na plecach i na biodrze. Wystarczy lekkie pociągnięcie i jeden szereg zaciśniętych zębów rozpada się na dwa, niemające ze sobą nic wspólnego. Otwarte.

Klucz tkwi w tym, dlaczego zamki, o ile nie są zepsute, nie otwierają się same. Dlaczego trzymają. Dzieje się tak dlatego, że wewnątrz wózeczka siedzi mały, blaszany rygiel, który wbija się między zęby. Żeby otworzyć zamek, trzeba złapać za metalowy języczek, który zwisa swobodnie pod wózeczkiem. Dźwignia unosi rygiel i czółenko jest wolne. Może jechać swobodnie po suwaku, bardzo lekko. Ale żeby pociągnąć języczek, trzeba być na zewnątrz, a nie w środku.

Słychać było tylko mój syczący oddech, szelest grubej folii i blaszany łomot, kiedy obijałem się o ścianki grobowca. O tym ostatnim usiłowałem nie myśleć. Trzymać pożar za zamkniętymi drzwiami. Ignorować rudą poświatę nad progiem i dym sączący się szczelinami. Nie teraz.

Teraz zagadnieniem był zamek błyskawiczny. Trzymałem wewnętrzną część wózeczka palcami i usiłowałem przesuwać go do przodu i do tyłu, w nadziei, że zrobię choć mały otwór. Próbowałem sięgnąć do języczka z boku, przez folię, ale nie mogłem go namacać. Usiłowałem przycisnąć palcami przez folię jedną stronę wózeczka i unieść rygiel. Używałem zębów i języka. Potrzebowałem maleńkiego otworu, choć na kilka ząbków, żeby wystawić przynajmniej palec.

Nic. Suwak tkwił jak przymurowany.

Musiałem przerywać co chwilę i oddychać, przycisnąwszy usta do suwaka, ale powietrze wydawało się coraz cięższe. Kończył się tlen. Wkrótce zacznę oddychać dwutlenkiem węgla, coraz płycej i szybciej, krew zacznie mi łomotać w skroniach, pojawi się pisk w uszach. A potem zapadnę się powoli w czarny tunel, jakbym wjeżdżał windą do kopalni. Na zawsze.

Pot gryzł mnie w oczy i spływał strugami po całym ciele, a ja szarpałem się z zamkiem coraz rozpaczliwiej. Wielokrotnie usiłowałem rozedrzeć worek, rozpychając się na wszystkie strony, ale było za ciasno, a folia bardzo gruba. Kiedy dźgałem w górę, trafiałem na wieko, kiedy ciągnąłem na boki, pchałem ściany.

Długo trwało, zanim udało mi się pomyśleć.

Uniosłem się, ile się dało, i dźgnąłem przed siebie, wwiercając palec w folię. Pchałem jak szalony i poczułem, że folia zaczyna się rozciągać, oblepiając opuszek, i w końcu pęka. Rozdarłem dziurę i opadłem z sił, wdychając łapczywie resztki powietrza. Było ciężkie, gęste i cuchnęło jakby starymi, przepoconymi skarpetami.

Wysunąłem dłoń przez dziurę i namacałem suwak. Rozległ się terkot i zamek rozpiął się łatwo, bez najmniejszego wysiłku.

A potem leżałem bezwładnie w rozpiętym plastikowym kokonie, nie mając siły, żeby się poruszyć. Pokonałem worek.

I znajdowałem się wewnątrz metalowej trumny.

Dopiero po pewnym czasie zorientowałem się, że słyszę jakieś dźwięki. Jakby buczenie transformatora, jakiś rytmiczny syk, elektryczne brzęczenie. Blisko, z pogłosem.

Nasłuchiwałem uważnie, bardzo długo, i czułem, jak pomalutku rośnie we mnie nadzieja.

Nigdy mnie dotąd nie pogrzebano, ale jednej rzeczy byłem pewien. W grobach nie słychać dźwięków. Jest cicho – jak w grobie. Świat martwych nie potrzebuje elektrycznych urządzeń. Słyszałem je tuż – za ścianą.

Wszystkie boki trumny były idealnie gładkie, teraz mokre i śliskie od mojego potu, ale także wściekle zimne. Na ściankach zbierał się szron. Nie zauważyłem tego wcześniej, bo kiedy spowity workiem i walczący z zamkiem oblewałem się potem, wydawało mi się, że leżę w piecu. Ale to nie był piec.

To była lodówka. A ja leżałem na stalowej, ażurowej półce, na jakichś poprzecznych rolkach.

Dopiero wtedy zrozumiałem.

To nie trumna przysypana zimną ziemią. To szuflada. Szuflada w chłodni, w szpitalnej kostnicy.

Jeżeli miałem się stąd wydostać, musiałem próbować się wysunąć, a nie atakować bezsilnie sufit. Jestem w szufladzie.

Oparłem dłonie o sufit i spróbowałem przesunąć blaszane nosze, na które mnie rzucono. Poruszały się. Odrobinę. W przód i tył.

Nie miałem pojęcia, czy leżę głową w stronę drzwi, czy też nogami.

Waliłem na zmianę to w jedną ściankę obiema dłońmi, to kopałem stopami w drugą, obydwa manewry przynosiły taki sam skutek.

Żaden.

Ściana za moją głową była idealnie gładka, wydawało mi się, że wyczuwam spawy na zetknięciach płyt. Udeptałem dokładnie ścianę przed nogami i zdawało mi się, że z brzegów wyczuwam jakby nity, może jakieś zgrubienia ochraniające zawiasy.

Podciągnąłem kolana, obsunąłem się trochę niżej i z całej siły wierzgnąłem nogami. Łomot był potężny, odezwał się jakbym siedział wewnątrz dzwonu, jednak drzwi pozostały zamknięte. Sądziłem, że będą trzymały się na magnes, jak drzwi lodówki, ale najwyraźniej miały jakąś blokadę.

Kopnąłem po raz drugi, potem kolejny i po pewnym czasie wydało mi się, że drzwiczki lekko się poruszają. Wtedy już dostałem szału i kopałem bez przerwy, czując, że rzeczywiście odchylają się za każdym razem odrobinę, ale wracały do normalnej pozycji i zostawały zamknięte. Co więcej, mój wózek przesuwał się coraz bardziej. Teraz każde kopnięcie wspierałem uderzeniem noszy. Waliłem tak raz za razem i nagle rygiel, czy co to tam było, ustąpił.

W jednej chwili coś z brzękiem poleciało na podłogę, a ja wyjechałem na noszach ze swojej krypty z ciemności w ciemność i runąłem z półtora metra na podłogę, waląc głową o stojący na środku twardy, szpitalny wózek.

Trochę to trwało, zanim się pozbierałem. Rozwaliłem nogę o jakieś metalowe, krawędziaste konstrukcje, rozciąłem czoło o brzeg wózka, poza tym poobijałem się solidnie. Dygotały mi wszystkie mięśnie, trząsłem się jak w ataku malarii. Dopiero po jakimś czasie, kiedy już się wykaszlałem i przestałem łapać lodowate, cuchnące formaliną powietrze niczym ryba, zdołałem wstać na nogi i chwiejnie obmacać zimną, kafelkowaną ścianę. O dziwo, znalazłem kontakt i omal nie oślepłem od powodzi ostrego światła.

Gdy otworzyłem załzawione oczy, zobaczyłem wąskie pomieszczenie, krzywo wyłożone starymi, białymi kafelkami, z jedną ścianą pełną drzwiczek, takich samych, jakie właśnie wyłamałem. Były stare, z emaliowanej na biało blachy, z gumowymi uszczelkami kryjącymi magnesy, ale zaopatrzone też w chromowane klamki, podobne do tych w starych samochodach. Żeby otworzyć szufladę, trzeba było pociągnąć klamkę i podnieść rygiel, taki, jaki pękł pod moimi wściekłymi kopniakami.

Pomieszczenie zamykały stalowe drzwi, ale tu przynajmniej nie groziło mi już uduszenie. W najgorszym razie poczekam do rana. Nie miałem pojęcia, jak wytłumaczę moje zmartwychwstanie, to jednak był najmniejszy problem.

Przynajmniej tak mi się wydawało, kiedy siedziałem wstrząsany spazmami, obejmując się ramionami pod kafelkowaną ścianą. Najważniejsze, że to nie był już świat Pomiędzy. Różnicę widać natychmiast. Nie można się pomylić. Ka szpitalnego wózka może wyglądać jak szpitalny wózek, ale różnica tkwi w jakiejś trudnej do opisania, a łatwej do zauważenia aurze, która tam otacza wszystkie przedmioty.

Do dużego palca u nogi miałem przywiązaną tekturową kartkę z kilkoma rubrykami. W rubryce imię i nazwisko napisano tam M/N.N. Nel24/06 i różne skróty. A także termin autopsji. I data. Jeżeli spędziłem w świecie Pomiędzy prawie dwie doby, a tak mi się wydawało, to termin autopsji wypadał dzisiaj, o siódmej piętnaście.

W pierwszej chwili z przerażeniem obmacałem się, przekonany, że zobaczę nagle niechlujnie zafastrygowane cięcie biegnące przez całą klatkę piersiową.

Moja pierś była normalna. I poruszała się, kiedy oddychałem.

Tyle tylko, że uciekłem w ostatniej chwili. Gdybym został w hotelu Lacerta do rana, już by mnie wypatroszyli.

Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że nie trafiłem tu przypadkiem. Ukradziono mi ciało, kiedy je opuściłem, i nie zrobiły tego krasnoludki. Jeżeli zacznie się rej wach i tytuły w gazetach: „Szok!!! Koszmar!! Obudził się w kostnicy!”, znowu mnie dopadną.

Klamkę pociągnąłem bez nadziei i wcale nie zdziwiłem się, że drzwi tkwią jak przymurowane. Po prostu tak to szło.

A potem dopiero zacząłem myśleć i dotarło do mnie, że nie widzę zawiasów. A jeżeli nie widzisz zawiasów, to drzwi otwierają się na zewnątrz.

I wcale nie były zamknięte.

Kolejne pomieszczenie zajmowały dwa metalowe stoły z rynienkami, wisiały nad nimi ogromne reflektory, pod ścianami kuliły się blaszane, przeszklone szafki i stały ze dwa wózki na kółkach, takie jak ten, o który się poharatałem. Przez okna pod sufitem wpadało blade, jarzeniowe światło z korytarza.

Pokuśtykałem do szafek, szukając jakichś plastrów, bo krwawiłem jak świnia, pilnie potrzebowałem też czegoś od bólu głowy. Czułem, jakby w potylicy i skroni wiły mi się węgorze elektryczne.

W szafkach było mnóstwo tajemniczych przedmiotów i nieco substancji w brązowych słojach, ale ibuprofenu i plastrów nie. Przekląłem służbę zdrowia, w końcu znalazłem opatrunki w małej szafce przy umywalce. Kręciło mi się w głowie, a gardło miałem wyschnięte na wiór. Pod ścianą stał dozownik wody mineralnej. Wyrwałem plastikowy kubek z uchwytu i piłem wodę. Jak szalony, wielkimi łykami. Smakowała jak woda. Cudownie.

Piłem tak długo, aż zwymiotowałem do umywalki. Potężnie, spazmatycznie, omal nie wybijając sobie zębów o zlew. Znowu mnie trzęsło i umierałem z głodu. Opłukałem twarz, zmywając zakrzepłą krew, jednak we włosach i brodzie i tak zostały rude ślady. Plaster na czole także nie dodawał mi urody.

Urwałem kawał papierowego ręcznika, zmoczyłem go i wróciłem do kostnicy.

Wytarłem wszelkie ślady krwi, jakie zdołałem znaleźć, schowałem nosze i zamknąłem wyłamane drzwiczki. Worek zwinąłem w kłębek, razem z karteczką. Lepiej zniknąć bez śladu, niż zostawiać za sobą oznaki cudownego wskrzeszenia. Nie wiedziałem wiele o Spinofratrach, ale zdążyłem już nabrać do nich szacunku.

W sali sekcyjnej nie było ubrań, tylko dwa fartuchy wiszące na wieszaku. Nagi, w szpitalnym fartuchu daleko nie ujdę.

A wtedy usłyszałem nagle, jak gdzieś daleko zatrzymuje się stara, rozklekotana winda. Skrzypnęły blaszane drzwi, a potem rozległy się kroki.

Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że ostre, irytujące pikanie, które słyszę od dłuższego czasu, oraz błyskająca jak zapomniana iskra diodka pod sufitem, to czujnik ruchu.

Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak się przeraziłem, a mój obecny lęk miał w końcu ostatnio silną konkurencję. Mózg nie działał jeszcze prawidłowo. Nie umiem wyjaśnić, czy się obawiałem, że postanowią jednak przeprowadzić zaplanowaną sekcję bez względu na to, że żyję.

Doprawdy nie wiem, jaki tok rozumowania sprawił, że położyłem się na szpitalnym wózku.

Kroki zbliżały się coraz wolniej. Ktoś zadzwonił kluczami, zachrobotał nimi w zamku.

Starał się zachowywać jak najciszej, co nie miało już sensu, skoro przyjechał tu jazgoczącą windą, po czym podszedł, tupiąc niczym koń. Kogo zamierzał zaskoczyć?

Drzwi otworzyły się, skrzypiąc, wpuszczając smugę jarzeniowego światła oraz snop światła z latarki. Człowiek, który tu przyszedł, musiał sprawdzić, dlaczego włączył się alarm, ale okropnie nie miał ochoty wchodzić do środka. Strumień światła skakał po całym pomieszczeniu chaotycznie jak konik polny. Mężczyzna wsunął się do pomieszczenia, cały czas celując w różne miejsca latarką, po czym wyciągnął drugą rękę i zapalił lampy. Tu była sala sekcyjna i kostnica. Królestwo zmarłych. Nie wchodzi się w takie miejsca po ciemku.

Leżałem nieruchomo na wznak na wózku, kiedy dotarło do mnie, co właściwie robię. Zaraz się wycofa i zamknie drzwi, a ja zostanę jak głupi. Słyszałem, jak klawisze alarmu pikają pod jego palcami.

Postanowiłem wstać i wyjaśnić mu, że doszło do przypadku letargu. Starając się nie robić gwałtownych ruchów, podniosłem się z wózka.

Ubieranie poczciwych cieciów w jakieś wymyślne drelichy, wzorowane na polowych strojach antyterrorystów, to w ogóle poroniony pomysł. Psychologicznie sprawia wrażenie, że wszędzie jest sytuacja frontowa, ledwo utrzymujemy ostatnie posterunki i nie panujemy nad tym, co się dzieje. Do tego taki krzywonogi, łysiejący grubasek, obleczony w smolisty kombinezon, który zamienia go w czarną ropuchę pełną kieszeni, to już zupełna groteska. Kto ma się na to nabrać?

Efekt przeszedł wszelkie moje oczekiwania, tym bardziej, że nie zamierzałem go straszyć. Przeciwnie.

Wartownik wydał z siebie przeraźliwy pisk falsetem, cisnął we mnie latarką i rzucił się do wyjścia. Przez sekundę szarpał się z klamką, ciągnąc drzwi zamiast popchnąć, po czym wyskoczył na korytarz.

Wyszedłem za nim i zawołałem „halo, proszę pana!” możliwie przyjaznym tonem. Obejrzał się przez ramię i zwalił nagle na podłogę zupełnie bezwładnie.

Jak ja bym tak reagował na każdego ducha, to ładnie bym wyglądał.

Podszedłem do niego i ostrożnie dotknąłem jego szyi. Żył.

Kradzież jego drelichów nie wchodziła w rachubę, bo zemdlawszy, zmoczył się obficie całą zawartością pęcherza. Biedak.

Przeszukałem mu niezliczone kieszenie, ale znalazłem tylko paczkę fajrantów i zapalniczkę, które ukradłem, oraz kupon totolotka, który zostawiłem w spokoju.

Przy pasie miał jeszcze pojemniczek z gazem pieprzowym i telefon komórkowy, oraz brelok z pękiem kluczy. Zabrałem klucze i aerozol, wszedłem do windy. Stróżówki umieszcza się zwykle na parterze, w pobliżu wejścia. Na szczęście było tam zupełnie pusto i nikt nie zauważył gołego faceta, który wysiadł z windy i podreptał korytarzem.

Gdyby z tej strony były sale szpitalne, to pewnie skończyłoby się awanturą. Ale mijałem rzędy drzwi z napisami w rodzaju „Pracownia radioizotopowa” czy „Dział rozliczeń”, wszystkie zamknięte. Najlepiej byłoby znaleźć magazyn i odszukać własne ubranie, byłem pewien jednak, że tam także jest alarm. Być może ściągnąłbym sobie na łeb jeszcze więcej emerytowanych antyterrorystów albo nawet policję.

W kantorku znajdowały się trzy turystyczne telewizorki pokazujące różne fragmenty podwórka wokół szpitala i przekazujące obraz z kamer przemysłowych, oraz czwarty, innej firmy, także malutki, z wbudowanym magnetowidem. Telewizor był włączony i w moim oczadziałym umyśle powstało przez chwilę wrażenie, że oglądam program, na którym jakaś kobieta pracowicie i łapczywie połyka niekończącego się węża, aż pojąłem, że patrzę na kinematografię pornograficzną.

Ponieważ kraj znajdował się właśnie w przerwie pomiędzy okresami zidiocenia lewackiego, oznaczało to, że aktualnie władza cierpi na skretynienie dewocyjne, wyłączyłem więc magnetowid i wyjąłem kasetę, którą wrzuciłem za zapadniętą kanapę pod ścianą. Gotowi zwolnić biednego pierdołę za to, że chciał sobie popatrzeć w swojej nudnej pracy na seks, którego pewnie nie miał szansy doświadczyć w rzeczywistości. Wystarczyło już, że zemdlał na służbie, zlał się w portki, a rano będzie bredził, że widział zombie. Co więcej, zamierzałem go okraść z czego się da, więc brakowało mu jeszcze, żeby rano natknęli się na lecącego w służbowej kanciapie pornosa.

Na stoliku obok „Magazynu Sportowego”, którym wzgardziłem, znajdowała się nadgryziona bułka z serem oraz termos z resztkami podłej, lurowatej kawy. Pochłonąłem bułkę, zapijając lurą prosto z termosu i dławiąc się fusami, a potem poszukałem szafki ubraniowej. Były dwie – wąskie, wysokie, z szarej stali, takie same jak w wojsku, fabrykach i internatach. Obie zamknięte na maleńkie, blaszane kłódeczki.

Bywają takie chwile, kiedy jest o tę jedną przeszkodę za dużo.

Może należało postąpić subtelniej. Być może należało wygiąć haczyk ze spinacza i postarać się otworzyć te kłódeczki. W końcu nie mogą być takie skomplikowane. Może trzeba było poszukać klucza. Ale miałem już dosyć. Byłem nagi, Bóg wie gdzie, ukradli mi ciało, torturowali, usiłowali ożenić z widmem, zapakowali do worka, zamknęli w lodówce, wyznaczyli sekcję moich zwłok na za dwie godziny, a teraz jeszcze zamknęli szafki na kłódeczki.

Wyszedłem na korytarz i wróciłem z pomalowanym na czerwono strażackim toporem, który zdarłem z haków w szafce ze sprzętem przeciwpożarowym.

W jednej z szafek znajdowało się cywilne ubranie mojego strażnika. Ortalionowa, paskudna kurtka w jakichś absurdalnych, papuzich kolorach, koszula w kratkę, grafitowe spodnie od garnituru i półbuty.

Spodnie kończyły mi się w połowie łydki, za to za paskiem mógłbym przenieść sporą owcę.

Buty, oczywiście, były za małe.

W drugiej szafce, jak się domyślałem, znajdowało się ubranie zmiennika, niestety, upiorny czarny mundur, udający kombinezon antyterrorysty. Butów nie znalazłem w ogóle. Czarne spodnie ze zbyt wielkimi i zbyt nisko wszytymi kieszeniami udowymi były za ciasne, ale nie aż tak krótkie jak poprzednie. Mogły ujść, zwłaszcza kiedy poluzowałem taśmy ściągające na biodrach. Niestety, miały debilny, żółty lampasik ze sznureczka wszyty na bokach, który musiał zwracać uwagę, że to nie jest zwykły przyodziewek.

Zabrałem w końcu spodnie od munduru jednego strażnika, obszerną koszulę i kurtkę drugiego. Posługując się toporem, złamałem półbutom zapiętki i uzyskałem coś w rodzaju dziwacznych chodaków, ale mogłem od biedy w nich chodzić i od przodu nie budziłem takiego niezdrowego zainteresowania jak człowiek przemierzający ulice boso.

W portfelu rabowanego przeze mnie wartownika znajdowało się dziewięćdziesiąt pięć złotych i czterdzieści groszy. Były tam też dokumenty, te zostawiłem, zapisałem sobie tylko nazwisko i adres, postanowiłem, że jeżeli przeżyję, wyślę mu jakąś sensowną sumkę. Dowiedziałem się też, że o ile był zameldowany tam, gdzie pracował, to jestem w Poznaniu.

Rękawem wytarłem stylisko topora, szafki i wszystko, czego, jak mi się zdawało, dotykałem.

Ocknąłem się na dźwięk policyjnej syreny. Zwykle zżymałem się na taki oczywisty idiotyzm, jak podjeżdżanie do miejsca przestępstwa na sygnale. Tym razem byłem za to wdzięczny.

Wóz patrolowy wyłączył syrenę jakieś sto metrów od szpitala, kiedy walczyłem z kluczami, usiłując znaleźć ten od drzwi wejściowych. Widziałem jednak błyski niebieskiego światła na ścianach kamienic za murem.

Błyski, które się zbliżały.

Odskoczyłem od przeszklonych drzwi i pobiegłem korytarzem z chodakami w jednym ręku i pękiem kluczy w drugim, szeleszcząc absurdalną kurtką i czując, że spodnie przetną mnie zaraz na pół. Zatrzymałem się tylko przy szafce ze sprzętem przeciwpożarowym, żeby rzucić okiem na plan wyjść ewakuacyjnych, po czym znowu pobiegłem przed siebie.

Wyjście ewakuacyjne było oznaczone zgodnie z wszelkimi normami Europy, ale, rzecz jasna, zamknięte. Gdyby było otwarte albo zamknięte na wewnętrzną zasuwkę, to ludzie by sobie przez nie wychodzili i samowola gotowa. Gdzieś za mną słychać było dziarskie policyjne nawoływania i walenie w szybę drzwi. Klucz, który pasował do tylnych drzwi, znajdował się gdzie indziej, w sejfie lub w jakiejś szafce w kanciapie, którą powinienem był ogołocić, tym bardziej że sparaliżowałoby to działania interwencyjne, ale nie na kółku wartownika.

Obok drzwi znajdowało się wąskie piwniczne okienko. Otworzyłem je i wyczołgałem się na zewnątrz, po czym przebiegłem przez zapyziałe podwórko.

Niemal natychmiast okazało się, że znajduje się tam ogromna kupa koksu i zaraz nadepnąłem na ziarno ostrej szlaki, wbijając je sobie w stopę. Kuśtykając, dobiegłem do betonowego płotu zwieńczonego zardzewiałym drutem kolczastym, rzuciłem za mur butami, przewiesiłem przez zasieki kurtkę i przelazłem na drugą stronę, kalecząc się dodatkowo w rękę i drąc ortalionową połę przyodziewku.

Miałem rozwalone czoło, poharatane całe ciało, bolała mnie głowa, czułem też coś niedobrego w środku, rozwaliłem nogę i kulałem jak kozioł. Wyglądałem jak strach na wróble, zamiast butów miałem improwizowane saboty, cisnące niczym buty hiszpańskie, mój majątek ograniczał się do dziewięćdziesięciu pięciu złotych, połowy paczki fajrantów, rozmemłanej paczki plastrów i jednorazowej zapalniczki.

Ale żyłem.

Siedziałem na jakimś przystanku pod wiatą i paliłem cuchnącego papierosa, produkowanego chyba z koziej sierści. Siąpiła mżawka. Pękała mi głowa, jakbym oberwał pałą. Gdyby można było zwymiotować z głodu, dawno bym to zrobił. Miałem dreszcze i jednocześnie było mi duszno. Bolał mnie żołądek i marzłem.

Ale za to udała mi się brawurowa ucieczka z kostnicy.

No i żyłem.

Bardzo daleko od domu.

Odpocząłem na przystanku i powlokłem się przed siebie, kuśtykając, z postawionym kołnierzem barwnej kurtki, z rękoma wciśniętymi w kieszenie.

Znalazłem sklep nocny. Jakieś osobliwe towarzystwo przed wejściem zareagowało na mój wygląd z szacunkiem, natomiast ekspedientka wzdrygnęła się lekko.

W ogromnych ladach chłodniczych pyszniły się kiełbasy, sery, na półkach cieszyły oko puszki rozmaitych frykasów, takich jak „salceson saperski” albo „mielonka rodzinna”, kusząco prezentowały się butelki rozmaitych trunków. Dosłownie czułem aromat „paprykarza szczecińskiego” lub pasztetu „ulubionego”, mimo że tkwiły w szczelnych konserwach. Kupiłem jedynie opakowanie proszków od bólu głowy, wodę mineralną bez gazu i z rozpaczy kubek kefiru i bułkę. Czułem, że jeżeli nie zjem czegokolwiek, za chwilę zemdleję.

Moje środki stopniały o siedem osiemdziesiąt.

Nie mogłem pozwolić sobie na nic więcej. Musiałem dotrzeć do domu. Żadnych serdelków. Żadnego paprykarza.

Zażyłem trzy tabletki od razu, popijając wodą, a potem pożarłem bułkę i wychyliłem kefir w ciągu kilku sekund, jeszcze pod sklepem.

Niewiele to pomogło.

Znowu poszedłem na przystanek. Na przystanku jest kawałek dachu i ławka. Przystanki są dobre. Obmyłem nogi w lodowatej wodzie z rynny, wytarłem koszulą i zakleiłem rany resztą plastrów, które ukradłem z kostnicy. Wyglądałem jak nieboskie stworzenie, ale przynajmniej nie zostawiałem za sobą krwawego tropu.

Dochodziła szósta. Miasto zaczynało budzić się do życia. Coraz więcej samochodów przecinało mokre od mżawki ulice. Faza życia wyznaczana przez pracowników pierwszej zmiany. Kiedyś, przez jakiś czas, „na szóstą do roboty” musieli iść wszyscy. Od murarzy po profesorów. Od piątej tramwaje i autobusy zamieniały się w inferno. Teraz miasto budziło się na raty. Bardziej niemrawo, ale normalniej.

Potrzebowałem butów, musiałem coś zjeść i potrzebowałem biletu. Na pekaes, pociąg osobowy, cokolwiek.

Byle do domu.

Poszukałem bazaru.

Znalazłem go na wydeptanym placu, między jakimś opuszczonym terenem przemysłowym a parkingiem. Pusto. Podjeżdżały pierwsze nieliczne samochody, wyładowywano towar, ale „szczęki” były jeszcze pozamykane. Ci, którzy się obudzili o tej porze, zmierzali do pracy, a nie na zakupy.

Najpilniejsi w tej części galaktyki są Azjaci. Czekałem więc na skośnookich kupców i ich towar. Musiałem mieć jakieś buty. Miałem już pokaleczone i przemoknięte nogi, prawie nie mogłem chodzić. Zresztą buty to podstawowy przejaw cywilizacji. Prędzej zostanie wysłuchany człowiek bez spodni niż taki, który nie ma butów.

Malusieńka Wietnamka rozkładająca plastikowe wory pełne obuwia miała miłą, ale zupełnie pozbawioną wyrazu twarz. Bez cienia życia i litości.

– Jakie ma pani najtańsze buty?

– Jesie ziamkiete – oznajmiła, przerzucając pakunki. – Psijdzie pozie.

– Proszę posłuchać, okradli mnie. Muszę kupić jakieś buty i zdążyć na pociąg. Może mi pani teraz sprzedać? Jakieś tanie buty?

– Sedeson.

– Sześćdziesiąt?! Nie ma pani tańszych?

– Sedeson. Tani – tani. Dobre.

– A nie można trochę taniej?

– Pedesonpeś.

– Dwadzieścia?

– Ziamkiete. Ty idzie. Nie ma.

I tyle.

Polak był rozmowniejszy.

– Tak, wiem. Jasne. Pewnie pana okradli i chce pan na bilet. Człowieku, idź do jakiejś roboty! Ja tu pracuję, nie?

Ciężko być menelem.

– Niech pan posłucha, – powiedziałem jak najuprzejmiej byłem w stanie. – Czuje pan ode mnie wódę? Nie żebrzę. Chcę kupić buty. Widzi pan, co mam na sobie? Zostawili mnie gołego, człowieku, na śmietniku. Mam na sobie to, co tam znalazłem. Zostało mi pięćdziesiąt złotych, które miałem zakitrane, ale muszę mieć z tego na bilet. Tylko że buty też muszę kupić, więc pytam tylko, co pan ma najtańszego?

– Pokaż się pan – rzucił podejrzliwie i obejrzał mnie sobie.

– No, nieźle pana urządzili – oznajmił trochę innym tonem, ale nadal szorstko. Na szczęście nie przyszło mu do głowy dociekać, gdzie też mógł mieć schowane pieniądze człowiek rzekomo nagi. – Kto to był?

– A skąd mam wiedzieć? – Przypomniałem sobie, że to chyba Poznań. – Penery jakieś. Myśli pan, że mi się przedstawili?

– To czego pan na policję nie pójdzie?

Wzruszyłem ramionami. Z tego akurat łatwo było

się wymigać. Obywatel mojego kraju prędzej uwierzy w interwencję Zastępów Niebieskich niż jakąkolwiek sensowną pomoc ze strony własnego państwa.

– Tak? A co oni mi pomogą? Chcę wrócić do domu i tyle.

Westchnął.

– No, niby prawda. Jaki pan masz rozmiar?

– Czterdzieści pięć.

– Czekaj pan. – Poszedł do swojego samochodu i tam przez chwilę grzebał w pakach, a potem zniknął między budami.

Tabletki zaczęły działać, ból stał się tępy, umiejscowiony gdzieś głębiej, ale łatwiejszy do zniesienia. Jednak w żołądku dalej miałem czarną dziurę i dygotałem z zimna. Zapaliłem fajranta – trochę pomogło.

Mężczyzna wrócił.

– Najtańsze mam trampki. Był ten rozmiar. Po kosztach, za pięć złotych. Skarpetki dam panu gratis. A to… – podał mi czarną wielką bluzę od dresu z kapturem, „kangurkę” – kumpela ma szmateks… też może być za piątkę. Razem dycha. Bierze pan? Forsy ani nic darmo nie daję. Ale za dychę może być.

Wziąłem i zapłaciłem.

– Darmo nie chcę – wyjaśniłem. – Dziękuję panu.

– Powodzenia.

Przebrałem się za jego budą, z nieopisaną ulgą założyłem skarpetki, trampki i bluzę, koszmarny fioletowo – szmaragdowy ortalion założyłem na wierzch, a znienawidzone półbuty posłałem do kubła. Zostało mi siedemdziesiąt siedem sześćdziesiąt.

Nadal kuśtykałem, ale mogłem jakoś chodzić i nie budziłem już takiej sensacji, zwłaszcza w kapturze na głowie.

Zanim dotarłem do śródmieścia, upłynęła niemal godzina marszu. Ciężkiego marszu wśród mżawki, kiedy odpoczywałem na przystankach, walcząc ze skurczami żołądka. Miałem wrażenie, że trawię się od środka. Najwyraźniej dwie doby ciężkiego letargu kompletnie rozwaliło mi organizm.

Na którymś z tych przystanków dostałem krwotoku z nosa. Siedziałem z szeroko rozrzuconymi kolanami, żeby nie zabryzgać ubrania, i broczyłem na chodnik, aż udało mi się zatamować krew, wtykając do nosa wiskozowe filtry od fajrantów.

Pytałem kilka razy o drogę, i w końcu trafiłem między stare, pruskie kamieniczki, centra handlowe w budowie i korki na ulicach.

Śródmieście.

Dosyć długo trwało, zanim znalazłem odpowiedni hotel. Taki nie za duży, nie za mały. Średni. Przyzwoity, zajmujący kamieniczkę w zwartej zabudowie.

Przeszedłem kilka zaułków i udało mi się znaleźć podwórko należące do tego budynku. Parking. Ochroniarz siedzący w małym, blaszanym kiosku nie zwrócił na mnie uwagi. Pilnował samochodów, a nie podwórka czy tylnych drzwi do hotelu.

Wślizgnąłem się do środka i poszedłem korytarzami, ignorując tabliczki kierujące do recepcji. Na drugim piętrze znalazłem to, czego szukałem: drzwi z wywieszką „nie przeszkadzać”. Zapamiętałem numer, potem zdjąłem kurtkę, wytrzepałem ją z wilgoci, złożyłem jak najciaśniej i schowałem w jednej z przepastnych kieszeni ochroniarskich spodni. Przygładziłem włosy, a następnie zjechałem mruczącą kojące melodyjki windą na parter.

Wysiadłem tuż koło recepcji i zatrzymałem się na chwilę, spoglądając na dziewczynę w żakiecie za kontuarem, bezbarwnym, „konferencyjnym” wzrokiem. Przetarłem jednocześnie zaspanym gestem twarz, żeby zasłonić część siniaków i plastrów.

– Gdzie jest jadalnia?

Wskazała mi. Etap pierwszy zaliczony.

Znalazłem jeszcze po drodze łazienkę i poddałem swój wygląd ostatnim korektom, korzystając z mydełka w dozowniku i suszarki do rąk. Stał tam też automat do czyszczenia butów. Ominąłem dozownik pasty, ale za pomocą wirujących szczotek usunąłem błoto z trampek i wysuszyłem je pod suszarką do rąk. Rozsznurowałem je, jak mógłby zrobić człowiek wożący takie buty w charakterze hotelowych pantofli.

W jadalni wydawano gościom wliczone w cenę pokoju śniadania. Ta sama dziewczyna obsługiwała ekspresy i termosy z kawą i herbatą, odnotowywała gości w kajecie i przynosiła nowe porcje do szwedzkiego bufetu. Zignorowałem ją, poszedłem po talerzyk, przeciskając się wśród kilku skacowanych menedżerów.

– Przepraszam, jaki pan ma numer pokoju?

Zastanowiłem się.

– Zaraz… Drugie piętro… Dwadzieścia dwa.

Zaznaczyła sobie w zeszycie.

Zjadłem jajecznicę, mortadelę, parówki po kanadyjsku, szynkę, twarożek, topiony ser, sałatkę z pomidorów, salami, wypiłem dwie filiżanki kawy, dwie herbaty, cztery frustrująco maleńkie szklaneczki soku i mleko.

Niestety, prześladującego mnie „paprykarza szczecińskiego” nie mieli.

Dziewczyna nie zwróciła na moją ucztę najmniejszej uwagi. Podpici menedżerowie bez przerwy a to wysyłali ją po kolejne soki i kawy, a to czynili jej rozmaite awanse. Tylko dwóch cudzoziemców, spożywających posiłek godny derwiszy, zerkało w moją stronę z rosnącym zgorszeniem. Jeden z nich nałożył sobie kilka plasterków melona i grejpfruta, po czym kroił je z użyciem noża i widelca, jakby to był T-bone steak, a drugi chrupał suche płatki i popijał je wodą mineralną. Zignorowałem ich.

Później skorzystałem jeszcze z czyściutkiej toalety, minąłem recepcję, założyłem kurtkę i wyszedłem tak samo jak wszedłem – przez tylne wyjście na parking, paląc zwycięsko cuchnącego fajranta.

Na dworcu okazało się, że jestem skończony. Do dyspozycji były tylko ekspresy i Intercity, bilet do domu kosztował dziewięćdziesiąt dwa złote.

– Nie sprzedam panu biletu kredytowego bez dokumentów – upierała się dziewczyna w kasie.

– Przecież tłumaczę pani, że mnie okradli. Jak mam mieć dokumenty?

– To niech pan idzie na policję.

– Dadzą mi na bilet?

Wzruszyła ramionami.

– Proszę pani, a jeżeli pojadę bez biletu? Dajcie mi mandat, zapłacę go na miejscu.

– Jeżeli nie ma pan dokumentów, zostanie pan odstawiony na najbliższej stacji w ręce policji, a oni skierują sprawę do sądu grodzkiego. Walczymy z przestępczością.

– Ale w Polsce nie ma obowiązku noszenia przy sobie dowodu tożsamości.

– Konduktor musi pana wylegitymować. Poza tym obowiązku noszenia nie ma, ale jest obowiązek okazywania na każde wezwanie władz porządkowych.

– Panie! Kolejka jest! Tu jest dworzec! Wszyscy się spieszymy! – wrzeszczano z tyłu.

Dałem spokój i odszedłem od kasy. Co teraz? Żebrać? Próbować autostopu? Uważałem, że do samochodu zabrałby mnie tylko zdeklarowany psychopata. „Przepraszam, dwie dychy do biletu mi zabrakło?”. Ilu takich kręci się po tym dworcu?

Usiadłem na ławce.

Ławka na dworcu. Już kiedyś wylądowałem w takim miejscu, a kiedyś w takiej sytuacji spotkałem swojego siostrzeńca. A teraz sam tu siedzę i patrzę na nogi podróżnych. Gdzie jesteś, wujku?

Загрузка...