ROZDZIAŁ 2

Paczkę zza grobu rozpakowałem po południu. Chciałem to zrobić od razu, ale tego dnia akurat musiałem popracować.

Nic wielkiego – dyżur w zakładzie od dwunastej do czternastej trzydzieści, który przesiedziałem, pukając jednym palcem w klawiaturę, pisząc niespiesznie artykuł do „Acta Aetnologica” i czekając na jakiegoś studenta, który mógłby mnie potrzebować, potem miałem seminarium z trzecim rokiem. O piątej byłem z powrotem w domu. Ludziom harującym w jakiejś korporacji trudno byłoby coś takiego w ogóle uznać za pracę. Normalnie rozdarłbym paczkę i sprawdził, co jest pod opakowaniem. Ale nie tym razem. Coś było nie tak i nic z tego nie rozumiałem, wiedziałem tylko, że wszystko może być ważne.

Zachowywałem się, jakbym miał do czynienia z bombą. Ostrożnie przeciąłem szary sznurek, starannie odwinąłem papier i obejrzałem go ze wszystkich stron, niemal obwąchałem, ale okazał się zwykłym, brązowym papierem do pakowania kupionym w sklepie papierniczym.

Szachownica. I dwie książki, jedna o nic niemówiącym tytule „Mistycy i pustelnicy we wczesnym chrześcijaństwie” oraz Biblia. Niewielka, drukowana na bibułce, oprawiona w czarne płótno, taka, jaką czasem można znaleźć w tradycyjnych hotelach. W życiu ich nie widziałem na oczy i to z pewnością nie były moje książki.

Jego szachownica. Nie miał wiele dobytku i w ogóle nie przywiązywał się do przedmiotów. Wyjątkiem była ta szachownica. Stara, chyba dziewiętnastowieczna szachownica podróżna, wykonana z kilku gatunków drewna o różnych kolorach. Podejrzewam, że dla niego, mieszkającego pół życia w zakonnej kwaterze, wiecznie wyruszającego w tajemnicze podróże i sypiającego po jakichś pokojach gościnnych albo pielgrzymich noclegowniach, stanowiła namiastkę domu. Wiedział, że ja mam własną, bo grał na niej milion razy.

Pomyślałem, że chyba przeczuwał, iż jego czas się kończy.

To był znak. Ale byłem pewien, że kryje się za tym coś więcej i że chciał przekazać mi jeszcze coś konkretnego. Szukałem jakiejś informacji. Nie wiem już, czego. Szyfru? Napisu atramentem sympatycznym?

Adres na papierze wpisał ktoś inny. Michał stawiał kwadratowe, identyczne litery, równo jak drukarka. Ten, co pakował szachownicę, nagryzmolił cienkie, rozchwiane znaczki, jakby pająk łaził po papierze. Wyglądało na to, że paczkę otwarto, sprawdzono, co jest w środku, i zapakowano ponownie. Jeżeli cokolwiek było napisane na papierze od środka, poszło i tak do pieca. Jeżeli był jakiś list, z pewnością spotkało go to samo. Gruntownie wysprzątano pokój. Zniknęły wszystkie rzeczy Michała. Odmalowano ściany. Pochowano ciało pospiesznie, w miejscu niedostępnym dla nikogo, poza zakonnikami.

Młody mnich twierdził, że Michał zmarł w kaplicy, leżąc krzyżem. Przeor, że leżał w łóżku i odszedł w czasie snu. Na podłodze były ślady krwi.

I ciernie.

Nie znam się na zakonnych obyczajach, ale dla mnie to wszystko wyglądało raczej tajemniczo.

Michał nie wierzył w tajemnice. To też było dla niego charakterystyczne. Zbierał książki i filmy o spiskach, I ale głównie po to, żeby się z nich wyśmiewać. Kolekcjonował teorie spiskowe, zwłaszcza religijne, i pękał nad nimi ze śmiechu.

„Spisek to są ludzie – powiedział kiedyś. – Nie twierdzę, że spisków nie ma, tylko że są tym, czym każda zmowa kilku osób. Chodzi o to, że nie ma żadnych konspiracji rządzących światem, Kościołem albo choćby i Watykanem. Są kliki. W historii wielu ludzi oczywiście próbowało, ale to się kończy błazenadą, jak masoneria. Ceremoniałem, klubem bogatych snobów nadających sobie dziwne tytuły – i tyle. To jest nieskuteczne. Spisek, powiedzmy, siedmiu mędrców, będzie miał taki wpływ na świat, jaki może mieć siedmiu facetów i to tylko przy nierealistycznym założeniu, że będą się zawsze trzymali swoich zasad, niczego nie wychlapią i nigdy się nie pokłócą choćby co do metod. Spisek sześciuset sześćdziesięciu sześciu, nawet jeżeli będą wpływowi, zamieni się w jeden bajzel. Choćby mieli rządzić światem, zamienią się w ONZ. Upłyną dwa miesiące i nie będą w stanie dogadać się nawet, która jest godzina. Zaraz rozpadną się na sześćdziesiąt małych spisków. Mafia?! To nie jest spisek, tylko bardzo konkretna konspiracja o ograniczonym polu działania. Mafia nie rządzi światem, tylko zarabia forsę. Zresztą nie jest bardziej tajemnicza niż Microsoft. Skuteczność mafii polega na nieudolności prawa i tyle”.

Najbardziej lubił teorie o spiskach kościelnych. Mógł z tego szydzić godzinami.

„Na»Ostatniej wieczerzy«jest namalowana Maria Magdalena, żona Jezusa?! Bo ta postać wygląda na dziewczynę? Połowa postaci u Leonarda tak wyglądała! Rysował androgynicznych młodzieńców! Lubił albo taka była maniera. A gdzie w takim razie na tym obrazie jest Jan? Poszedł na kebab?! A gdyby coś takiego miało miejsce, to skąd akurat Leonardo miałby o tym wiedzieć?”.

„A Maria Magdalena uciekła do Galii?! A dlaczego nie do Ameryki? Proszę cię! Nauczała Galów?! Po aramejsku? To gdzie jest kult, który by stworzyła? Gdzie kościoły, wierni? Co to w ogóle jest za nowość? Przecież ta bzdura była już w»Sangrail święta krew«dwadzieścia lat temu. Jeden koleś ukręcił sobie życiorys, z którego wynikało, że jest potomkiem Merowingów, samego Jezusa, Bilbo Bagginsa i nie wiadomo kogo jeszcze. Sfałszował kupę dokumentów, schował przemyślnie, a potem nagle odkrył”.

„Maria Magdalena nie mogła być Marią z Betanii, bo była z Magdali! Magdalena to znaczy»ta z Magdali«, chyba wiedziała, gdzie mieszka?”.

I tak dalej!

Nie o to chodzi, że myśmy się godzinami kłócili. To była taka rozrywka. Taka sama, jak szachy czy go. Wywlekałem jakieś teorie, prowokowałem Michała, a on nigdy nie miał dosyć. Wywlekałem templariuszy, katarów, Borgiów, Bractwo Syjonu, papieżyce i diabli wiedzą, co jeszcze.

Takie intelektualne dżudo.

Ciekawe, co powiedziałby teraz, bo według mnie wszystko wskazywało na to, że padł ofiarą spisku.

Otworzyłem pudło szachownicy i zobaczyłem komplet drewnianych figur, umieszczonych w wyłożonych wytartym aksamitem przegródkach.

To wszystko, co po nim zostało. Szachy.

Rozpacz straty po kimś bliskim przychodzi właśnie tak – falami. Najczęściej, kiedy natrafisz na jakiś porzucony ślad po człowieku. Coś, czego już nigdy nie dotknie, ciastko, którego nie zje, rzeczy, których nie dokończy.

Obmacałem pudło, szukając skrytek, ukrytych wiadomości, ostukałem nawet figury.

Przekartkowałem książki i też nie zauważyłem niczego szczególnego. Żadnych włożonych do środka listów, żadnych zapisków na marginesach.

Postanowiłem je przeczytać, w nadziei, że tam znajdę odpowiedź.

Przyszło mi do głowy, że może paczka była dla kogo innego i że istniały jakieś powody, dla którego wysyłał temu komuś i swoje szachy, Biblię i książkę. Może siostrze? Ale wiedziałem, że się oszukuję i że odpowiedzi nie znajdę po tej stronie rzeczywistości.

A potem położyłem ręce na stole i powiedziałem sobie: nie.

Nie byłem w świecie Pomiędzy od ponad trzech miesięcy. To rodzaj odwyku. Chciałem zapomnieć o cieniu śmierci, który bez przerwy mnie prześladował. Przestać rozmawiać z duchami. Wyzdrowieć. Związać się na stałe z jakąś kobietą. Może się nawet, kto wie, ożenić. Żyć jak wszyscy.

Chodziło też o to, że nigdy nie byłem pewien, które z moich przygód w tamtym, innym świecie miały rzeczywiście miejsce, a które stanowiły moje urojenia. Nie wiem, co było pierwsze. Czy kiedyś zwariowałem, bo Kraina Półsnu wyciągała po mnie macki, czy widziałem ją, bo mi odbiło.

Wystarczyło zejść do piwnicy. Otworzyć ogniotrwałe, udające ścianę drzwi i zobaczyć półki z paczkami banknotów, słoiki złotych monet i puszki po herbacie wypełnione obrączkami. Tylko że mnie przerażały. Przerażała mnie wizja wariata snującego się nocami po mieście w lunatycznym transie i mordującego przechodniów, a potem zbierającego łupy w piwnicy i wmawiającego sobie, że dostał je od umarłych.

A istniała i taka hipoteza.

Więc nie wydobywałem syberyjskiej nalewki, którą nauczył mnie robić Siergiej Cziornyj Wołk, nie zapadałem w trans i nie wychodziłem ze swojego ciała, żeby udać się pod szalone niebo świata Pomiędzy.

Trzy miesiące, osiem dni, czternaście godzin.

Nie.

Odwyk. Płaciłem swoją cenę. Znowu zaczęły nękać mnie koszmary, tak jak w dzieciństwie. Oglądałem morderstwa, egzekucje i samobójstwa. Co noc. Ostatnio, ilekroć zamknąłem oczy, widziałem kwadrat małego podwórka z żółtym murem zwieńczonym spiralami kolczastej taśmy drutu żyletkowego, drzwi jakiegoś garażu i młodego, dygocącego z przerażenia człowieka w szarooliwkowym mundurze. Człowieka prowadzonego przez kilku ludzi w podobnych uniformach, ale też w kociołkowatych hełmach, na których gęstą, maskującą siatkę umocowano szerokimi opaskami czarnej taśmy klejącej. Taszczą karabiny i obwieszone sprzętem kamizelki.

Widzę jego młodziutką, gładką twarz, teraz szarobladą, i wytrzeszczone czarne oczy pod kędzierzawymi włosami. Widzę, że nie wierzy w to, co widzi.

Widzę, jak mdleją pod nim nogi, jak prowadzący żołnierze chwytają go pod pachy, żeby nie upadł, jak czubki jego spadochroniarskich butów orzą bezwładnie rudy piach podwórka. Jeden z nich odpina od kamizelki plastikową pętlę jednorazowych kajdanek i przewleka linkę przez takie same kajdanki, którymi chłopak ma spięte nadgarstki, a następnie usiłuje zapiąć ją przez skobel drzwi do garażu, ale dłonie trzęsą mu się tak, że nie może sobie z tym poradzić.

Widzę, jak zakładają mu na głowę torbę z supermarketu, pokrytą dziwnymi, kwadratowymi literami, i jak ta torba co chwila przysysa mu się do otwartych przerażonych ust. Słyszę krzyk – gardłowe, niewyraźne słowa w języku, którego nie znam, lecz wiem, że oznaczają „bracie, dlaczego?”. Krzyk stłumiony przez jednorazową, granatowo-żółtą torbę z supermarketu, krzyk, który tonie w łomocie salwy.

Widzę ciało, które w ułamku sekundy robi się zupełnie wiotkie. Staje się rzeczą. Bezwładnym łachmanem. Najpierw momentalne uderzenie, a potem nagły bezwład. Szmaciana lalka z torbą na głowie, wisząca za przypięte do garażu wykręcone do tyłu nadgarstki. I znowu pojedynczy strzał, i furkot stada gołębi w panice wybuchającego w rozpalone do białości niebo.

Budzę się zlany potem i w głowie kołaczą mi się słowa „Sayeret matkal” oraz „Karina Al Waadi”. Kiedy budzę się z tego snu, jest mi smutno. Głównie dlatego, że wiem, iż ci, którzy strzelali, mieli rację.

Ale od kilku dni nie śnię już o kwadratowym podwórku i stadzie gołębi. Nie budzę się przepełniony smutkiem i nie tęsknię do Kariny Al Waadi.

Widzę rozpędzone niebo, czarny, pokryty kolcami krzyż i słyszę „Uważaj na ciernie”.

I to jest jeszcze gorsze.

Niestety, różne rzeczy zaczynają również dziać się na jawie. Kątem oka widuję ciemne, zamazane sylwetki, których nie ma, jeżeli spojrzę prosto. Czasem widzę ruch, czasem czuję pasmo lodowatego zimna, które przecina moją drogę. Znów rozpoznaję cień śmierci na twarzy niektórych ludzi mijanych na ulicy. To wygląda tak, jakby byli przysypani mąką i znaleźli się w ostrym blasku żółtego reflektora, który wyostrza rysy i zatapia to, czego nie oświetla, w smolistym cieniu. Albo może tak, jakby czaszka przeświecała im przez skórę. Widzę to i wiem, że ci ludzie długo nie pożyją.

Znowu zacząłem gasić latarnie. Uliczne latarnie. Psują się, kiedy pod nimi przechodzę. Zupełnie jakby mrok podążał za mną.

Trzy miesiące, osiem dni, czternaście godzin.

Przeżyte jak normalny człowiek. Bez upiorów, bez podróży duszy, bez popiołu i kurzu. I niech tak zostanie.

Sięgnąłem po Biblię. Wydawała się nowa, kupiona przed chwilą. Po co mi ją kupił? Na trzeciej stronie znalazłem dedykację: Niech poprowadzi Cię ciernistą drogą.

Wyjąłem z kurtki patyki znalezione w celi Michała i położyłem je na okładce. A zatem wracamy do cierni.

To nie był chyba żaden cytat. Co to niby miałaby być „ciernista droga”? Krzak może być ciernisty, nie droga.

Ale dedykacja spełniła swoją rolę. Czy to znaczy, że obrazek, który widziałem we śnie, był jakimś przekazem? Szachownica miała oznaczać, że wiedział, iż umrze. Dedykacja na Biblii zwrócić moją uwagę na sen,, będący ostrzeżeniem. I na ciernie.

Niektórzy ludzie wróżą z Biblii. Otwierają ją na chybił trafił i pierwszy cytat, na jaki spojrzą, uważają za proroctwo. Ja tego nigdy nie robię. Nie jestem bardzo religijny, lecz wzdragam się przed traktowaniem tej księgi jak zabawki.

Tym razem jednak zauważyłem, że kiedy ją kartkuję, samoistnie otwiera się na Księdze Psalmów, jakby; miała niewidzialną zakładkę. Gdybym chciał otwierać na chybił trafił, z pewnością natrafiłbym na ten właśnie fragment. Przypuszczalnie rozpracował w tym miejscu na siłę grzbiet. Spojrzałem na stronę i zobaczyłem pionowy rząd maleńkich dziurek wzdłuż jednej ze strof; Psalmu 31, jakby zrobionych końcem szpilki.

Lub cierniem.

Wymazany z pamięci jestem jak umarły,

jestem jak rozbite naczynie.

Słyszę bowiem, jak wielu mnie obmawia,

strach czai się wokoło, kiedy razem naradzają się

przeciwko mnie,

spiskują, aby odebrać mi życie.


Zdrętwiałem.

Spociły mi się dłonie. Przeczytałem wers jeszcze kilka razy, ale nie stałem się od tego mądrzejszy. „Spiskują, aby odebrać mi życie”.

Może wciąż był po tamtej stronie. W świecie Pomiędzy. Powinienem był przynajmniej go poszukać. Może potrzebował pomocy. Może mógłby mi powiedzieć, co się stało.

Zaznaczony fragment wyglądał na wezwanie pomocy.

Albo ostrzeżenie przed spiskiem.

Druga książka, „Mistycy i pustelnicy” jakiegoś Jeana Davida Rumiere’a też miała dedykację skreśloną kwadratowymi, podobnymi do pisma technicznego literami Michała: Żywot Teofaniusza, ku nauce. Była popularnonaukowym gniotem o mistykach z początków chrześcijaństwa, zwłaszcza gdzieś na pustyniach Wschodu – w Syrii, Egipcie, Abisynii albo w Maghrebie. Mogła być pasjonująca – szaleni mistycy udzielający gniewnych pouczeń tym, którzy zechcieli się do nich pofatygować. Nawiedzeni starcy siedzący w jaskiniach, na skałach albo starych, potrzaskanych kolumnach, jak Szymon Słupnik. Obdarzeni tajemniczą charyzmą i mocą. Zestawienie tych przedziwnych mistyków z pragmatycznymi Rzymianami, nie bardzo wiedzącymi, co o tym wszystkim myśleć, patrzącymi na nową, przebojową religię z mieszaniną dystansu, fascynacji i lekkiej odrazy, mogłoby być bardzo ciekawe, ale nie w wydaniu pana Rumiere’a. Ten facet potrafiłby zgasić ducha karnawału na głównej ulicy Rio de Janeiro.

Zapaliłem lampę, skręciłem sobie papierosa z tytoniu Virginia, wypiłem dwie kenijskie herbaty i trzy kieliszki „podbeskidzkiej” śliwowicy, szukając obiecanego Teofaniusza i brnąc przez bombastyczny styl, okraszony tanim, francuskim cynizmem, przywodzącym na myśl „Emmanuelle”. Kiedy brakowało faktów, a brakowało często, bo o tych wszystkich mistykach wiadomo było tyle co nic, autor uciekał się do własnych fantazji, gęsto podlanych freudyzmem i feminizmem. Gdyby choć część z tego, co opisywał, miało tak wyglądać, chrześcijaństwo skończyłoby się wielką klapą jeszcze za życia pierwszych apostołów. Nie miałem pojęcia, skąd Michał wytrzasnął tę pozycję. Brnąłem tak przez kilka godzin, od jednego mistyka do drugiego, z czego, zdaniem autora, wszystko to byli wariaci, zboczeńcy, opiumiści, cwaniacy, oszuści i katatonicy. W roli dowodów występowały gołosłowne przypuszczenia, ale sama argumentacja była jakoś tak przedstawiona, że widziałem, przed oczyma duszy kogoś z rozwichrzonym włosem, purpurową twarzą i pianą w kącikach ust. Skoro ich nienawidził, to po kiego czorta pisał tę książkę? Wydawało mu się, że coś demaskuje? W ten sposób coś, co zgodnie z okładką miało być „pasjonującym historycznym śledztwem wyjaśniającym tajemnice początków chrześcijaństwa”, obiecywało „wyjaśnienie cudów, działalności dziwnych sekt i kultów”, zamieniło się w nudny elaborat o wrednych starcach knujących w jaskiniach powołanie całkowicie absurdalnej, patriarchalnej religii, by zniszczyć Wielką Macierz Kybele, której kult inaczej podbiłby Rzym i zmienił los świata na lepszy.

Zaczęło mi się wydawać, że autor z pewnością jest kurduplem i ma upodobanie do beretów.

Nie miałem pojęcia, co z tego jest ważne, a byłem pewien, że Michał chciał mi coś powiedzieć, więc brnąłem przez to cierpliwie, marnując wieczór i utrzymując się przy życiu jedynie za pomocą śliwowicy.

Dotarłem w końcu do obiecanego Teofaniusza. Wzmianka liczyła może z pół strony i była szczytem ogólności. Był mistykiem z drugiego wieku po Chrystusie, być może Grekiem, który wsławił się tym, że mieszkał w opuszczonym grobowcu na pustyni gdzieś w koptyjskim Egipcie. Spał na kamiennym sarkofagu jak jakiś ghul, owijał się pogrzebowym całunem, a tych, co przychodzili na pustynię wysłuchiwać jego nauk, oświecał na temat życia pozagrobowego. Ponoć miał wizje związane z tym, co dzieje się z duszą po śmierci, widywał piekło i spisał swoje doświadczenia w listach do jakiegoś znacznego chrześcijanina, który chciał wiedzieć, co ma robić, kiedy umrze. Autor książki skwitował go jako ewidentnego schizofrenika, co spowodowało, że poczułem do tego Teofaniusza koleżeńską sympatię.


Miesiąc temu powiedziałem Michałowi o świecie Pomiędzy. Nie wiem, dlaczego. Tak wyszło.

Myślę, że stało się tak dlatego, że przestałem przechodzić. Zerwałem z przeszłością, zacząłem nowe życie i tak dalej, jednak Kraina Półsnu nie dawała mi spokoju, byłem udręczony koszmarami, czułem się coraz gorzej, miałem wrażenie, że moje urojenia narastają, widywałem coraz dziwniejsze rzeczy, a Michał zaczął się wymądrzać na temat życia po śmierci. No i stało się. Wychlapałem. Nigdy, absolutnie nikomu o tym nie mówiłem. Jemu też nie. Znaliśmy się dwadzieścia lat z okładem i tyle wiedział, co inni. Że miałem kiedyś epizod schizoidalny, a potem zostałem uleczony. Że w razie czego mam leki i jestem pod obserwacją. Coś tam słyszał o moich dziwnych snach w dzieciństwie albo o przeczuciach, a tu nagle opowiedziałem mu o świecie Pomiędzy. O demonach, które tam widywałem. O zmarłych. O tym, że mogłem przeprowadzać ludzi na drugą stronę i brałem za to zapłatę.

Odmówił współpracy.

Na pewne tematy po prostu nie można z nim było rozmawiać, nawet teoretycznie. Miał swoje idee, swoją i wiarę i koniec. Jego Bóg był bez mała matematyką. Demony, anioły i cuda to abstrakcje, być może metafory. Rzeczy, które są niepoznawalne i zakryte przed nami. Duchy i widma to, jego zdaniem, było coś z dziedziny psychiatrii. Nawiedzenia też. Nawet cuda w wydaniu Michała zdawały się jakieś nudne. Według niego polegały na tym, że jakiś grzesznik się nawrócił albo poświęcił, albo poczuł powołanie. Żadnej lewitacji, uzdrowień, krwawych łez czy latających sztyletów. Światy materialny i duchowy były osobno. Rozdzielone nieprzekraczalną granicą. Kto twierdził inaczej, cierpiał na fiksum-dyrdum.

„Jak chcesz znać moje zdanie, to o tym powinien się wypowiadać lekarz – oświadczył na koniec. – Z tamtej strony nie ma powrotu. Jeżeli umarłeś, znajdziesz się w innym świecie i koniec. Raz na zawsze. Śmierć jest jak skok ze spadochronem, a nie jak obrotowe drzwi do banku. Jeżeli wracasz albo przechodzisz tam i nazad, to znaczy że wcale nie umarłeś, tylko coś ci się chrzani w głowie. Na przykład masz epilepsję lub zapadłeś w komę. Jeżeli ktoś wraca do samolotu, to znaczy, że z niego nie wyskoczył. Kropka. Może pomylił właz z drzwiami do kibla. Ale to nie powód opowiadać, że w przestworzach są lustra i umywalki. To wszystko majaki. Nie widziałeś żadnego innego świata. Nie ma żadnych sfer pomiędzy tym czy tamtym. Tu jest tylko nasz świat. Świat mózgu, fal elektromagnetycznych, kwarków i neurotransmiterów. Oraz zaświat, w którym znajdziemy się po śmierci. Bilet w jedną stronę. Nie zrobisz kurczaka z rosołu”.

Od tamtej pory się nie widzieliśmy. Myślę, że się martwił. Co chciał mi powiedzieć tą książką? Że zwariowałem jak Teofaniusz? Czy że nie jestem pierwszy? Wiedziałem, że nie zgadzałby się z tym Rumierem, który gołym okiem wyglądał na wojującego ateistę. Więc co?

Odsunąłem od siebie książkę i pomyślałem o moim przyjacielu. O czarnym krzyżu pod oszalałym, rozpędzonym niebem pełnym chmur przelewających się jak plamy tuszu w wodzie.

Być może uwięzionym w świecie Pomiędzy, bez nikogo, kto by go przeprowadził.

– Nie – powiedziałem. Byłem zupełnie jak pijak. Jeden maleńki kieliszek. Tylko jeden. Jedno przejście. Po prostu sprawdzę, czy go tam nie ma, czy nie potrzebuje pomocy.

Wymazany z pamięci, jestem jak umarły,

jestem jak rozbite naczynie.

Nie.

Zostawiłem „Mistyków” i przez jakiś czas snułem się po domu. Wśród książek, drewnianych mebli i dziesiątek masek, figurek oraz egzotycznego śmiecia, które nazwoziłem z całego świata. Jakoś posępnie to wszystko wyglądało w pochmurnym zmroku. Jak gabinet strachów albo jaskinia szalonego uczonego z wiktoriańskiej powieści.

Zrobiłem sobie jeszcze jedną herbatę.

Włączyłem telewizor, a potem siedziałem w fotelu, wduszając przycisk pilota, szukając czegokolwiek, co nie byłoby kpiną z mojego człowieczeństwa i inteligencji. Bezskutecznie. „Musimy stale się zmieniać, by nadążyć za stale zmieniającym się światem. Trzeba zapomnieć o takich słowach jak…”. Proszę! Zap! „Uwaga! Alarm dla skóry! Tylko najnowszy…”, zap!, „pracę znajdą tylko najlepsi, stale poszukujący nowych wyzwań”, zap!, „zwłoki nie miały żadnych znamion rozkładu”, zap!

Normalny człowiek. Tak spędzają czas normalni ludzie, nie? Siedzą w fotelu z pilotem w ręku i zmieniają kanały. Albo przestają zmieniać, rezygnują i oglądają cokolwiek. Kiedy to się stało? Kiedy telewizja zmieniła się w cmentarzysko staroci i mównicę dla przemądrzałych imbecyli? Zacząłem się obawiać, że pod moją nieuwagę światem zawładnęli obcy. Może nie ma już nowych filmów, bo kosmici dysponują tylko skromnym zapasem, który ocalał po poprzedniej cywilizacji. Dlatego w kółko leci to samo. Dziury wypełnia się bełkotem jakichś odmóżdżonych ofiar porwań.

Próbowałem znaleźć program, który kiedyś lubiłem, ale zniknął. Przebiegłem wszystkie kanały, w efekcie usiłowano mi sprzedać golarkę do ubrań, cokolwiek to miałoby być, całkowicie absurdalne przybory kuchenne oraz pokraczny rower treningowy, na którym można było, kręcąc pedałami, wymachiwać jednocześnie rękami. Prezenterka przypominająca lalkę Barbie znajdowała się w stanie entuzjazmu graniczącym z ekstazą i histerią. Czy obcy nie wiedzą, do czego służy rower? Albo że można robić pompki? Skasowałem ten program i zagłębiłem się w mozolną procedurę ustawiania częstotliwości. Wduszałem przyciski, kanały pojawiały się jeden po drugim, ciągle te same, tylko w różnych językach. Golarkę do ubrań zaoferowano mi po niemiecku, węgiersku i prawdopodobnie po szwedzku. Postanowiłem wrócić do sprawy, kiedy tylko okaże się, że moja odzież zapuszcza wąsy.

A potem wlazłem chyba na obszary rzadko używanych częstotliwości, bo wszędzie napotykałem biały szum. Okropny, świdrujący uszy dźwięk, podobny do skwierczącego tłuszczu, i obraz przypominający migotliwy biały żwir.

Akurat odłożyłem pilota na stolik, żeby skręcić sobie papierosa, kiedy wśród hipnotycznie mrowiących się, świetlistych robaczków pojawiła się czarna plama, wrzecionowaty, rozmyty kleks, lekko podobny do ludzkiej sylwetki, a trzeszczący jak łuk elektryczny głos powiedział nagle: Peccator! Peccator! Peccator!

Skamieniałem z językiem przytkniętym do brzegu bibułki. Odłożyłem skręta na stolik, wyłączyłem telewizor. Biały szum ma to do siebie, że jest chaotyczny, a mózg nie radzi sobie z chaosem. W końcu człowiek zaczyna się w tym dosłuchiwać pozornie sensownych dźwięków.

Jakoś dzisiaj nie chciało mi się niczego oglądać.

Jerzy jest maniakiem. Podobno ma jakieś mityczne życie rodzinne, ale nie jestem pewien, czy udane. Prawie zawsze można go złapać albo w zakładzie, albo, jeżeli jest zamknięte, w bibliotece. Jeśli jakimś cudem siedzi w domu, zawsze sprawia wrażenie, że marzy o tym, żeby rzucić wszystko i zatonąć w starych papierach. Tak samo było i tym razem. Zawracałem mu głowę w domu, dokładałem nikomu do niczego niepotrzebnej roboty, a on cieszył się, jakbym kupił mu szybowiec. Takiego nazwać molem książkowym, to jeszcze za mało. To był książkowy tyranozaur.

– Czekaj, zapiszę sobie. Jak on się nazywał?

– Teofaniusz albo Teocjusz z la Libela. Między sto dziewięćdziesiątym a dwieście pięćdziesiątym. Ponoć zostawił jakiś traktat, może w formie listów. Mistyk, siedział na pustyni w grobowcu. Chyba Kopt lub Grek, ale siedział w Abisynii.

– Wziąłeś się za kulturoznawstwo historyczne? Myślałem, że to nie twoja działka.

– Nie – odparłem wymijająco. – Muszę sprawdzić jedno odwołanie. Przepraszam za kłopot, sprawdź, jak będziesz miał chwilę, to nic pilnego. Cokolwiek o nim znajdziesz, będzie dobrze.

– Daj spokój, to bardzo ciekawe. Zaraz zajrzę do Forestera.

No tak. Bardzo ciekawe. Dzięki ci, Boże, za maniaków. Dla Jerzego działanie bieżnika na oponie było „bardzo ciekawe”.

Ogoliłem się, założyłem świeżo wyprasowane spodnie, czarną koszulkę i fikuśną marynarkę.

A potem zadzwoniłem po taksówkę.

Wychodząc z domu, nie zgasiłem światła.


Ogólnie pomysł był tego rodzaju, że pojadę do jakiegoś klubu i poszukam sobie dziewczyny. Miałem stawać się normalnym człowiekiem, nie?

Fatalny pomysł.

Po pierwsze, był środek tygodnia i większość dziewczyn najwyraźniej zajmowała się czymś innym. Po drugie, wizyta w takim klubie dla kogoś w moim wieku to najlepszy sposób, żeby nabawić się depresji. Nie jestem stary, ale na pierwszy rzut oka widziałem, że tu nie pasuję. To wszystko były dzieci. Jeszcze gorsze od moich studentek. Muzyka była dla dzieci. Nawet alkohol wydawał się infantylny. Nie znoszę słowa „młodzieżowe” – kojarzy mi się z jakąś komunistyczną organizacją, aż błyszczy od propagandowej hipokryzji i tutaj by nie pasowało. Nie dałoby się pogodzić z przygodnym seksem w toalecie i kokainą.

Lokal był tak paskudny, że aż chciałoby się powiedzieć, że jest „trendy”, ale to słówko nie było już trendy.


Teraz klub był „dżezi” – co brzmiało jeszcze głupiej i jeszcze bardziej adekwatnie. Częściowo sterylny niczym poczekalnia u dentysty, a częściowo ucharakteryzowany na zapuszczony i bez żadnego nastroju. Siedziałem przy barze, znosiłem okropną, chaotyczną muzykę i czułem się jak starotestamentowy patriarcha. Jak nieznośny, rozwichrzony dziad. Jak Teofaniusz, który zwlókł się ze swojego katafalku, okręcony zetlałym całunem, i nagle poszedł się zabawić, cuchnąc pleśnią i stęchlizną, otoczony rojem much.

Kilka wijących się na pustawym parkiecie dziewcząt wpędziło mnie w okropny nastrój. Ni to tęsknoty, ni to żalu, ni to pożądania.

Powinienem był pójść do któregoś z pubów dla motocyklistów. To chyba miejsce dla mnie. Rzecz w tym, że zanim człowiek dorobi się harleya, roadstera albo hondy golden wing, z reguły zdąży wyrosnąć już z wieku szczenięcego, więc siedziało tam pełno takich jak ja. Osobników, których Anglosasi nazywają muttons - baranina. Niby w średnim wieku, ale stanowczo odmawiających wstąpienia w szeregi statecznych podtatusiałych obywateli. Kiedy mężczyzna, przekroczywszy czterdziestkę, nie zamienia się we własnego ojca, budzi natychmiast irytację i pogardę. Wśród facetów obnoszących tatuaże na tłustawych ramionach, przetykane siwizną brody i kucyki oraz kryjących oponkę tłuszczu pod ciężką, skórzaną ramoneską czułbym się dużo lepiej. Wśród wyznawców drugiej młodości i wiatru w przerzedzonych włosach. Tyle tylko, że wolnych dziewcząt było tam jak na lekarstwo. Te nieliczne stanowiły łup kogoś, kto wyczołgał się właśnie z ruin małżeńskiej katastrofy i leczył się wymarzonym stalowym rumakiem oraz przylepionym do pleców blond aniołkiem, obejmującym go w pasie na zakrętach. Traktowali je tak, jak doberman traktuje świeżą kość, więc nie miałem tam dzisiaj czego szukać.

Zamówiłem sobie wódkę, ale była tylko pieprzowo-ziołowa i smakowała jak zalewa do peklowania dziczyzny. Trudno. Na szynkwasie stały popielniczki, więc istniała szansa, że nikt nie dostanie spazmów na widok papierosa. W razie czego będę udawał, że to marihuana.

Muzyka i rytm brzmiały, jakby zepsuła się parowa sieczkarnia. Na słowa utworu składał się dwuwiersz, powtarzany monotonie od piętnastu minut.

Uznałem, że trzeba przestać narzekać i zająć się czymś produktywnym. W końcu nie przyszedłem tu dla przyjemności. To był etap terapii mającej uczynić mnie normalnym obywatelem świata. Mieszkańcy tego świata to właśnie robili dla rozrywki i w celu spotkania samicy swojego gatunku. Wypiłem dwie szklaneczki bejcy do sarniny i poszedłem tańczyć. To pierwszy etap procedury. Bezwzględnie i z całym zaangażowaniem należy tańczyć.

Należy tańczyć, nie należy być natrętnym ani namolnym, natomiast należy być hojnym, prowadzić dowcipną i interesującą rozmowę, a nade wszystko sprawiać wrażenie, że ci nie zależy.

Nie zależało mi.

W tańcu można nawiązać kontakt wzrokowy, stopniowo zadzierzgnąć nić sympatii, zmienić solowe występy w duet, a potem przejść do niezobowiązującej propozycji poczęstunku i rozmowy. Procedura. Jeżeli przejdziesz przez nią z odpowiednią dozą spontaniczności i uda ci się zrobić dobre wrażenie, jesteś w domu. Trzeba się zorientować, kiedy wywołuje się przychylność, a kiedy niechęć. Wyglądać na zainteresowanego, ale nie zdesperowanego.

Robiąc to wszystko, czułem się okropnie. Trochę jak głuszec w tańcu godowym, a trochę jak wyliniały goryl tłukący się pięściami po klacie, przytupujący i ryczący. Błazenada. Koszmar.

Dałem spokój i wróciłem do baru wypić jeszcze jedną zalewę do pieczeni. Czułem się głupio i tyle.

– Super tańczysz – powiedziała krótko ostrzyżona brunetka o szarych oczach. – Możemy się zapoznać? Chodź jeszcze na jeden kawałek, tamci dwaj to jakieś wsioki.

Nie do wiary.

To nie do uwierzenia.

– Może najpierw się czegoś napijesz?

– Ekstra!

Zamówiłem jej coś kolorowego, odpowiednio egzotycznego i uruchomiłem reakcję łańcuchową. Myślałem, że to jest trudniejsze. Przynajmniej kiedy byłem w odpowiednim wieku, było.

Po piętnastu minutach była moja. Sprawiała wrażenie głupiutkiego stworzenia, które najwyraźniej z jakichś niepojętych powodów postanowiło mnie uwieść. Może była prostytutką, a może naganiaczką jakichś osiłków, którzy w odpowiednim momencie pozbawią mnie portfela i zegarka. W każdym razie coś z nią było nie tak, ale właściwie nic mnie to nie obchodziło.

– Pracujesz w filmie? – zapytała.

– Dlaczego?!

– Bo tak wyglądasz. Masz ekstra styl.

Ten ekstra styl brał się na przykład stąd, że założyłem absurdalną białą marynarkę z czarnymi japońskimi ideogramami na plecach. Kupiłem ją pod wpływem jakiegoś idiotycznego impulsu, a potem wstydziłem się nosić. Wyglądałem w tym jak Yakuza z kreskówki. Do tego miałem na nadgarstku tagheuera i płaciłem bez namysłu za dowolne drinki. Bez dwóch zdań, mój styl był ekstra. W migającym świetle nie było widać, że się czerwienię. Co ja tu robię?!

Trudno, terapia musi boleć. Wszystko wydawało mi się lepsze niż niewydarzony zaświat, snujące się tam widma, popiół i kurz. I wszystko było dobre, żeby o tym zapomnieć. Moja ukochana miała zgrabne nogi i płaski, umięśniony brzuszek. Czego chcieć więcej? Prawie nie miała piersi ani rozumu, ale to nie były powody do narzekań.

Tylko, że było mi wstyd.

Nie mieli śliwowicy.

– Podwójną whisky bez lodu – powiedziałem do barmana.

– Jest tylko zielony Johnny Walker.

Za moich czasów whisky nie bywała zielona.

– A jest Tillamore Dew? Albo Dimple?

– Nie.

– Trudno. – I tym była zachwycona. Już wieszała mi się u ramienia, patrząc, jak wypijam whisky duszkiem, jakbym pokazywał jakieś sztuki. Chciałem się tylko znieczulić. Była już moja. Terapia.

Do damskiej toalety stała kolejka. Dziewczęta cierpiały, czekając na otwarcie magicznych drzwi, a potem spędzały w przybytku niekończące się minuty, jakby chciały zemścić się na tych, które wciąż czekały.

Męska pozostawała wolna. I zupełnie pusta.

Skorzystałem z pisuaru, podziwiając reklamy prezerwatyw, a później umyłem ręce, patrząc na własną gębę w lustrze. Nie mogłem pojąć, co tu robię.

Nie znoszę suszarek do rąk. Stoisz bez końca pod wyjącą maszyną, która wyłącza się co parę sekund, a w efekcie i tak masz zimne, wilgotne dłonie jak sprzedawca ryb.

Znowu spojrzałem w wielkie lustro nad rzędem stalowych, polerowanych umywalek i zmartwiałem, krztusząc się własnym oddechem.

Nie trzeba dużo krwi, żeby pomieszczenie wyglądało niczym rzeźnia. Jest tak jaskrawa i wyraźna, że dość porządnie rozchlapanej jednej szklanki, żeby wrażenie było przeraźliwe.

Obejrzałem się gwałtownie, ale zobaczyłem tylko piaskowe, świeżo umyte płytki. Natomiast w lustrze łazienka wyglądała, jakby odbyło się tu azteckie święto. Bryzgi na ścianach, rozmazane i rozdeptane kałuże na podłodze, odcisk dłoni na drzwiach pierwszej kabiny pokrytych okleiną podobną do polerowanej stali. Wyraźnie odbita dłoń oraz smugi zostawione przez palce.

Drzwi odchyliły się, ukazując niewyraźną, widoczną tylko kątem oka sylwetkę chłopaka.

Siedział zwinięty w kłębek, mnąc przesiąkniętą krwią koszulę, i kołysał się monotonnie.

– Dlaczego… – Jego głos był jak syk węża, jak wyładowanie elektryczne, jak buczenie transformatora. – Dlaczego mnie zabił? Co ja teraz zrobię? Zabił mnie, kurwa! Dlaczego!

– Nie zastanawiał się nad tym – powiedziałem mu. Podniósł na mnie białoniebieską, rozmazaną twarz, pokrytą krwią, i straszne, mętne oczy niczym rosół zaprawiony kroplą mleka. – Po prostu się wściekł. Bez większego powodu. Nie pomyślał, że jeśli wsadzi ci nóż w brzuch, to cię zabije. Nie myślał, co będzie potem. Stało się. Teraz nie żyjesz. Lepiej idź, gdzie trzeba. Zostaw ten kibel.

Drzwi otworzyły się nagle, wpuszczając muzykę i zgiełk.

Odwróciłem się gwałtownie.

– Z kim rozmawiasz?

Moja dziewczyna. Zapomniałem, jak miała na imię. Szczupła, ze sterczącymi kapselkami piersi, ledwo odznaczającymi się pod kosmatym sweterkiem kończącym się nad brzuchem tak płaskim, że można by na nim ustawić kieliszki. Krótkie jak sierść, czarne włosy i puste spojrzenie szarych oczu.

Wtuliła się we mnie całym ciałem, objąłem ją uprzejmie i nie mniej uprzejmie pocałowałem w usta. Chętne, wilgotne, od razu rozwarte i uzbrojone w język ruchliwy niczym rozzłoszczony wąż.

Jej dłoń wsunęła się nagle między nas i zaczęła ugniatać moje spodnie.

– Chodź… – stęknęła. – Chodź, zamkniemy się w kabinie.

Kabina nie nosiła śladów krwi, była wypucowana i lśniła stalą jak karcer, ale drzwi były otwarte.

Otwarte, a kiedy tu wchodziłem, na pewno wszystkie były zamknięte.

Objąłem dłońmi jej głowę i lekko odchyliłem do tyłu. Rozchyliła wargi i oblizała je koniuszkiem języka.

Po raz pierwszy zobaczyłem ją w ostrym, pełnym świetle.

Omal nie wrzasnąłem.

Odskoczyłem gwałtownie, czując, jak blednę, jak nagłe, elektryczne ciarki ścinają mi twarz, uda i plecy.

To wyglądało, jakby jej skóra zrobiła się nagle przezroczysta, jak mgła albo muślin, jakaś niezdrowo świetlista, jakby przysypana mąką. A od spodu ciężko, żółtą barwą kości przeświecała paskudna, spróchniała czaszka, patrząc czarnymi dziurami.

Maska śmierci.

– Co się stało? – zapytała szeptem, wyraźnie przestraszona. – Nie podobam ci się?

Twarz miałem jak ścierpniętą. Przysiadłem na stalowym blacie, w który wpuszczono umywalki. Właściwie już nie żyła. Stała nad grobem. To była tylko kwestia czasu. Krótkiego czasu. Boże, ile miała lat? Dwadzieścia?

Trzęsącymi się rękami skręciłem sobie papierosa, rozsypując drobno cięty tytoń. Milcząc, schowałem paczkę do kieszeni marynarki. Zapalniczka ślizgała mi się w rękach.

– Posłuchaj – powiedziałem, zmuszając do pracy zardzewiałe nagle gardło. – Posłuchaj mnie uważnie. Idź do lekarza, rozumiesz? Zaraz jutro idź do lekarza. Z samego rana. Do prywatnego lekarza.

Wyjąłem kilka banknotów i wcisnąłem jej do ręki. Patrzyła na mnie z osłupieniem.

– Ty wiesz… – wyszeptała. – Ty to widzisz… Skąd…?

A potem skuliła się, osunęła na kafelkowaną podłogę i zaczęła płakać. Głośno i rozpaczliwie, aż mi się serce krajało.

– Myślałam, że jesteś taki jak on – szlochała. – Mówił, że jest reżyserem, sukinsyn…! Chciałam cię zarazić! Wszystkich was chciałam zarazić! Wszystkich, takich jak on… dranie… zanim umrę…! No idź już! Chciałam cię zarazić! Zostaw mnie!

– Nie rób tego – powiedziałem.

Poszedłem. Zostawiłem ją, klęczącą na podłodze i szlochającą wśród rozsypanych banknotów.

Zatrzymałem się jeszcze przy barze, gdzie wziąłem i dużą wódkę i przed przełknięciem dokładnie wypłukałem nią usta i gardło.

Tak na wszelki wypadek.

Wyszedłem z klubu i ruszyłem przed siebie, z rękami w kieszeniach. Telefon rozkwilił się, kiedy tylko przeszedłem kilka metrów.

„Cztery nieodebrane połączenia. Masz nową wiadomość w poczcie głosowej”.

Nic dziwnego, nawet własnych myśli nie było tam słychać.

Głos był młody i wydawał mi się znajomy, ale nie: mogłem skojarzyć go z nikim konkretnym. Mówi szeptem. Syczącym konfidencjonalnym szeptem, jakby osłaniał usta dłonią.

„Proszę się ze mną zobaczyć – syczał. – Wiem, że pa coś wie. Muszę się z panem spotkać. Chodzi o śmierć Michała. Ja jestem brat Albert, pokazałem panu jego celę. Proszę jutro do mnie oddzwonić, umówimy się na mieście. Powiedział pan, żebym uważał na ciernie. Proszę się ze mną spotkać. To bardzo ważne”.

Znowu ciernie.

Zapisałem w bazie danych numer, z którego dzwonił, jako „drugi mnich”.

A potem wracałem na piechotę do domu, wciąż słysząc w uszach szloch obcej, umierającej dziewczyny, która już była moja i która omal mnie nie zabiła. Moja tyfusowa dama. Czułem się parszywie.

Popiół i kurz, pomyślałem. Po tej czy po tamtej stronie, wszędzie tak samo. Popiół i kurz.

Rzuciłem niedopałek na chodnik i wściekle roztarłem go butem.

Szedłem.

A tam, gdzie przechodziłem, jedna po drugiej gasły latarnie.

Загрузка...