ROZDZIAŁ 5

Obudziły mnie bluzgi. Otworzyłem oczy i na tle okna zobaczyłem Patrycję. Miała na sobie jakąś moją koszulę, związaną w węzeł pod piersiami, goły tyłek i jedną nogę zadartą wysoko i opartą o parapet. Przy uchu trzymała telefon i wyrzucała z siebie jedną wiązankę za drugą, naszpikowaną sformułowaniami, które wpędziłyby w kompleksy sierżanta – szefa kompanii.

Salon wyglądał, jakby marynarze pobili się tu z lotnikami.

W końcu warknęła:

– Rozumiemy się? To, kurwa, zajebiście! – I zatrzasnęła telefon.

A potem spojrzała na mnie i uśmiechnęła się.

– Kiepski poranek? – zapytałem.

– Nie mam syndromu Tourreta – wyjaśniła. – Mam natomiast ekipę robotników do moich ogrodów. Sytuacja jest taka, że albo będą mnie uważali za laskę, będą dla mnie bardzo mili i robili, co im się spodoba, albo będą się mnie bali i robili, co trzeba. Starałam się być komunikatywna.

Pozbierałem się z gościnnej kanapy, czując się, jakby mnie stratowano.

– Zrobić ci śniadanie?

– Tylko kawę – poprosiła. – I coś od bólu głowy. Nie jestem w stanie jeść o tej porze.

Należałoby coś powiedzieć. Cokolwiek. Patrzyła przez okno.

– Hańba – oznajmiła.

Nie tego się spodziewałem.

– Po prostu odrażające. Co ty sobie wyobrażasz?

– Co?

– Jedno kłębowisko chwastów i śmieci. Weigela wyglądająca jak czupiradło, wszędzie rozrośnięte do niemożliwości spireje, jakieś zmaltretowane miechunki, śliwy tkwiące po kolana w pokrzywach, łopiany pod murem, zeschłe powojniki… Rozpacz. A tamto to jest skalny ogródek czy jakiś gruz rozbiórkowy? Pilnie potrzebujesz projektanta zieleni.

Uśmiechnąłem się.

– Znasz jakiegoś niedrogiego?

– Zostawię ci numer. Zadzwoń jak najprędzej, zanim ta dżungla wpełznie do domu i cię zadusi.

Wypiła kawę i poszła sobie, całując mnie na pożegnanie.

Wlazłem pod prysznic i stwierdziłem, że mam w plecach odłamki szkła. Nie zauważyłem tego wcześniej.


Po śniadaniu wsiadłem do samochodu i po raz kolejny pojechałem do Brusznicy. Policyjny samochód, karetka i taśma już znikły, teraz stała tam niewielka furgonetka, a przy rozbebeszonym zamku w klasztornej furcie biedziło się dwóch techników w niebieskich kombinezonach.

Minąłem ich i poszedłem wzdłuż muru, oglądając uważnie cegły. Znaczek przedstawiający coś podobnego do „V” wpisanego w kółko został wydrapany bardzo starannie ostrym narzędziem. Był nieduży i nie zwracał uwagi. Przypominał symbol producenta wytłoczony na cegle znajdującej się na samym narożniku.

Kucnąłem, udając, że sznuruję but, i zasłoniłem ten fragment muru od strony techników, ale wydawali się pogrążeni bez reszty w świecie styków, mikroprocesorów i cieniutkich kabli sklejonych w barwne taśmy. Bardzo mi przykro, jednak obawiam się, że z tego zamka nic już nie będzie.

Pchnąłem cegłę, ale siedziała mocno. Wyjąłem w końcu scyzoryk i wsunąłem ostrze w spoinę. Cegła przesunęła się razem z warstwą zaprawy. Rozruszałem ją jak złamany ząb, w końcu udało mi się wypchnąć ją w bok i znaleźć ciemny otwór. Wsunąłem rękę do środka i namacałem niewielkie zawiniątko opakowane wieloma warstwami folii i oklejone taśmą.

Mój obol.

Schowałem pakuneczek do kieszeni, wsunąłem na miejsce cegłę i poszedłem dalej, żeby nie mijać znowu furty. Obszedłem cały teren klasztoru, klucząc wąskimi, brudnymi zaułkami, kamieniczki miały nisko umieszczone okna, zbutwiałe, pokryte łuszczącą się farbą futryny i zapadnięte dachy obite zwykłą papą. Wszędzie stały kałuże, w poprzek uliczek pomiędzy dachami niechlujnie zwisały porwane i przeciągnięte byle jak przewody.

Patrycja.

Kto, na litość boską, daje dziecku na imię Patrycja?

Wyszedłem na rynek z drugiej strony fary i wzdrygnąłem się, patrząc na prowadzące do wejścia schody. Nie stał na nich żaden czarny, skryty w kapturze zakonnik. W ogóle nikogo nie było, ale czułem się w tej okolicy niepewnie, jakbym ostatnio pobił się tutaj z kibicami.

Patrycja. Przecież to brzmi niczym określenie fragmentu dysku komputerowego.

Wsiadłem do samochodu i odjechałem, nie oglądając się za siebie. Miałem dosyć klasztoru w Brusznicy, samego miasteczka, a zwłaszcza dzwonnicy.

Może rzeczywiście powinienem coś zrobić z tym ogródkiem?

Wróciłem do domu, zdrzemnąłem się, dopisałem do końca artykuł, posprzątałem zdemolowany salon. Na półce znalazłem naddarte czarne stringi i przez chwilę siedziałem w fotelu, patrząc na nie bezmyślnie. Powąchałem je.

– Jeżeli to prawda – powiedziałem na głos. – Jeżeli wiedźmy istnieją, to jeśli masz odrobinę oleju w głowie, będziesz trzymał się od nich z daleka. Nawet, jeśli wczoraj jedną przeleciałeś. A może zwłaszcza dlatego.

Zrobiłem sobie herbaty. Pozmywałem naczynia. Potem przechadzałem się po domu, nie mogąc zebrać myśli.

Czułem się jakiś rozbity, może chory. Z pewnością miałem dreszcze.

Zadzwonił Jerzy.

– Co ja się naszukałem tego Teofaniusza! Bardzo mało o nim wiadomo, ale jest ciekawostka.

– No?

– To był mędrzec, który zajmował się życiem po życiu. Z tego, co wiadomo, to właściwie jako pierwszy wykoncypował coś w rodzaju czyśćca, ale inne niż refrigerium albo łono Abrahama. Ściśle rzecz biorąc, to określenie czyśćca wprowadził Innocenty IV w liście apostolskim Sub Catholicae, z 6 marca 1254, a doktryna została przyjęta na soborze ferraroflorenckim. Coś podobnego było też wspominane u Grzegorza z Tours oraz w Dialogach świętego Grzegorza Wielkiego, tylko że u nich była to wąska kładka pomiędzy piekłem a niebem. Wynika z tego, że ten twój Teofaniusz był wcześniejszy o dobre tysiąc lat. Niestety, to tylko strzępy i pogłoski i to mało wiarygodne. Nigdy nie wszedł do żadnego kanonu, w ogóle o tym okresie bardzo mało wiadomo. Można uznać, że należał do kościoła koptyjskiego, chociaż w zasadzie były to sekty. Rzeczywiście napisał traktat o życiu po życiu, na prośbę niejakiego Gregoriusa z Nea Makri, ale o tym traktacie nic nie wiadomo poza tym, że nazywał się „O drodze ciernistej”. Zaginął. Posłuchaj, teraz będzie ciekawe: to wszystko wypłynęło znacznie później. Podczas trzeciej wyprawy krzyżowej, niejaki Guy de Montesour ponoć znalazł odpis traktatu o podobnym tytule w jakiejś splądrowanej bibliotece albo być może jakąś relikwię związaną z cierniami. To fajnie brzmi, ale do tego w żadnym razie się nie odwołuj, bo to są rzeczy niepotwierdzone i pochodzące z nienaukowych źródeł. Właściwie nie wiadomo, czy to ma coś do rzeczy i może być pozornym zbiegiem okoliczności. W tamtym okresie wszyscy krzyżowcy mieli hopla na punkcie relikwii. Wydawało im się, że w Ziemi Świętej wszystko jest tak, jakby Chrystus żył tam przedwczoraj. Każdy gwóźdź według nich pochodził z Krzyża. Możliwe, że znalazł nie traktat, tylko coś, co uznał za Koronę Cierniową. Ten Montesour założył kolejny zakon rycerski, ale maleńki. Nic z tego nie wyszło. Ledwo znalazłem o nim jakieś drobne wzmianki. Nigdy nie osiągnęli większej popularności. Było ich zaledwie kilku. Pojawiali się jako goście, a to u Szpitalników na Malcie, a to gdzieś na Cyprze, ale chyba nie mieli nawet żadnego zamku. Mieli rzekomo coś wspólnego z relikwią Korony Cierniowej czy czegoś w tym rodzaju. Potem zaczęto oskarżać ich o herezję gnostycką i tyle. Kilka razy wypływały jeszcze w historii jakieś maleńkie tajne stowarzyszenia, które odwoływały się do ich tradycji, ale tak samo, jak w wypadku różokrzyżowców, to wszystko są fantazje, plotki i nieporozumienia. Pewnie ktoś pozazdrościł wolnomularstwa i różokrzyża, więc dogrzebał się równie efektownej nazwy.

– Czekaj… Jak ten zakon się nazywał?

– Bractwo Cierni. Ale to jest tylko ciekawostka, raczej nieporozumienie.

– Dziękuję – powiedziałem głucho. – Bardzo mi pomogłeś.

– Wysłać ci te materiały mailem?

– Proszę.

Przez dłuższy czas nie wiedziałem, co robić. Bractwo Cierni. Spinofratrzy.

Chodziłem po domu.

Usiadłem przy biurku, wziąłem notatnik i spisałem wszystko po kolei, usiłując połączyć fakty. Łańcuch zdarzeń, który zaczynał się od Teofaniusza, a kończył na natrętnych wizjach Michała wiszącego wśród cierni. To, co widziałem we śnie, to nie był świat Pomiędzy. Przypominało raczej jakiś gotycki teledysk. Co może łączyć historyczne plotki, senne wizje, dziwnych obcokrajowców, samobójstwo mnicha, Żałobnika, ciernie i starego misjonarza?

Rzeczywiście klasztor-hospicjum w Mogilnie?

I co miałbym tam niby znaleźć?

I właściwie – po co?

Rzuciłem długopis i znowu zacząłem łazić po pokoju.

Ogródek jak ogródek. Dotąd właściwie nie zwracałem na niego uwagi, ale teraz faktycznie wydawał mi się zaniedbany.

Wiedźma.

Westchnąłem. Gruz rozbiórkowy – też coś.

Dom wydawał mi się jakiś pusty, a ja czułem się jednocześnie dziwnie podenerwowany, przygnębiony, a na myśl o wczorajszym gościu dziwacznie radosny.

Popiół i kurz… Tyle to wszystko warte.

Żal mi było umyć patelnię, z której razem zjedliśmy wątróbkę. Co tu gadać, tęskniłem.

Telefon milczał.

– Przecież cię wykończą, durniu – powiedziałem. – Jakieś stuknięte stare baby zrobią z ciebie marionetkę albo sprowadzą ci na kark nieszczęście. Na co ci to? Zapomnij o niej. Mało na świecie kobiet?

Mało. Przynajmniej takiej nie spotkałem nigdy dotąd.

– Idź na dziwki – rzuciłem stanowczo. – Upij się. Zajmij własnymi sprawami. Zerżnąłeś spotkaną przygodnie laskę i szlus. Może i była wyjątkowa, ale i to się zdarza. Chyba jesteś za stary na takie idiotyzmy.

Odpowiedziało mi milczenie pustych ścian.

Usiadłem ponownie do notesu, usiłując zaprząc mózg do pracy, jednak nie bardzo mi to szło.

A jeśli nie jestem pierwszy?

Skąd przekonanie, że jako jedyny człowiek w historii zdołałem przejść do świata Pomiędzy żywy?

Tylko dlatego, że nigdy nikogo takiego nie spotkałem? Nikogo poza Alderonem. Ale on był żywym trupem. No i był jedyny.

A jeśli jednak to się już zdarzało w przeszłości? Siergiej Cziornyj Wołk przecież sprawiał wrażenie, że świetnie rozumie, o czym mówię, i wiedział, co robić.

Dobra. Powiedzmy, że Teofaniusz też znalazł sposób. Tylko co z tego wynika? Nauczał i napisał traktat. I tyle. Tysiąc lat temu.

Byłoby mi łatwiej, gdybym miał jakieś jej zdjęcie.

Telefon leżał na stoliku spokojnie, niczym zwinięty w kłębek wąż.

Wystarczyło wyciągnąć rękę i wybrać numer. Po tamtej stronie rozległyby się dźwięki pozytywki odgrywającej kołysankę Komedy z „Dziecka Rosemary”. Usta barwy cynamonu i smaku mleka z wanilią odezwałyby się tuż przy moim uchu.

Usiadłem, zamknąłem oczy i policzyłem oddechy. Co się ze mną dzieje? Postarałem się po raz kolejny zebrać myśli, trzepoczące i rozwrzeszczane jak przerażone stado wron.

Czym lub kim był Żałobnik? Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Ze wszystkich istot, jakie tam spotykałem, najbardziej był podobny do tego, co zwykłem nazywać demonami. Rzadko je spotykałem i dobrze.

Wziąłem atlas samochodowy i znalazłem to Mogilno. Nawet nie tak daleko. Dziura. Wiocha ukryta w lasach. Około stu dwudziestu kilometrów. Można obrócić w ciągu jednej nocy. Odległości w świecie Pomiędzy były takie same jak po tej stronie. Tylko że to nie był mój teren. Biała plama. Sto dwadzieścia kilometrów niezbadanego interioru, gdzie mogło kryć się wszystko. „Tu mogą być tygrysy”.

Bałem się tam jechać. Wiedziałem, że tutaj niczego nie znajdę. Klasztor-hospicjum. Nie po to wzniesiono go w jakiejś zapyziałej wiosce, żeby przyjmować gości. Trzeba byłoby udać się do klasztoru stojącego w świecie Pomiędzy.

Zjadłem samotną kolację, patrząc na zapadający za oknem ołowiany zmierzch. Maleńki ogródek od strony ulicy nie wyglądał aż tak źle.

Jakby to było oglądać te niesamowite oczy na co dzień? Może moglibyśmy przez jakiś czas spotykać się w tajemnicy przed jej ciotkami? Czy umiałyby się dowiedzieć? A może ona umiałaby to przed nimi ukryć? Czy by chciała?

Wykąpałem się. Umyłem zęby.

Napiłem się mleka. A potem zgasiłem światła i poszedłem spać. Normalnie, w łóżku, o wpół do dwunastej. Jak człowiek. Bez cudów, bez zaświatów i wizji. Zwyczajny sen. Poduszka, kołdra, szklanka wody na nocnej szafce. Jak normalny człowiek.

Obudziłem się w ułamku sekundy, ogłupiały, niezdolny do zebrania myśli i bezbronny, niczym sparaliżowany.

Dzwonił telefon stacjonarny. Dzwoniła moja komórka. Płonęły wszystkie światła, grało radio, telewizor huczał białym szumem, komputer płonął sinym blaskiem ekranu. Wszystko naraz.

Leżałem z otwartymi z przerażenia oczami, zalany elektronicznym zgiełkiem, i nie byłem w stanie zareagować.

Najpierw myślałem, że mnie napadli. Potem sam już nie wiem, co myślałem.

Odebrałem telefon. Ten przy łóżku. Komórka zanosiła się swoją melodyjką gdzieś w przedpokoju.

To była ona. Patrycja. Rozpoznałem jej głos, mimo że był zmieniony, straszny, charkotliwy, wymieszany z dziwacznymi zakłóceniami. Brzmiał jak prosto z piekła.

– Pooomóż… Błagam… To jaa… Pomóż miii… – równocześnie rzężenie, szept i krzyk. Gdyby można było zadzwonić z szubienicy, to właśnie tak by to brzmiało. Gdy słyszałem ten dźwięk, czułem, jak przenika mnie lodowaty dreszcz. Włosy stawały mi dęba.

To była ona – Patrycja.

Oczywiście wywrzaskiwałem te wszystkie obowiązkowe: „Co się stało? Słyszysz mnie? Gdzie jesteś?”.

– Błaaghaam… Phooomóż…

Wyskoczyłem z łóżka. Kiedy szarpałem się ze spodniami, pomyślałem, że to musi być sen. Musiał.

A potem zastanowiłem się przez chwilę i uspokoiłem. Ktoś mnie podpuszczał. To nie był pierwszy dziwaczny, widmowy telefon, który odebrałem. Mogła do mnie zadzwonić. Ale dlaczego płonęły wszystkie światła? Kto włączył telewizor?

Przez ekran komputera z góry na dół płynęła równa kolumna liter: „Pomóż mi pomóż mi pomóż mi…”.

„Phooomóóż…” charczał telewizor, dławiąc się białym szumem. „Tho jaaa…”.

Patrycja. Może wiedźmy tak właśnie wzywają pomocy?

„Phoomóż…”.

Wbiłem nogi w buty, ledwo mogłem poradzić sobie ze sznurówkami plączącymi się niczym robaki w rozdygotanych palcach. Dokumenty. Klucze.

Kluczyki od samochodu. Telefon. Wizytówka. Jej wizytówka, leżąca na stoliku obok telefonu w salonie. Wracałem po nią z garażu.

Nie pamiętam, jak otworzyłem garaż i furtkę. Nie pamiętałem, czyje zamknąłem.

Pamiętam puste miasto w rudym świetle lamp sodowych, pulsujące żółcią światła na zamarłych skrzyżowaniach. Porzucone ulice, gdzie wiatr miotał starymi gazetami i plastikowymi torbami. Jak po jakiejś zagładzie. Wyglądało to jak świat Pomiędzy. Pamiętam pisk opon na mokrym asfalcie i żal, że nie mam żadnej broni.

Nie wiedziałem, co się stało, ale czułem, że nie chodziło o to, iż włosy zaplątały jej się w lokówkę.

Broń mogła się okazać niezbędna. Niestety. Nawet w normalniejszym państwie, gdzie pistolet to po prostu przedmiot, a nie pomiot szatana lub przywilej zarezerwowany dla notabli, policjantów i bandytów, nie dostałbym pozwolenia. Jestem świrem. Mam to w papierach.

Sprawdziłem adres na rozłożonym na siedzeniu pasażera planie, stojąc gdzieś wśród odrapanych kamienic, gdzie sklepy pozamykano drewnianymi okiennicami popstrzonymi przez graffiti.

Mieszkała w starej kamienicy, takiej, w jakiej spędziłem dzieciństwo i w jakiej nie chciałbym mieszkać za żadne skarby świata. Dobrze je znam. Chłodne, zapuszczone klatki schodowe, wiecznie ciemne, wzbijające kamienne echo aż po dach, ślepe podwórka z gołej, zerodowanej przez lata cegły, ściany często jeszcze upstrzone śladami po kulach, krzywe okna o maleńkich szybkach. Nawarstwiony przez pokolenia smród kapusty, stęchlizny i pleśni. Pełno duchów, wspomnień i łez, dosłownie promieniujących ze ścian. Nie znoszę takich miejsc.

Zaparkowałem kawałek od jej kamienicy, z obowiązkową bramą na podwórze, jak odwrócone „U”.

A potem dałem połknąć się ślepemu kwadratowi murów, wśród błyskających czernią okien i wszedłem do środka.

Klatka schodowa była odmalowana, kamienne schody wypiaskowano, wyszlifowano i pomalowano na kolor starego mosiądzu kute balustrady. Wcale nie śmierdziało stęchlizną, tylko świeżą farbą.

Wszedłem po schodach jak najciszej, aż po strych. Tam mieszkała – na samej górze, na zaadaptowanym poddaszu. Dotarłem na miejsce, starając się nie robić hałasu, przekonany, że zaraz jakaś bezsenna sąsiadka wyskoczy za mną na schody z ujadaniem, i wtedy zgasło światło.

Automat odciął prąd, a ja wylądowałem w egipskich ciemnościach, nie mając pojęcia, gdzie jest włącznik. Bałem się macać na ślepo, żeby nie nacisnąć czyjegoś dzwonka.

Zapaliłem zapalniczkę i z trudem odczytałem litery na drzwiach. Tutaj. Sąsiednie drzwi były zbite z desek i skręcone śrubami, nie wyglądały jakby miały prowadzić do czyjegokolwiek domu.

Znalazłem włącznik, a potem nacisnąłem dzwonek, nie mając pojęcia, co powiem, jeżeli otworzy mi, rozczochrana i wyciągnięta z łóżka.

Zadzwoniłem po raz kolejny, przyłożyłem ucho do zimnej, udającej drewno płyty kosztownych, przeciwwłamaniowych wierzei.

Pod światło widać było wydrapane na imitacji orzecha jakieś znaki. Kółka, strzałki, wielka gwiazda wpisana w okrąg. Trochę przypominały symbole zodiaku. No tak. Wiedźma. Zamki zamkami, a parę ochronnych rytów swoją drogą. Trzęsły mi się ręce.

Nacisnąłem kilka razy klamkę, oczywiście bez efektu.

Znowu zadzwoniłem. Światło zgasło po raz kolejny.

Namacałem kontakt i przypomniałem sobie Patrycję przy kolacji, jak zaklina się uroczyście, podnosząc dwa palce niczym skaut: „Przysięgam, że dorobię te klucze i schowam sobie. A gdyby to nie była Krystyna, tylko bym je zgubiła? A jak mnie okradną? Byłabym w kropce”.

Skrzynka z wężem przeciwpożarowym wisiała na ścianie, pomiędzy jej mieszkaniem a drzwiami strychu naprzeciwko. Nowa, z polakierowanej na czerwono stali, kryła widoczny przez okrągłe okienko, nawinięty na bęben rozpłaszczony w taśmę wąż, zakończony skomplikowaną prądownicą, i jakieś zawory. Kaseta była jednak zamknięta na kłódkę.

Co za kretynizm, pomyślałem. A jeśli wybuchnie pożar?

Wówczas należało stłuc okrągłe okienko w drzwiach i wyciągnąć wąż tamtędy. Ja jednak musiałem otworzyć skrzynkę. To nie miało sensu. Zgubi, powiedzmy klucze od mieszkania, a zachowa od tej kłódki?

Szarpnąłem zamek i wtedy kłódka otworzyła się. Tak po prostu. W ogóle nie była zamknięta albo może została zepsuta.

W środku jednak nic nie było.

Obmacałem wąż, bęben z prętów, na który był nawinięty, ścianki i drzwiczki.

Nie zdążyła tego zrobić. Nie dorobiła kluczy i nie schowała. Klapa.

Wyjąłem telefon i tak samo, jak kilka razy po drodze, wybrałem numer. I tak samo jak wtedy zobaczyłem komunikat „abonent zajęty”. Nie było słychać żadnej rozmowy, ale przypuszczałem, że pancerne odrzwia były dźwiękoszczelne.

Drzwi wytrzymałyby taran. Kopanie i tłuczenie pięściami tylko sprowadziłoby mi na kark policję.

Koniec.

Rąbnąłem pięścią w skrzynkę. I wtedy usłyszałem, jak w środku coś zadzwoniło. Delikatnym, blaszanym dźwiękiem. Otworzyłem drzwiczki, jeszcze raz obmacałem skrzynkę. Trąciłem ścianki, poczęstowałem kuksańcem wąż i znowu to usłyszałem. Delikatne „kling-czing”. Prądownica. Czerwona, stożkowata dysza z grubego plastiku, zaopatrzona w zawór kulowy i zwieszająca dziób gdzieś w podłogę. Poruszyłem dyszą i okazało się, że można ją łatwo odkręcić. Zdjąłem końcówkę i słyszałem, że w środku coś grzechocze jak garść monet. Klucze wypadły mi na dłoń. Nowoczesne, podobne do samochodowych, pokryte skomplikowanym wzorem linii i wgłębień.

Drzwi były zamknięte tylko na jeden zamek, ale za to przekręcony kilka razy. Od środka. Musiałem go najpierw otworzyć, potem zamknąć i znowu otworzyć, dopiero wtedy cofnęły się wszystkie rygle.

Wchodziłem bardzo ostrożnie, nie wiedząc, czy jednak nie dostanę znienacka czymś w łeb. W głębi mieszkania świeciło się przytłumione światło, migotliwe jak płomyki świec albo kaganków. Pchnąłem plecami drzwi i usłyszałem delikatny, stalowy trzask zamków. Dobra. Jeżeli obudzi się przerażona i zacznie wrzeszczeć, niech to nie będzie na całą kamienicę.

W mieszkaniu tłoczyły się starocie. Na ścianach wisiały średniowieczne iluminowane pergaminy, wszystkie meble były pokryte plątaniną ornamentów i majaczyły w półmroku niczym wijące się węże. Szedłem jak policjant, sunąc plecami po ścianie, zerkając za każdą futrynę, jakby miał stamtąd paść cios.

Mieszkanie było koszmarem dla skradającego się człowieka. Pochyły dach wsparty na mnóstwie belek i przypór biegnących pod rozmaitymi kątami, pod nogami plątały się jakieś absurdalne etażerki zastawione figurkami i bibelotami, wszędzie kłębiły się rozrośniete rośliny, gdziekolwiek postawiłem ostrożny krok, tam coś mogło się wywrócić, rozsypać albo potłuc. Światło dochodziło zza rogu, z głównego pomieszczenia. Światło i paskudne, arktyczne zimno, jak z otwartej chłodni. Skręciłem ostrożnie za belkę i trafiłem twarzą w kolekcję alpejskich krowich dzwonków zwisających z sufitu.

Zgłuszyłem dłonią ich blaszany jazgot i osłupiałem.

Patrycja leżała pośrodku salonu naga, z rozrzuconymi szeroko rękoma i nogami, jak człowiek z rysunku Leonarda da Vinci, wśród stojących wokół dziesiątków świec i kaganków, rozstawionych gdzie tylko się dało. Odrzucona w tył głowa, czarne włosy rozsypane wokół, skłębione niczym chmura atramentu przerażonej kałamarnicy. Wywrócone w tył oczy, wypełnione ślepą bielą. Ślady gęstej, białej piany wokół ust, ściekające w dół szyi.

Skoczyłem do niej, żeby chwycić ją w ramiona, krzyczeć, cucić. Żeby robić cokolwiek. To instynkt.

I zatrzymałem się w pół kroku, z uczuciem, jakbym połknął własne serce. Widziałem, jak z ust buchają mi kłęby pary.

Patrycja unosiła się w powietrzu. Nisko, może dziesięć centymetrów nad ziemią, jakby leżała na niewidzialnym materacu. Pod nią goły parkiet, uwolniony od zrolowanego obok dywanu, pokrywały symbole starannie wyrysowane kilkoma kolorami kredy. Jak u Leonarda. Okrąg, w okręgu pięcioramienna gwiazda opisująca rozkrzyżowaną sylwetkę, ale dookoła symbole cudacznego alfabetu, których inżynier z Florencji raczej by nie narysował. Jeden nadgarstek Patrycja miała opleciony różańcem, którego paciorki zwieszały się w dół i kołysały pod lewitującym ciałem. Ciałem również pokrytym symbolami wymalowanymi czymś tłustym – szminką, pastelą, może kredką do oczu. Skomplikowane, podobne trochę do hebrajskiego pisma, trochę do skandynawskich runów, a trochę do aborygeńskich graffiti znajdowanych w jaskiniach. Symbole solarne, znaki dłoni, oczy, spirale. Na całym ciele. Dziwny alfabet pokrywał każdy centymetr jej skóry.

Bardzo ostrożnie wyciągnąłem dłoń i dotknąłem jej szyi. Nie była zimna, tylko chłodna, ale żyła. Poczułem pod palcami lekkie uderzenie pulsu wewnątrz tętnicy szyjnej. Sterczący, stożkowaty sutek lewej piersi także drgał co kilka sekund, jak czujnik sejsmografu. Wolno, lecz miarowo. Klatka piersiowa unosiła się ledwo dostrzegalnie, napełniając się powietrzem najwyżej raz na minutę.

Normalny człowiek w takich sytuacjach dzwoni na pogotowie. Procedura. Wbita do głowy raz na zawsze, jedna z rzeczy, które warunkują przystosowanie do życia w społeczeństwie. Niech ktoś się tym zajmie, bo mnie to przerasta. Nieważne, że pacjentka kwituje, że prawa grawitacji poszły na krótki spacer, nieważne, że wszędzie znajdują się ślady dziwacznego rytuału. Do nieprzytomnych wzywa się pogotowie. Niech zrobią jej zastrzyk. Niech ją podłączą do prądu. Niech ją przywiążą do łóżka, ale niech będzie normalnie.

Ja natomiast jestem świrem. I nie mogę uchodzić za przystosowanego. Dawno przyzwyczaiłem się, że w takich razach jestem sam. Pogotowie można wezwać do złamanej nogi, kamicy nerkowej, zawału albo zatrucia. Nie do kwitującej wiedźmy, pogrążonej w głębokim transie.

Cokolwiek tu się działo, było potężne. Wiszące z półek wahadełka i jakieś dyndające ozdoby podobne do dzwonków wiatrowych kiwały się lekko i podzwaniały, spomiędzy bibelotów i naczyń dobiegało potrzaskiwanie, podobne do odgłosu wyładowań. Powietrze było suche i naelektryzowane, moje włosy jeżyły się, jakbym stał przy olbrzymim ekranie.

Pulsujący sygnał dobiegający z odłożonej na bok słuchawki staroświeckiego aparatu działał mi na nerwy. Może odłożyła ją, bo bała się, że nagły dzwonek wyrwie ją z transu? A może usiłowała się do mnie dodzwonić, zanim to się stało?

Odłożyłem słuchawkę z powrotem na widełki.

Kogoś jednak należało zawiadomić. Kogoś, kto wiedział, co tu się dzieje i jak można pomóc. Na pewno nie ciotki, więc kto? „Moja kuzynka Anastazja – wariatka i nimfomanka”. Lepiej nie. „Melania. Też buntowniczka, niezły numer”. Zadzwonimy do Melanii-buntowniczki.

Telefon stał w przedpokoju, na dziwacznej, secesyjnej etażerce. Przeszukałem szufladę w nadziei na notes, ale znalazłem tylko pliki wymieszanych rachunków, gwóźdź i kawałek konopnego powroza powiązany w jakieś skomplikowane węzły i ozdobiony kolorowymi nitkami. Rany boskie.

Wszedłem na wysoką antresolę, gdzie znajdowało się ogromne łóżko kute z żelaznych prętów i, wdychając korzenno-morski zapach Patrycji, przeszukałem nocną szafkę. Chusteczki, drobne szpargały, pudełko prezerwatyw, jakieś tuby, latarka. Skurczona i twarda wyschnięta cytryna ponabijana gwoździami. Dobra, o nic przecież nie pytam. Notesu jednak nie było.

Należało się uspokoić i myśleć logicznie.

Poszedłem do przedpokoju i znalazłem jej torebkę, podobną do lekarskiego kuferka, stojącą na szafce. Telefon znajdował się w środku, klawiatura była zablokowana i wyłączono dzwonek, ale aparat działał, Bogu dzięki, i nie wymagał PIN-kodu.

Aparat był dziwaczny, nigdy nie miałem takiego w rękach, więc odblokowanie klawiatury zabrało mi dobrą minutę. Kolejne pięć znalezienie menu i zapisów książki telefonicznej. A potem znalazłem „Melatonina” i to było najbardziej podobne do „Melania”.

Zaryzykowałem, spoglądając niepewnie na ścienny zegar. Było dwadzieścia po drugiej. Jeżeli okaże się, że dzwonię do apteki, po prostu się rozłączę.

Melania miała miły, nosowy głos, obecnie oblepiony snem i nieprzytomny.

– Co jest, laska? – zapytała niechętnie. – Bezsenność? Nie masz zegarka?

– Czy to Melania?

– Kto mówi?! – Tym razem głos miała ostry, przerażony i zupełnie trzeźwy.

– Jestem przyjacielem Patrycji. Zadzwoniła do mnie po pomoc. Jestem u niej w domu. Jest nieprzytomna.

– Jak to nieprzytomna?!

– To znaczy bez przytomności – wyjaśniłem. – Rozkrzyżowana na podłodze, na jakichś symbolach, wszędzie płoną świece, ma wywrócone oczy i toczy pianę. Czy ona jest epileptyczką?

– Dzwonił pan na pogotowie?! – krzyknęła Melania.

– Nie. Najpierw zadzwoniłem do pani.

– Błagam, niech pan nie dzwoni. Ona nie jest epileptyczką… To znaczy jest… To jest taki atak, ale oni jej tylko zaszkodzą. Dotykał ją pan?!

– Nie…

– Proszę jej nie dotykać! Nigdzie nie przenosić i błagam, niech pan nigdzie nie dzwoni! Jezu! Niech pan jej nie próbuje budzić, bo ją pan zabije!

– Melanio, ona się unosi nad ziemią.

– Co?! Błagam, niech pan nic nie robi! Zaraz przyjadę! Boże, ja mieszkam w Warszawie… Będę za dwie godziny! Już jadę. Niech pan nic nie robi, proszę!

Rozłączyła się.

Będzie za dwie godziny. Prawie trzysta kilometrów w dwie godziny. Helikopterem czy jednak na miotle?

Usiadłem i patrzyłem, jak dziewczyna unosi się pośrodku pokrytej symbolami podłogi, pokryta rysunkami dziwacznych znaków, z rozrzuconymi szeroko nogami, z kruczymi włosami pływającymi wokół głowy jak plama tuszu wpuszczona do wody.

Dwie godziny. Miałem czekać dwie godziny?

Wyjąłem własny telefon i sprawdziłem nagranie poczty głosowej, wiedząc, co tam usłyszę, ale i tak przebiegły mnie ciarki.

„Wiadomość, otrzymana dzisiaj, o godzinie pierwszej, minut dwadzieścia siedem”.

– Phoomóż… Błaghaaam… Tho jaaaaa… Przeraźliwy charkot, gdzieś z dna piekieł. Moje dłonie zrobiły się mokre.

„Wiadomość, otrzymana dzisiaj, o godzinie drugiej, minut dwanaście”. Przed chwilą.

– Phomóż… Błaghaaam… Mhhogilnoo… Poomóż…

Mogilno.

Wstałem i schowałem telefon. Zabrałem telefon Patrycji i wysłałem Melanii SMS-a. Melanii, mknącej ze średnią prędkością stu czterdziestu siedmiu kilometrów na godzinę:

KLUCZE SĄ W SZAFCE Z WĘŻEM PRZECIWPOŻAROWYM NA PÓŁPIĘTRZE

Do domu dotarłem w rekordowym czasie.

Opłukałem twarz chłodną wodą w łazience, skręciłem papierosa, ułożyłem moje talizmany rzędem na podłodze. Kordelas, obrzyn, garść zapyziałych gilz wybieranych pieczołowicie na różnych targach militariów. Hełm, płaszcz.

Wsunąłem kompakt do odtwarzacza i pozwoliłem rozbrzmieć bębnom, drumlom i brzękadłom.

Poczułem, jak rytm zaczyna mnie ciągnąć. Wsysać w siebie.

Zapaliłem miniaturowe ognisko w wielkim, żeliwnym woku, wrzuciłem w ogień kilka grudek żywicy, po czym prychnąłem weń spirytusem. A potem wziąłem butelkę mojej nalewki i zacząłem tańczyć. Czułem, jak moja świadomość zaczyna się opróżniać, jak staje się białosiną, wygładzoną wiatrem pustką, niczym lodowy firn gdzieś nad Jenisejem. Tętent bębna zaczął mnie nieść, czułem jego cwał.

Idę po ciebie.

Już nadchodzę.

Już…

Загрузка...