Na randkę z mnichem umówiłem się w barze. Zadzwoniłem do niego zaraz po przebudzeniu, bo chciałem mieć pewność, że nie będzie mnie wyciągał z wanny. Zareagował dziwnie, opowiadając jakieś głupstwa, najwyraźniej w biegu, a potem zaszył się gdzieś i znowu zaczął szeptać do słuchawki.
Nawiasem mówiąc, nie przypuszczałem, że mnisi mogą mieć komórki.
Bar przed południem to dziwne miejsce. Jest prawie puste, trochę senne i człowiek, siedząc tam, jeżeli nie jest na wakacjach, zaczyna się czuć jak wagarowicz. Dziewczyna stojąca za kontuarem patrzyła szklanym wzrokiem, nieliczni goście popijali w pośpiechu kawę, pokazując sobie papiery zapakowane do plastikowych; ofertówek. Jakaś para biurowych kochanków kryła się w kącie, łasząc się rozpaczliwie, jakby zaraz miała ich rozdzielić wojna. Facet miał dobrze po pięćdziesiątce, a kobieta najwyżej koło trzydziestki, ale wyglądało na to, że się kochają.
Siedziałem w przytulnym kącie pod oknem i czekałem. Przede mną stały dwie filiżanki po espresso, szklanka z sokiem, talerzyk z resztkami ciastka, dwie gazety umocowane do drewnianych wieszaków, które zdążyły mnie już solidnie zirytować i przekonać, że trafiłem na nieprzyjazną planetę, otwarta paczka tytoniu i pakiet bibułek. Spojrzałem na bałagan na blacie i uznałem, że tak wygląda stół człowieka, który czeka na pociąg i wytapia czas w kawiarni, albo kogoś, kogo właśnie wystawiono do wiatru.
Spóźniał się czterdzieści minut. Być może w klasztorze czas płynie inaczej, ja jednak miałem jeszcze po południu zajęcia.
Spojrzałem na sieczoną drobną mżawką ulicę. Popatrzyłem na milczący telefon.
Nie znoszę czekać. Gdybym postanowił zerwać się rano, żeby spędzić parę godzin w kawiarni nad gazetą i kawą, to w porządku. Ale w tej sytuacji czułem tylko zniecierpliwienie.
Wypaliłem do końca papierosa i wyciągnąłem komórkę. Wybrałem „drugimnich” i przygotowałem surowy ton głosu. Jak zwykle w takich razach dostukałem się jedynie do poczty głosowej. Rzuciłem suche „czekam” i czekałem dalej.
Naprawdę chciałem usłyszeć to, co miał mi do powiedzenia. Kiedy czekasz, tracisz kontrolę nad sytuacją. Zdajesz się na inicjatywę kogoś innego, a sam przyjmujesz rolę biernego obserwatora.
Dziesięć minut później siedziałem za kierownicą mojego „samuraja” i, klnąc pod nosem, sunąłem lśniącą od deszczu drogą do Brusznicy. Musiałem wiedzieć, co się dzieje. Chciał powiedzieć mi coś o śmierci Michała i miałem zamiar to z niego wyciągnąć, choćbym miał mu nawinąć mnisie przyrodzenie na bęben wyciągarki.
Tym razem nie spotkałem konduktu, co uznałem za dobrą wróżbę. Zabrałem z bagażnika parasol i odnalazłem wąską, brukowaną uliczkę na tyłach fary.
Chodnik i kawałek jezdni przed furtą klasztoru blokowała ukośnie zaparkowana policyjna fabia i tnący uliczkę w poprzek pasek biało-czerwonej nylonowej taśmy. Pancerne drzwi w murze stały otworem.
To małe miasteczko, ale kawałek policyjnej taśmy działał na gapiów jak lep na muchy. Tyle, że jak przystało na Brusznicę, tłum też był mały. Dwie baby z siatami, jedna bez siat w granatowym kitlu, pan w kapeluszu i z pieskiem, kilku wyrostków, dwóch podpitych gości. I policjant pilnujący taśmy albo może fabii, w której radio grzechotało metalicznym głosem. Lampy na dachu? wciąż błyskały przykrym niebieskim światłem. Stojąca kawałek dalej stara karetka reanimacyjna była z kolei podejrzanie spokojna i cicha, kierowca, siedząc w otwartych drzwiach, jadł kanapkę, metodycznie odwijając papier.
– Co tu się stało? – zapytałem w przestrzeń, gdzieś w stronę matron, które pogdakiwały coś do siebie i najwyraźniej licytowały się na grymasy świętego oburzenia.
– Taka tragedia… Taka tragedia… – usłyszałem w odpowiedzi i jedna z uczciwych mieszczanek przeżegnała się dyskretnie.
– Podobno jeden ksiądz się powiesił – oznajmił tonem nieznoszącym sprzeciwu pan w kapeluszu i z pieskiem.
– Ale już by pan przestał! Że też panu nie wstyd tak mówić! To był wypadek.
Pochyliłem się, przełożyłem nad parasolem taśmę i ruszyłem do środka. Takie zdecydowane działanie często się opłaca, tylko trzeba nie okazywać wahania. Wchodzić jak po swoje.
– Gdzie! Nie wolno! Nie ma przejścia! – zawołał posterunkowy z wnętrza skody.
– Kancelaria prawna kurii metropolitalnej! – rzuciłem przez ramię władczym tonem, nie zwalniając kroku. – Przeor po mnie dzwonił!
Został w samochodzie. Wślizgnąłem się w bramę i znalazłem na tym samym brukowanym podwórku co wczoraj. Stało tam dwóch policjantów w mundurach, wąsaty jegomość w skórzanej kurtce, otoczony wianuszkiem kilku mnichów.
– Mówię panu, że nic nie zrobię, póki nie przyjadą alpiniści. Dzwoniliśmy. Sądówka tu nic nie poradzi – perorował rozdrażniony wąsaty. – Gdzie przez okno! Nie ma jak, sznur jest uwiązany do tego czegoś na gzymsie, nie ma jak podejść! Może to ksiądz weźmie odpowiedzialność, jeśli ktoś zleci?!
– Ale jak on tam wszedł?! – zawołał ktoś, jakby z irytacją. – Przecież on się panicznie bał wysokości. Na chór się bał wejść! W życiu nie wszedł na dzwonnicę.
– Hej! Tu nie wolno! – krzyknął ktoś na mój widok. Barczysty furtian, który dziś przyoblekł się w szary habit, ruszył w moją stronę niczym nosorożec.
– Ja do brata Alberta! – powiedziałem z oburzeniem. – Byliśmy umówieni. To pilne!
– Jakiego brata Alberta! – warknął mundurowy policjant z notesem w ręku.
– A denat się tak nie nazywał? – zainteresował się wąsacz.
– Jaki denat? Miał mi coś przekazać!
– No, to chyba nie tym razem.
Dopiero teraz zauważyłem, że wszyscy co chwila spoglądają w górę. Powiodłem za nimi wzrokiem, aż na szczyt strzelistej dzwonnicy, bodącej szare niebo, bardziej gotyckiej niż sam gotyk. Zwisał z ostrołukowego wąskiego okna, od strony terenu klasztoru, obracając się powoli wokół własnej osi, z rozłożonymi dość szeroko ramionami, niczym makabryczna zabawka na choinkę. Kaptur habitu spadł mu na twarz, z obszernej szaty wystawały tylko dłonie i buty.
Powiesił się.
Mnich się powiesił. Na dzwonnicy.
– Idź pan już stąd – powiedział furtian, chwytając mnie za ramię. – Lepiej już niech pan idzie.
– Moment – zreflektował się wąsaty w kurtce. – Pan go znał? – Wskazał palcem w górę.
– Przecież nie widzę, kto to jest. Miałem się zobaczyć z niejakim bratem Albertem. I nie znałem go. Znajomy znajomego.
– Przykro mi, ale się już pan z nim nie zobaczy. Proszę stąd iść. Nie ma się na co gapić.
Pewnie, co to za atrakcja – mnich zwisający z dzwonnicy. Kto by się gapił?
Wieczorem zszedłem od piwnicy. Znalazłem goły, nijaki kawałek ściany i zamek ukryty pod udającą kontakt maskującą pokrywką. Zawiasy kryły się wewnątrz fałszywej rury kanalizacyjnej tnącej pionowo ścianę. Uchyliłem ciężkie drzwi i zapaliłem światło.
Nic się tu nie zmieniło. Odstający od ściany blat kuchennego stolika z lampą i kalkulatorem, półki do samodzielnego montażu pełne pudełek, puszek, słoików i najdziwniejszych przedmiotów. W środku ułożone równo, spięte gumkami paczki banknotów, garście złotych monet bitych przez nieistniejące imperia. Pięciorublowe „świnki”, krugerandy, pięciodolarówki, suwereny, kilka dublonów. Obrączki związane sznurkiem jak obwarzanki, nawet kilka sztabek złota.
Moje obole.
Za dużo, żeby stanowiły łup obłąkanego mordercy. Ścigałaby mnie cała policja, a prasa miałaby żer na długie miesiące.
Pogłaskałem wgnieciony hełm M-l, stary, dobry bra-in bucket, pokryty zetlałym pokrowcem zabarwionym w zapomniany już leaf pattern. Przedmiot, który, Bóg jeden wie, w jaki sposób, trafił u nas na bazar staroci. Gdy tylko go zobaczyłem, poczułem, że ma silne Ka, że kiedyś wyniósł cało pewnego człowieka z dżungli pod Nha Trang. Kordelas – wielki, myśliwski nóż, który dał przeżyć komuś w powstaniu styczniowym. Obrzyn – zapyziałe truchło, które nawet gdyby znaleźli, uznaliby za „broń pozbawioną cech użytkowych”. Zardzewiały mechanizm spustowy, pęknięta baskila, przepalona lufa, ukruszona iglica kurka. Ta przycięta do rozmiarów dużego pistoletu niegdyś piękna, angielska dubeltówka jednak pozwoliła zachować głowę pewnemu karpackiemu przemytnikowi i kłusownikowi z początku wieku dwudziestego, potem w rękach jego syna poszła na partyzancką wojnę do lasu i człowiek ten wyszedł cało, zawsze mając ją zatkniętą za pas na plecach, nawet kiedy nie było amunicji do myśliwskiej dwunastki, mimo że musiał walczyć z Niemcami, słowackimi faszystami i później komunistami. Czuję to. Czuję takie rzeczy.
Dlatego chodziłem na pchli targ i wyszukiwałem takie przedmioty. To mogło być cokolwiek. Papierośnica, fajka, pióro, zegarek, moneta, bombka na choinkę. Czasem zardzewiałe lub zaśniedziałe resztki. Ale ich Ka nadal było potężne. Talizmany. Gładziłem je dłonią i niekiedy kupowałem.
W tym świecie były trupami. Przegniłe, zardzewiałe i pokryte śniedzią widma przeżywały drugą młodość w świecie Pomiędzy. Tu były martwe, ale tam ich Ka jaśniało pełnym blaskiem i wciąż chciały chronić swojego właściciela.
Trafiały się też rzeczy, które działały odwrotnie. Równie banalne przedmioty, tylko nasączone nieszczęściem, jak poddane promieniowaniu. Tych nie miałem ochoty nawet dotykać.
Wahałem się krótko. Zdjąłem z półki butelkę z mętną ziołową nalewką, w której pływały kawałeczki suszonych grzybów.
Tylko jeden kieliszek.
Jedno przejście.
Wybrałem ze stojących na półce płytę kompaktową wypaloną z nagrań, które sam zrobiłem w kraju Ewenków, w Baszkirii, na Czukotce. Laik nie zauważyłby w tej muzyce nic szczególnego. Zawodzące, monotonne pienia czarowników, brzękadła i bębny. Takie same, jak te, które puszczałem studentom. Jednak niektóre nie nadawały się do prezentacji na wykładzie. Były prawdziwe i zbyt potężne. Mniejsza już, że sam bym odleciał zza katedry prosto w Krainę Duchów albo Bóg wie gdzie. Ale łatwo mogłoby się okazać, że zrobiłbym komuś krzywdę. I tak miałem opinię nawiedzonego świra. Brakowało tylko, żeby moje wykłady słynęły z ataków epilepsji, przypadków nawiedzeń i halucynacji. Są rzeczy, które można sobie badać, umieszczać w książkach i pracach naukowych, i są takie, których lepiej nie dotykać. Udawać, że nigdy się ich nie widziało, i trzymać w sejfie.
W garażu pogłaskałem postrzelany bak Marlenę, pieszczotliwie oparłem dłoń o uchwyt kierownicy.
Tylko raz.
Jeszcze tylko raz.
Wsunąłem kompakt do odtwarzacza.
Nalałem sobie kieliszek pachnącej torfem i zupą grzybową nalewki.
Zazwyczaj nie potrzebowałem tylu ceremonii. Przejście było dla mnie łatwe, jak skok do wody. Kwestia wprawy. Ale upłynęło trzy miesiące, dziewięć dni i ileś godzin. Nie wiedziałem, jak to będzie.
Rozdmuchałem węgle w miseczkach i posypałem je ziołami.
Położyłem się na wznak na rozwiniętej na dywanie macie. Trzeba rozluźnić wszystkie mięśnie. Po kolei. Kończyny, mięśnie grzbietu, palców, karku, gałek ocznych. Wszystkie. Jeden za drugim. Tak, żeby przestać cokolwiek odczuwać. Trzeba przestać czuć swoje ciało, żeby z niego wyjść. Trzeba, by oddech płynął niedostrzegalnie niczym rzeka.
Leżałem, słuchając monotonnej „Pieśni ognia i wiatru”. Pamiętałem obwieszoną pękami ziół i skórami reniferów chatę Iwana Kerdigeja. Błękitne płomienie spirytusu wyplutego w ognisko. Gdzieś na chłostanej wyjącym wiatrem lodowej pustaci nad Jenisejem. Słyszałem bębenki i drumle.
Być może rytm nakłada się na częstotliwość fal alfa w korze mózgowej. A może po prostu moja dusza wyrywa się do świata duchów, jak uczył mnie Cziornyj Wołk.
Ale to nie działało.
Czekałem.
To błąd. Nie należy czekać. Nie należy się starać. Nie należy się napinać.
Trzeba przestać odczuwać podłoże, na którym się leży.
Przestać czuć powietrze, którym oddychasz.
Przestać czuć uderzenia serca.
Przestać czuć czas.
Trzeba być bębnem.
Już mój bęben – óroj – jest gotowy - óroj!
Już na miejscu - óroj – jest gotowy – óroj!
Już na miejsce – óroj – przyszedłem prosić - óroj…
Oja – bajaj – ba – ojaj – hahaj
Ej – hejej – ehej…
[Z pieśni szamanów karagaskich, Aleksander Nawrocki Szamanizm i Węgrzy, Iskry 1988]
Trzeba przestać czuć. Przestać myśleć, przestać żyć. I pozostać przytomnym.
Ejah – hahaj - oja - bajaj
Bęben ucichł. Odpłynął gdzieś daleko. Nie. To ja odpłynąłem.
Trzy miesiące, dziewięć dni, dwanaście godzin, osiem minut i dwadzieścia siedem sekund.
I oto znowu siedziałem na wyślizganym trójkątnym siodle Marlenę. Znowu nade mną rozpościerało się szalone, kolorowe niebo, znowu koła wzbijały za mną popiół i kurz.
Jadąc drogą do Brusznicy, czułem się niepewnie. Do tej pory w świecie Pomiędzy nie wybierałem się na wycieczki. Krążyłem po moim mieście, szukałem zagubionych dusz, a potem wracałem do domu. Nie wiem, co jest dalej.
Droga wyglądała podobnie jak w świecie jawy. Ot, szosa. Tylko tutaj las ciągnący się za poboczami wyglądał inaczej, pełen pokręconych, szalonych Ka drzew, coś czarnego, jak strzępy nicości, śmigało czasem przez światło reflektora.
Jakiś romboidalny kształt podobny do płaszczki przepłynął mi tuż nad głową i pomknął w mrok.
Stali po obu stronach drogi. Najpierw minąłem jednego, potem następnego i kolejnego. U mnie stali tak sprzedawcy grzybów i dziwki. Ci, którzy stali tutaj, po tamtej stronie pozostawili po sobie tylko małe, drewniane krzyże na poboczu.
Nie próbowali mnie zatrzymywać. Nie wiem nawet, czy mnie widzieli. Po prostu stali na poboczu, jakby wciąż nie rozumieli, co się stało, i nie wiedzieli, co robić dalej. Wytrzeszczone, przerażone oczy, jak dziury w białych twarzach, mżące lekko fosforycznym, zielonkawozłotym blaskiem próchna. Z niektórych sączył się lekko dym, widziałem takiego, który ściskał pogiętą kierownicę. Stali wzdłuż drogi.
Witaj w domu.
Podkręciłem gaz. Silnik Marlenę turkotał raźno między moimi udami.
Miasteczko wyglądało mniej martwo niż po tamtej stronie. Zupełnie jakby mogło żyć tylko przeszłością. Domy wydawały się większe, jakieś niesamowite, trochę jak ze snu szalonego gotyckiego architekta, a trochę jak z obrazu mistyka prymitywisty. Niektóre chyliły się do siebie, uliczki ginęły w dziwacznej, niemożliwej perspektywie.
Było pusto.
Czasem w martwym oknie mignęła biała, zwiewna twarz, niczym chiński lampion.
Przez rynek przebiegł chłopiec w spodenkach sięgających kolan, tocząc przed sobą obręcz od beczki przytrzymywaną końcem pogrzebacza.
Przejechałem przez plac bardzo powoli.
W górze krążyło stado wron, bombardując mnie upiornym krakaniem.
Przynajmniej brzmiało to jak wrony.
Nie do końca rozumiem, co tu spotykam. Zdążyłem się zorientować, że niemal wszystko ma jakąś duszę, i to często właśnie widziałem. Ka domów, ludzi i zwierząt, a także czasem Ka uczuć i pragnień. Te także wyglądały jakby miały jakieś życie i własną wolę. Czasem, choć rzadko, widywałem istoty, które pochodziły chyba skądinąd. Przynajmniej tak to sobie tłumaczyłem. Trudno było je odróżnić, bo niemal każdy przedmiot i istota, jakie spotykałem, wyglądały dziwnie i groteskowo. Nawymyślałem kiedyś nazw, przypisałem tym zjawiskom różne role i usiłowałem zrozumieć, czym są, ale to były tylko teorie.
Ludzie, zwłaszcza zabłąkani tu zmarli, wyglądali tak, jak się czuli. Jeżeli chłopiec, który przebiegł ten plac, był jednym z nich, a nie zjawiskiem, które nazywałem „odbiciem”, być może umarł jako starzec, ale postrzegał siebie jako ośmiolatka w krótkich spodenkach. Najczęściej jednak po prostu nie wiedzieli, że umarli.
Minąłem ratusz wyglądający dziwnie złowrogo, jak nawiedzona twierdza, i usłyszałem gwar wielu głosów. Znienacka. Tak, jakbym brodząc w morzu, wszedł nagle w pasmo zimnej wody. Metr wcześniej była tu tylko pustka i martwota, a krok dalej zgiełk. W okamgnieniu pojawiły się stragany i krążący wokół nich ludzie. Usłyszałem zawodzące: „Szuwaaks! Szuuuwaks, ludzie, tanio, oryginalny angliczański!”, „Do gęsi, moje panie! Do tłustych gęsi!”, „Jaja po dwa grosze!”. Ogarnął mnie tłum. Wszyscy krążyli pomiędzy straganami, toczyłem się ostrożnie pomiędzy nimi, ale zdaje się, że nikt mnie nie zauważał. Widziałem, jak podnoszą nagle głowy, jeden po drugim, jak przestają się targować i patrzą gdzieś w upiorne niebo, pełne przelewających się leniwie kolorowych mgławic, osłaniają dłońmi oczy przed nieistniejącym słońcem.
Wtem na zatłoczone, półprzejrzyste targowisko, na stosy kartofli na drewnianych furach, na klatki ze stłoczonymi kurami i kobiety w chustkach na głowie spadł nieoczekiwany, ostry błysk, jakby ktoś zrobił zdjęcie z potężnym fleszem. Tłum wrócił do swoich zajęć, znowu zaczęli się targować i iść gdzieś, ale już na ślepo, frenetycznie i bez sensu. Kobiecina obmacująca gęś nie mogła sobie z tym poradzić, bo nagle miała tylko jedną rękę i tylko połowę twarzy, sprzedawca usiłował namacać na ślepo i pieniądze, a z oczodołów strumieniami płynęła mu krew. W powietrzu jak śnieg fruwały strzępy sadzy i mnóstwo białych, tlących się piór. Bezgłowy przechodzień maszerował niczym nakręcana zabawka, usiłując przejść między straganami.
A potem wyjechałem o metr dalej i wszystko znikło. Plac znowu był pusty.
To właśnie nazywam „odbiciem”. Nie widzą mnie, nie można się z nimi porozumieć i chyba ich tu nie ma. Są jak cienie wypalone na murach Hiroszimy. Myślę, że to Ka chwili. Momentu w pewien dzień targowy, który wielu ludzi odczuło tak potężnie, że odbił się w materii świata i teraz powtarzał się, przeskakując jak zarysowana płyta. Choćby dlatego, że nagle spadła na nich bomba.
Ale to tylko kolejna teoria.
Nigdy w świecie Pomiędzy nie wchodziłem do kościołów. Czasem emanowało z nich coś dziwnego, a czasem wcale ich po tej stronie nie było, mimo że stały w moim świecie. Bałem się. Szczerze mówiąc, nie wiedziałem, czego można się tam spodziewać. Po tej stronie snu nie ma ateistów. Krążyłem między zmarłymi, widywałem demony, ale to nie było takie proste, że już wszystko było jasne i wyglądało, jak opowiadali katecheci. Aniołów nigdy nie zobaczyłem. Diabłów chyba też nie. Nie wiedziałem, co znajdę za kutymi wierzejami świątyni, i chyba na razie nie chciałem wiedzieć. Mogła tam tkwić odpowiedź, której bym nie pojął lub na którą nie byłem gotów.
Tym razem też objechałem farę, wyglądającą jeszcze bardziej niesamowicie niż w świecie jawy, olbrzymią, górującą nad placem i nad miastem, i wtoczyłem się w uliczkę.
Zasady są takie: albo pojawiasz się w tym świecie jako wędrująca dusza medytującego amatora podróży poza ciałem i jesteś wtedy jak jętka lub obłok dymu, albo Siergiej Cziornyj Wołk zafunduje ci krótki syberyjski kurs przenoszenia się tu jako pełnoprawne Ka i wtedy koniec z fruwaniem, przenikaniem przez ściany i drzwi. Wtedy jesteś silniejszy, ale żeby gdzieś wejść, musisz nacisnąć klamkę.
Na łukowatej, ciężkiej furcie w klasztornym murze siedział pająk, obejmując nogami całe skrzydło drzwi. Olbrzymi, jakby kanciasty i geometryczny, utkany z neonowego światła, jak zwierzę z morskich głębin, jakieś błyski i impulsy przepływały przez jego ciało, przez rozpostarte na całą szerokość wrót nogi i przez; odwłok w kształcie kwadratowej, manekinowatej twarzy śpiącego człowieka.
Po raz pierwszy zobaczyłem Ka elektronicznego urządzenia. Zamka z kartą magnetyczną.
Znaczy, w dzisiejszych czasach i komputery mają dusze.
Shintoiści byliby zachwyceni.
Wyciągnąłem rękę do klamki.
Świecące dotąd błękitem, zielenią i bursztynem linie i wędrujące po ciele pająka plamki, rozjarzyły się nagle ostrzegawczym szkarłatem żarzących węgli, w śpiącej twarzy otworzyły się ślepe, płonące acetylenowym ogniem oczy.
Cofnąłem dłoń. Przecież nie jestem głupi.
Czerwień zaczęła powoli przygasać, upłynęło kilka sekund i stopniowo pojawił się znów spokojny błękit i turkus. Straszne, pałające oczy powoli kryły się pod opadającymi sennie szmaragdowymi powiekami. Jeszcze kilka czerwonych plamek przepłynęło wzdłuż nóg i znikło. Pająk znów spał.
Rozejrzałem się. Przełazić przez mur? Skoro zafundowali sobie takie zamki, to zadbali też o inne zabezpieczenia. Skoro domofon tak wyglądał, to w co zamienią się czujniki na murze?
Wysoko na dzwonnicy rozległ się cichy, krótki trzask. Ktoś otworzył okno.
– To nic osobistego – powiedziałem. – Po prostu nie mam czasu na te pierdoły.
Sięgnąłem za pazuchę, wydobyłem kordelas i wbiłem go w sam środek pająka. Rozległ się pisk, przypominający odgłos smażącego się krzesła elektrycznego. Linie eksplodowały czerwienią, syczące wyładowania oplotły ostrze, a potem zgasły. Pająk odpadł od drzwi na wznak, przebity na wylot moim nożem, kończyny poruszały się mechanicznie, obrzydliwie, wydając z siebie metalowe kliknięcia jak tłoki małej maszyny parowej. Świecił coraz słabiej, wreszcie zgasł i wyglądał, jakby upleciono go z czarnych, przepalonych wyładowaniami, kabli. W powietrzu rozszedł się paskudny smród spalonej izolacji i ozonu.
Przydepnąłem dymiące truchło i uwolniłem kordelas.
Nacisnąłem klamkę i wszedłem do środka, czując się, jakbym miał w żołądku kamienną, armatnią kulę.
Dziedziniec był pusty. Coś śmignęło po murze, coś zaszeleściło w krzakach. Przemknąłem korytarzem, plecami do ściany, z uniesionym obrzynem w dłoni, usiłując rozpaczliwie przypomnieć sobie, którędy na dzwonnicę.
Tam na górze otwarto okno. Albo to było odbicie, albo nieszczęsny mnich wpakował się w obsesyjną pętlę wydarzeń, jak to często zdarza się samobójcom. I utknął tutaj. Będzie bez końca rozpatrywał te same rozterki i dylematy, i znowu poniesie klęskę, ponownie stoczy tę samą walkę z samym sobą lub okolicznościami, lub strachem, zakończoną kolejnym skokiem z gzymsu, z pętlą na szyi. I tak bez końca.
To niekoniecznie jest kwestia pokuty. Depresja, która popycha człowieka do samobójstwa, opiera się na zjawisku sprzężenia zwrotnego. Na błędnym kole. To, co dzieje się potem, to tylko kontynuacja. Błędne koło, które zostało utrwalone i które nieszczęśnik zabrał na tę stronę.
Skręciłem za róg, w korytarz, wzdłuż którego znajdowały się cele mnichów, i zatrzymałem się osłupiały, oblewany migotliwym, kolorowym blaskiem. Przez całą długość korytarza, na ścianach, podłodze i suficie rosły kwiaty. Świetliste, kolorowe i nierzeczywiste. Pędy wiły się po ścianach jak powój i dzikie wino, krzaki i łodygi wyrastały z podłogi i wszystkie były kolorowym światłem. Rozchylały kielichy, otulały się świecącymi zielenią liśćmi. Nie miałem pojęcia, co to jest. Nigdy czegoś takiego nie widziałem.
Szedłem przez ten korytarz jak przez neonową szklarnię i patrzyłem w osłupieniu. Na ogół wyglądało to pięknie. Tchnęło taką prostą, sielską urodą bożonarodzeniowej choinki. Gdzieniegdzie kwiaty wyglądały I groźnie, najeżone kolcami, o drapieżnych kielichach, jak trujące albo owadożerne rośliny, a gdzieniegdzie były kiczowate, lejące wszystkimi kolorami, niczym z hinduskiej pocztówki. Czasami wydawały się mięsiste i wyuzdane, podobne lśniącym śluzem orchideom. Przedzierałem się przez nie jak przez dżunglę i szukałem korytarza odchodzącego w bok.
Minąłem drzwi, zza których pulsującym pierścieniem wypełzały całe fale małych, mrowiących się jak robaki myślokształtów. Nie wyglądało to dobrze. Widocznie za tymi drzwiami nie mieszkał nikt miły, za to właśnie chyba popadał w obsesję. Jego myśli rozpełzały się po ścianach i nikły w świecącym kolorowym gąszczu.
Znalazłem korytarz i ruszyłem po spiralnych schodach wwiercających się w szczyt wieży nade mną. Schizofrenicy często malują takie schody. Nieznośna spirala wznosząca się w nieskończoność, aż się niedobrze robiło. Stopnie skrzypiały pode mną, wokół widziałem kanciaste belki konstrukcji. Stawiałem stopy ostrożnie, zaglądałem za każdy zakręt i nie wypuszczałem z rąk lekko uniesionego obrzyna.
Minąłem podest dla dzwonnika ze zwisającymi nad nim linami, każda była gruba jak moje ramię. W górze majaczyło kilka dzwonów umocowanych do belek splecionych na krzyż. Wyżej usłyszałem coś jakby szloch i ostrożne kroki. Kolejne schody. Wyszedłem już na szczyt wieży, w kwadratowym otworze pośrodku podestu pod hełmem gnieździło się wielkie, lśniące cielsko dzwonu.
Okno było otwarte i dął stamtąd zimny, nieznośny wiatr.
Znów usłyszałem szloch.
Dobiegał zza okna, z dachu wieży. Odzyskałem oddech, schowałem obrzyna do olstra, westchnąłem i przelazłem przez wysoki parapet, przeciskając się przez wąskie okienko zakończone ostrołukiem niczym pocisk.
Nie mam pojęcia, jakie w Krainie Półsnu są konsekwencje upadku z kościelnej dzwonnicy na brukowane podwórze. Dopóki byłem błąkającą się duszą śpiącego młodzieńca, mogłem unosić się w powietrzu i pływać w nim jak ryba. Mogłem na ogół przenikać ściany i drzwi. Ale to się skończyło.
Chciałbym, żeby to było jak w „Matriksie” – „sekret w tym, że nie ma łyżki”; chciałbym, żeby ziemia odbiła mnie elastycznie, bez żadnej krzywdy. Ale po pierwsze, nie mam jak sprawdzić, a po drugie, wystarczająco często zostałem tu poturbowany. Nie budziłem się potem, brocząc z ran, które pojawiły się, kiedy byłem poza ciałem. Budziłem się po prostu chory. Poważniejsze zranienia dały efekt w postaci uszkodzenia wątroby, innym razem owrzodzenia ściany żołądka. Kiedyś znowu wyglądało na to, że dorobiłem się dusznicy bolesnej. Wszystkie te choroby z czasem cofały się, ale to wystarczyło, żebym nabrał respektu dla świata Pomiędzy i jego praw.
Wylazłem na dach. Na gotyckim dachu znajduje się mnóstwo elementów prawie niewidocznych z dołu. Widać tylko koronkową konstrukcję. Jest pokryty przeróżnymi skomplikowanymi ornamentami, z których jedne mają znaczenie konstrukcyjne, a inne nie, ale jest się czego łapać. Sterczyny, pinakle, przypory, czołganki. Gotyckie dachy są wygodne, neogotyckie tym bardziej.
Zobaczyłem go. Pełzał ostrożnie po pochyłej płaszczyźnie dachówek, holując linę, ciągnąc za sobą luźny, stanowczo za wielki habit i czepiając się czego popadło, jak brunatna ośmiornica. Biorąc pod uwagę, że od wczoraj nie żył, a właśnie zamierzał się po raz kolejny powiesić, zbytek ostrożności.
Przypomniałem sobie, że miał lęk wysokości. Pewne rzeczy się nie zmieniają. Tylko dzięki temu zdążyłem.
Zszedłem na gzyms, minąłem go i usiadłem sobie na skomplikowanej, murowanej przyporze, do której mozolnie wiązał linę. Wyglądałem, jakbym dołączył do gargulców, które i tak obsiadły ten dach.
Wysokość jakoś nie robi na mnie wrażenia. Od dziecka. Dla mnie przejście po szynie ułożonej po między wieżowcami jest równie łatwe, jak przejście po szynie leżącej na ziemi. Jeżeli mogę siedzieć na, oparciu ławki i nie tracę równowagi, to dlaczego nie miałbym tak siedzieć na poręczy mostu albo balkonu? Przecież to to samo. W innym czasie mógłbym bez zabezpieczeń budować drapacze chmur.
Po tej stronie wyglądał na dwanaście lat. To dlatego tonął w habicie, zupełnie jakby okręcił się końskim kropierzem. Spod obszernego jak namiot kaptura wystawała mała, ogolona niemal na zero głowa, drobne, dziecięce dłonie usiłowały przywiązać linę.
– Po co to robisz? – zapytałem. Spojrzał nieprzytomnym wzrokiem i już zrozumiałem, że się wkręcił.; Błędne koło. Sprzężenie zwrotne. Nie docierało do niego, co się dzieje, tylko wciąż próbował. Może tym razem się uda.
– Nie dostaną mnie – wybełkotał. – Idą po mnie, ale mnie nie dostaną.
– Kto po ciebie idzie?
– Żałobnicy… Idą po mnie! Dostali Michała, ale mnie nie dostaną!
– Przecież już nie żyjesz. Powiesiłeś się. Nie musisz tego robić. Przecież już widzisz, że to nie jest wyjście. – Scena z filmu: niedoszły samobójca i policjant. Brakowało strażaków na dole i poduszki przeciwupadkowej. – Przerwij to. Spójrz na mnie. Popełniłeś błąd. Straszny błąd. Ale nie musisz go powtarzać.
– Nnie… nie mogę… Idą po mnie.
– Obronię cię. Mogę cię stąd zabrać.
Spojrzał nagle z nadzieją tlącą się w szarych oczach
dziecka. Zrobiło mi się go żal. Wszystko to popiół i kurz… Nic więcej. Potakiwał gorliwie, ale jego dłonie wciąż mocowały się ze sznurem, usiłując zaciągnąć nieudolny węzeł u podstawy przypory.
– Nie mogę… Nie mogę przestać. – Uniósł linę w połowie i zawiązał krzywą pętlę, przez którą przeciągnął niższą część sznura. Węzeł szubieniczny. – Nie mogę przestać… Idą po mnie…
Na dole ktoś stał. Tak czarny i nieruchomy, że go zrazu nie zauważyłem. Stał na samym dole, pośrodku dziedzińca, gdzie z całą pewnością niczego przedtem nie było. Kolejny mnich, ale wielki i utkany z ciemności. Właściwie wyglądał jak sam habit. Ciemniejszy od nocy. Dłonie krył w luźnych rękawach i tkwił bez ruchu. Trochę jak udający zakonników mimowie sterczący na rynkach, ukryci w habitach i nieruchomi, dopóki nie wrzucisz monety do puszki. Uniósł głowę i patrzył na nas pustym otworem kaptura wypełnionym czarną nicością.
A potem śmignął błyskawicznym ruchem, jak strzęp sadzy porwany wiatrem. Jeden momentalny, rozmazany błysk czerni i zniknął w drzwiach klasztoru. Jak pająk albo szczur. W mgnieniu oka.
Podwórko stało puste.
Niedobrze.
– Idą po mnie… – zajęczał Albert i zaczął szarpać się z liną, chcąc rozszerzyć pętlę.
Usłyszałem cichy dźwięk, który brzmiał niczym klekot ogona grzechotnika, odległe, niezrozumiałe szepty i szelest suchych liści naraz. A potem wielki, siedzący na rogu gargulec odwrócił się nagle, ukazując twarz wyglądającą jak pożółkła ptasia czaszka. Jak sęp. Odwróciwszy się, zaczął prostować zwiewne cielsko jak łopocący czarny tiul albo płat sadzy. Przypominał trochę uczłowieczonego ogromnego sępa, skrytego w czarnej szacie. A trochę lekarza z czasów Czarnej Śmierci.
Skeks.
Nazywałem je skeksami na pamiątkę postaci z animowanej bajki, które przeraziły mnie w dzieciństwie.
Jeżeli coś tutaj najbardziej było podobne do demonów, to właśnie one. Przyciąga je nagła, niespodziewana śmierć w naszym świecie. Być może to coś w rodzaju padlinożerców.
Na schodach rozległy się ciężkie miarowe kroki. Na razie gdzieś głęboko. Słyszałem, że skrzypią stare, wyślizgane stopnie.
Odrzuciłem połę płaszcza i wyjąłem obrzyna z olstra. Na niektóre istoty tutaj działa, na niektóre słabo, a czasem w ogóle. To przecież tylko emanacja mojej psychiki.
Wystrzał był jak nagły grom. Smagnął liliowym światłem kolczaste, pseudogotyckie ornamenty, mokre od mżawki dachówki.
Skeks wydał z siebie prujący nerwy wrzask, brzmiący niczym pisk świni puszczony od tyłu. Wystrzał wyssał z niego część czerni, w którą był obleczony, i wciągnął w głąb lufy. Przynajmniej tak to wyglądało. Skeks zwinął się w miejscu jak czarne tornado i zniknął z dachu. Chwyciłem dłonią za przyporę i wychyliłem się poza krawędź. Widziałem, że pełznie po murze głową w dół, niczym olbrzymia ćma.
Wycelowałem, ale wsiąkł w plamę cienia i zniknął.
Chyba przynajmniej go trochę osłabiło.
Kroki na schodach odzywały się coraz wyraźniej, słyszałem, że dzwony zaczęły wibrować, jakby płynął przez nie prąd.
Cokolwiek lazło tu na górę, zdawało się potężne. Nad miastem tysiące wron wzbiło się w pokręcone niebo, prując uszy chóralnym krakaniem. Przez małe okienka w ścianie dzwonnicy uciekały całymi chmarami roztrzepotane nietoperze.
Cokolwiek to było, wiedziałem, że mu nie poradzimy. Czułem to. I wiedziałem, że nie zdołamy zejść po tych schodach.
Mój mnich stał właśnie na dygocących nogach i drobnymi kroczkami usiłował podejść do krawędzi, z liną okręconą dookoła szyi.
– Już tu idą… – wyrzęził, a potem rozłożył szeroko ramiona i runął na twarz, prosto w smolistą nicość.
Nie zdążył. Wyrzuciłem gwałtownie dłoń, zgarnąłem w garść grube płótno kaptura i przytrzymałem go.
Oddychał spazmatycznie, z wytrzeszczonymi oczami, i nie rozumiał, co się dzieje. Nieważne, ile razy runiesz twarzą prosto w ciemność z zaciśniętą na szyi grubą pętlą, która zgruchocze ci kark i zmiażdży tchawicę. Za każdym razem to jest tak samo potworne.
I nigdy niczego nie rozwiąże ani nie pozwoli ci od niczego uciec.
Nie zwalniając chwytu, zdjąłem mnichowi sznur z karku, a potem przyciągnąłem do siebie i oplotłem w pasie, ale końcem, a nie środkową częścią, na którym ukręcił nieudolną pętlę. Potem podbiłem mu kolana i posadziłem na dachówkach. Usiłowałem sobie przypomnieć makabryczny obrazek, który widziałem rano. Jak wysoko zwisał? Ile wolnej liny zostało mu pod nogami? To był jeden ze sznurów od któregoś dzwonu, ale cieńszy niż pozostałe. Miał może grubość mojego kciuka.
– Idzie tu… – wybełkotał. Rzeczywiście szedł. Słyszałem i czułem to wyraźnie. Zaczęły mi drżeć kolana. Rzeczywiście coś tu szło. Stopnie skrzypiały, jeden po drugim, co sekundę słychać było, jak uderza w nie ciężka podeszwa, niby wykuta w kamieniu.
– Tak się nie wiąże liny – wyjaśniłem.
Rozpuściłem nieudolny supeł, który uplótł wokół przypory, i zawiązałem podwójny węzeł cumowniczy, a potem szarpnąłem solidnie. Trzymał.
Związałem Albertowi pod pachami węzeł ratowniczy, zaparłem się nogami o kamienne czołganki wzdłuż przypory, wieńczące ją niczym grzebień dinozaura, a potem zepchnąłem go w przepaść.
Był lekki, ale lina i tak ślizgała mi się między palcami, paląc dłonie żywym ogniem. Gdzieś pode mną, w wieży, narastał odgłos kroków. Coraz bliżej. Chwyciłem drący palce sznur przez połę płaszcza i opuściłem do końca, czując, jak drży, naprężony i sztywny.
Kiedy w czarnym oknie pojawiła się plama jeszcze głębszej czerni, a potem zaczęła wylewać przez okienko, najpierw ramieniem, później barkiem i spiczastym kapturem, uniosłem obrzyn i strzeliłem z drugiej lufy.
Nie liczyłem na spektakularny efekt, chciałem go tylko zatrzymać. Przełożyłem linę za plecami i zsunąłem się za gzyms.
Omal nie spadłem. Robiłem w życiu różne rzeczy, ale nie przypominam sobie, kiedy ostatni raz schodziłem po sznurze z dzwonnicy. Szarpnięcie wykręciło mną, omal nie wyrywając ręki ze stawu, zsunąłem się z pół metra, dłoń zapłonęła, jakbym włożył ją we wrzątek. Udało mi się zablokować linę pomiędzy podeszwami butów, mgliście przypominając sobie, jak to powinno być. Sznur powinien przebiegać przez grzbiet jednego buta i zostać zablokowany podeszwą drugiego. Poczułem, jak ślizga się i ociera o moje ciało, niczym płonący wąż, aż się zablokował.
Schodziłem. Oddawałem jeden chwyt po drugim, hamując podeszwami, aż dotarłem do drugiego końca, obciążonego moim mnichem. Usiłował okręcić sobie szyję liną, ale ta była naprężona i sztywna jak kij. Próbował też rozpleść węzeł ratowniczy, który trzymał go na piersi, nie umiał sobie z tym poradzić. Chwyciłem go i czując, że pęka mi grzbiet, wplotłem ramiona w linę tuż nad nim i przywarłem do jego pleców, opierając stopy o ścianę.
Do ziemi było daleko.
Bardzo daleko.
Kwadrat podwórka pokrytego krągłymi, twardymi jak głowica maczugi kocimi łbami ledwo majaczył tam w dole.
Usłyszałem syk i klekot. Trafiony przeze mnie skeks pełzł w naszym kierunku, ukośnie po murze, ale niemrawo, jak niedokładnie przydepnięty chrząszcz.
Co teraz?
– Uważaj – szepnąłem do mnicha. – Teraz się rozhuśtamy.
A potem kopnąłem ścianę.
Nie trafiliśmy w okno, tylko w pokrytą ornamentami kamienną futrynę. W twarde jak nieszczęście sploty akantu i kręcone kolumienki. Mnich już i tak nie żył, jednak ja nie miałem pojęcia, w jakim stanie się jutro obudzę, o ile w ogóle będzie mi to dane. Znowu odbiłem się od ściany, i jeszcze raz. Obracało nami wokół osi, a ja nie mogłem przestać myśleć o tym, co zrobi ten czarny, dziwny zakonnik, jeśli mój strzał nie wyrządził mu większej krzywdy.
Myślałem o przywiązanej do podstawy przypory napiętej linie, na której wisiało moje życie.
Wystarczyło ją przeciąć albo odwiązać.
I wtedy uderzyliśmy w okno. Runęliśmy do ciemnego wnętrza, tłukąc szybki, wgniatając ołowiane szprosy pomiędzy płytkami witraża, lecąc gdzieś w kaskadzie migocących kolorami i dźwięczących odłamków, niczym stłuczona tęcza.
A sekundę później majtnęło nas z powrotem na zewnątrz.
Czułem, jak sznur miażdży mi zaplątane ramię, jak wyrywa wiszącego bezwładnie Alberta z moich rąk.
Zdążyłem zaprzeć się nogą, wolną ręką wyciągając kordelas, i ciachnąłem linę, ale niewiele to dało. Poczułem, że wyciąga nas na zewnątrz, jakby ktoś uwiązał ją do parowozu, ramię mnie bolało, jakby wkręcali je w jakieś tryby. Usłyszałem własny wrzask, właściwie chrapliwy ryk, i zacząłem piłować, szarpiąc ostrzem to w tę, to we w tę, poczułem, jak pękają włókna, jak ciągnie mnie, składając niczym scyzoryk, i zrozumiałem, że czarny stwór tam na górze nie miał zamiaru odwiązać liny, tylko zaczął ją holować do siebie, ale nie mogłem nic na to poradzić.
I wtedy lina puściła, a my runęliśmy w dół wieży po schodach.
Resztę pamiętałem jak przez mgłę. Lewe ramię było jednym bólem. Było pieśnią o zmiażdżonej tkance, zgruchotanych kościach i pozrywanych ścięgnach. Pomagając sobie udem i zębami, złamałem lufy obrzyna, jedna gilza, lodowata i pokryta szronem, ta, z której strzelałem do skeksa, wyskoczyła od razu, druga uwięzia w komorze, była jakaś rozdęta i jakby zaśniedziała, bałem się jej dotykać.
Załadowałem jedną lufę i powlokłem mnicha, trzymając go za habit, potykając się i jęcząc przez zaciśnięte zęby.
Cały czas ściskał odcięty kawałek liny, usiłując okręcić go sobie dookoła szyi, i próbował się wyrywać, pewnie żeby znowu leźć na dzwonnicę.
Za bramą wrzuciłem go do wózka Marlenę niby tłumok. Ramię wisiało mi jak łachman i nie mogłem poruszać palcami, ale ból przynajmniej czułem.
Kopnąłem starter, podkręciłem gaz i wyprysnąłem spod klasztoru, jakby goniły mnie wszystkie ogary piekła.
Prowadziłem jedną ręką i nie miałem pojęcia, jak zahamuję, ale chwilowo mnie to nie interesowało. Uciekaliśmy z miasteczka, a koła Marlenę wzbijały za nami chmurę pyłu.
Tylko raz spojrzałem we wsteczne lusterko i wydało mi się, że go widzę. Wielkiego, w habicie z głębokim kapturem, stojącego na schodach kościoła, z rękoma ukrytymi w rękawach.
Po dłuższym czasie zmusiłem ramię do jakiegoś ruchu i zdołałem oprzeć dłoń na kierownicy. Nie wiedziałem, czy palce zdołają przyciągnąć manetkę hamulca, ale przynajmniej ulżyło to mojej drugiej ręce, która też już pękała z wysiłku.
Nie wiem dlaczego, ale w mieście poczułem się bezpieczniej. Tak, jakby człowieka nie mogli napaść pod domem, zamordować pod własnymi drzwiami albo zgoła we własnym łóżku.
Znalazłem ustronny placyk i objechałem kilka razy fontannę, hamując stopniowo silnikiem. Potem z takim uczuciem, jakbym wyrywał sobie palce, przyciągnąłem manetkę hamulca, przekręciłem kluczyk i stukot silnika ucichł.
Przez chwilę leżałem na baku i czekałem, aż mój organizm wróci do normy.
Mnich, właściwie chłopiec w habicie, siedział skulony w koszu i chlipał schowany w kapturze.
– Gdzie ja jestem? – zapytał.
– Umarłeś. Powiesiłeś się.
– To piekło?
– Chyba nie – powiedziałem. – Nie wiem, ale to chyba jeszcze nie są zaświaty. To coś pomiędzy.
Spróbowałem w kilku zdaniach wyjaśnić mu, czym jest Kraina Półsnu i kim albo czym sam jestem.
– Zanim… zginąłeś, chciałeś mi coś powiedzieć. Umówiłeś się ze mną.
– To byłeś ty? Przyjaciel Michała?
– Aż tak się zmieniłem?
– Ale ty żyjesz…
Spróbowałem jakoś rozgimnastykować ramię. Wydawało się, że kości i stawy są chyba całe, tylko bolało jak jasna cholera.
A potem przez dłuższą chwilę usiłowałem skręcić sobie papierosa. Spróbujcie kiedyś zrobić to jedną ręką.
– Postaram się ciebie stąd odesłać, najpierw powiedz mi, co wiesz. To bardzo ważne.
– Jak to „odesłać”?
Jeszcze raz mu wyjaśniłem, czym się tu zajmuję.
– Psychopompos?
– W pewnym sensie. Nie lubię tego określenia. Brzmi jak jakaś choroba płuc. Myślę o sobie jako o przewoźniku.
– Jak Charon?
Zaśmiałem się kwaśno. Skulił się w koszu wózka i rozpłakał się znowu, rozmazując łzy pięścią, jak dziecko. Zacisnąłem szczęki. Popiół i kurz… – pomyślałem. To tylko popiół i kurz.
– Przecież ja się zabiłem! Trafię do piekła!
– Wątpię. Chcesz zostać tutaj i w nieskończoność gramolić się na dzwonnicę ze sznurem na szyi? Chyba nie może być gorzej. Dlaczego to zrobiłeś?
– Ja… Bałem się… Właściwie nie wiem. Wiedziałem, że o mnie wiedzą. Śnili mi się. Ci wielcy mnisi. Najpierw widziałem ich we śnie, a potem czasem na jawie. Spinofratrzy.
– To jakiś zakon?
Pokręcił głową.
– Nie. Nie ma takiego zakonu. Widziałem ich we śnie, ale gdy zacząłem o nich śnić, skądeś wiedziałem, jak się nazywają. Spinofratrzy. Zupełnie jakby mi się przedstawili. Bractwo Cierni. A kiedy dostali brata Michała, wiedziałem, że przyjdą też po mnie.
– To oni zabili Michała?
– Nie wiem. Tak myślę. Ale wiem, że też o nich śnił. Odkąd pojechaliśmy do Mogilna. A potem umarł w kaplicy, leżąc krzyżem, a w całe ciało miał wbite ciernie.
– Po kolei. Jakie Mogilno, skąd ciernie, kto to są spinofratrzy.
– Wiesz, czym się zajmowaliśmy? Co robił Michał, co robi nasz zakon?
Pośliniłem brzeg bibułki.
– Mów.
– Jesteśmy czymś w rodzaju oficjum do specjalnych poruczeń. Taka służba wewnętrzna. Gdy jakiś funkcjonariusz Kościoła popełni przestępstwo albo coś mu grozi, albo kiedy zdarzają się jakieś dziwne zjawiska, które można uznać za cuda, wzywają nas. Zanim jeszcze zajmie się tym świecka policja czy prasa. Mamy psychologów, biologów, kryminologów, inżynierów, mamy specjalistów od wszystkiego. Mamy nawet specjalne klasztory o surowej regule, gdzie zamykamy winnych. Prowadzimy śledztwa. Czasami dbamy, żeby jakieś zdarzenie pozostało tajemnicą. Zaczęło się od tego, że umarł pewien ksiądz. Był bardzo stary i dożywał swoich lat w klasztorze w Mogilnie jako rezydent. To taki mały klasztor, o którym mało kto słyszał. Trochę sanatorium, raczej dom starców. Miejsce, gdzie mieszkało kilku starych mnichów, duszpasterzy, był też jeden misjonarz od albertynów, który zwariował w Afryce. No i ten nasz. Brat Jan. Też był kiedyś misjonarzem, potem nawet pracował w Watykanie, ale krótko. Był bardzo stary. Nikt go nie znał, nikt go nawet nie odwiedzał. Cichy stary człowiek, ale kiedyś podobno był bardzo surowy. Nie tolerował grzechu. I pewnego dnia umarł. No i wtedy zaczęły się dziać dziwne rzeczy.
– To znaczy?
– Na pogrzeb przyjechało kilku ludzi, którzy twierdzili, że są jego rodziną. Nie wiadomo, jakim cudem się w ogóle dowiedzieli. On umarł, a oni przyjechali zaraz; na drugi dzień. Cudzoziemcy. Trzech Francuzów, Belg, Niemiec i jeszcze jeden, ale nie wiadomo, skąd był. Podobno Ormianin czy Gruzin. Sami mężczyźni. Raz mówili, że są jego rodziną, a raz, że znają go z misji. Byli bardzo bogaci. Zapłacili przeorowi, sami zamówili nagrobek i dali na mszę. Ale zabrali wszystkie jego rzeczy, przynieśli jakieś dziwne pieśni w starym obrządku, które kazali organiście grać na mszy. Przeor najpierw się cieszył i o nic nie pytał. To ubogie zgromadzenie. Na dzień przed pogrzebem zażądali, że chcą zamknąć się z nim w kaplicy, całą noc było widać dziwne światła i słychać pieśni i w końcu sami go pochowali. W nocy. Wtedy przeor się przestraszył i zadzwonił do kurii, a ci zawiadomili nas. Pojechaliśmy we dwóch z Michałem, ale tamtych już nie było. Odkryliśmy, że mieszkali w Koszalinie w hotelu, ale tam ich też nie zastaliśmy. Myślę, że Michał czegoś się jednak dowiedział, tylko mi nie powiedział. To on prowadził śledztwo, ja miałem mu pomagać i trochę się przyuczać. Całkiem jak w „Imieniu Róży”.
Grób był bardzo dziwny. Podobny do piramidy i zwieńczony dziwnym krzyżem, który na wszystkich ramionach miał pośrodku po dwa kolce i każde ramię było zakończone trzema takimi samymi. Zakrystian przyznał się, że podglądał ich w nocy w kaplicy. Wszyscy mieli płaszcze z takim samym krzyżem i miecze, a jeden z nich celebrował nabożeństwo, ale w dziwnym obrządku i w obcym języku. Nie po łacinie. Na grobie znaleźliśmy jeszcze wieniec spleciony z takich jasnych, suchych gałęzi, z bardzo długimi kolcami, jak palec. Brat Michał powiedział, że to jest gundelia – roślina z Palestyny i że z takiej samej zrobili koronę cierniową Pana Jezusa. Niby nie odkryliśmy nic specjalnego, więc wróciliśmy do siebie. Brat Michał odkrył coś więcej, ale gdy skończył raport, kazał mi o wszystkim zapomnieć. Był jakiś dziwny. Powiedział mi tak jak pan: „uważaj na ciernie”. A odkąd wróciliśmy, zacząłem ciągle śnić o tych dziwnych, wielkich, czarnych mnichach. Byli nieruchomi jak rzeźby, a mimo to widziałem ich coraz bliżej. Potem, odkąd umarł Michał, zacząłem widywać ich we dnie. Na dziedzińcu, na korytarzach, czasem przez okno. I ciągle mi się śnili. Zaczęło mi chodzić po głowie, że nie pozbędę się ich, dopóki nie umrę. Ciągle i ciągle. Wydawało mi się, że nie ma innego sposobu. Że jeśli tego nie zrobię, to będą mnie dręczyć na tym i na tamtym świecie. Że jadąc do Mogilna i grzebiąc w ich sprawach, popełniłem straszny grzech i aby go zmazać, muszę zrobić to, czego najbardziej się boję: powiesić się na dzwonnicy. Rozpłakał się znowu.
– Nie wiem, dlaczego tak zrobiłem, nigdy nie chciałem się zabić. Zupełnie, jakby ktoś myślał za mnie.
Westchnąłem ciężko.
– Nie możesz tu zostać. Nie żyjesz i tego już nie zmienimy. Ale zostaw ten ponury świat i idź, gdzie twoje miejsce. Tam, gdzie trawa jest zielona, a niebo niebieskie i gdzie jest światło. Idź do światła.
Niespodziewanie zerwał się wiatr i wzbił wokół nas kłęby kurzu. Usłyszałem jakieś szelesty i szmery, jakby wiele małych stworzeń uciekało gdzieś panicznie.
Nie podobało mi się to. Wstałem z siodła Marlenę i rozdeptałem niedopałek.
– Teraz cię przeprowadzę. Obejmę cię, a ty poczujesz się lekki i odejdziesz tam, gdzie powinieneś był przejść. Nie bój się. Pomyśl, że wracasz do domu.
Zamknął oczy, mały chłopiec w ogromnym habicie i zaczął się modlić.
Objąłem go.
I nic.
Zupełnie nic.
Nie rozumiałem, co się stało. A potem spojrzałem za siebie i nagle, jakby ktoś uderzył mnie w twarz, zobaczyłem go. Stał u szczytu ulicy, ogromny i spiczasty, z dłońmi ukrytymi w sutych rękawach i z wypełnionym czernią kapturem spadającym na twarz.
Żałobnik. Tak go mój mnich nazwał. Żałobnik. Na szczęście Albert jeszcze go nie zobaczył. Zaczęło mi walić serce, dłonie miałem zimne i mokre. Spojrzałem znowu, ukradkiem i zobaczyłem go trochę bliżej. Przypomniałem sobie, jak śmignął tam z dziedzińca i zrobiło mi się niedobrze.
– Obol – powiedziałem. Albert nie zrozumiał.
– Co?
– Sam nazwałeś mnie Charonem. Nie zdołam cię przeprowadzić, jeżeli mi nie zapłacisz. Zastanów się dobrze. Myślałem, że to, co mi powiedziałeś wystarczy za zapłatę, ale nie. Nie wiem dlaczego. Myśl. To nie są moje fochy. Bez tego się nie uda. Obol! Cokolwiek.
– Zapłacić? Ile to ma być?
– Wszystko jedno! Może być dziesięć groszy albo znaczek pocztowy, byle nie skasowany. Coś od ciebie, co mogę znaleźć w świecie żywych. Myśl!
Spojrzał za moim ramieniem i wtedy go zobaczył. Oczy rozszerzyły mu się w przerażeniu. Wiatr wzmógł się, wzbijając wokół nas kłęby popiołu, i zasnuł na chwilę czerwone niebo.
– Na końcu uliczki, przy klasztorze, w murze jest cegła ze znakiem, który przypomina „V” na kole. Ta cegła się rusza. Pod nią w plastikowej torbie jest trochę pieniędzy i mój paszport. Schowałem, gdybym musiał uciec z klasztoru… Ja… chyba straciłem powołanie. – Znowu zaczął chlipać.
– To już nieważne – powiedziałem i objąłem go, a potem spojrzałem nad kapturem jego habitu. Żałobnik był jeszcze bliżej. Może o sto metrów.
Tym razem otoczyła nas mgła i chłopiec zrobił się lekki, a potem zniknął w kolumnie światła, która błysnęła w niebo. W moich ramionach został tylko pusty habit, który spłynął na ziemię.
Spojrzałem po raz kolejny wzdłuż uliczki, dopadając już motocykla. Żałobnik stał jeszcze bliżej, a u jego nóg siedział stwór podobny do ogromnego, karykaturalnie chudego psa. Martwego psa, okręconego jakimiś żelaznymi pasami albo odzianego w matową, jakby zardzewiałą zbroję, szczerzącego zęby i z płonącymi gnilną zielenią oczami. Nigdy czegoś takiego nie widziałem.
Żałobnik powoli uniósł rękę i z rękawa wysunęła mu się dłoń. Bardzo chuda, z długim palcem mierzącym prosto we mnie. Pies wydał z siebie sapnięcie i wystartował jak chart.
Kopnąłem starter, wyciągając jednocześnie obrzyna. Oparłem go o przedramię i złamałem lufy. W jednej tkwił ładunek, a w drugiej ta skorodowana i jakby zgniła gilza. Przycisnąłem lufę udem i wydłubałem ją końcem noża, w dygocącej, obolałej drugiej dłoni trzymając już dwa ładunki. Nie umiem wytłumaczyć, dlaczego nie strzelałem z jednej lufy. Gdy tylko zobaczyłem zaśniedziały nabój, emanujący rozkładem i zgnilizną, wiedziałem, że obrzyn nie będzie działał, dopóki to coś w nim siedzi. Że ze mną też nie będzie dobrze. Dlatego musiałem się go natychmiast pozbyć. Dlatego wbiłem ładunki w lufę, słysząc już zgrzyt pazurów na bruku, i dlatego zatrzasnąłem obrzyna uderzeniem o udo i strzeliłem psu prosto w pysk, kiedy już mknął na mnie w skoku.
Podkręciłem gaz i wyrwałem stamtąd, niemal zadzierając przednie koło, co w wypadku motocykla z koszem jest jakimś osiągnięciem.
A potem, zanim ośmieliłem się wrócić do domu, długo krążyłem po mieście, aż byłem zupełnie pewien, że nigdzie nie widzę ani piekielnego mnicha, ani jego psa.