Na wykład dotarłem jako kaleka. Z ręką na temblaku, podpiętą rzepami i paskami, wiszącą w brezentowych granatowych łubkach.
– W życiu czegoś takiego nie widziałem – przyznał lekarz. – Ale słyszałem, że jest możliwe. Odciął pan sobie krążenie. Jak pan mógł nie poczuć, że leży pan na ręku i coś jest nie tak? Pijany pan był, czy co?
– Pyta pan, jak mogłem nie poczuć, że straciłem czucie? – odparowałem. – Niech no pan pomyśli, doktorze.
– Teraz spróbujemy pobudzić nerwy elektroforezą. Musi pan kupić taką sprężynę do ćwiczenia dłoni, możliwe, że pójść na fizjoterapię, i niech się pan modli, żeby nie dostał martwicy, bo straci pan rękę. Żeby coś takiego, od zwykłego przyciśnięcia? Myślałem, że to wylew.
Szczerze mówiąc, rano też tak myślałem. Jednak miałem już częściowo czucie, krążenie wracało z piekielnym uczuciem ognistego mrowienia, jakby w moich żyłach płynął prąd i okropnie bolała mnie głowa. Ale żyłem i to mniej więcej w jednym kawałku. Na dodatek w recepcji kliniki poinformowano mnie jeszcze, że nie jestem niczym zarażony, co nazwali „wynikiem negatywnym”, tak jakbym ich bardzo rozczarował.
Chodziło mi po głowie, żeby odwołać wykład, machnąłem jednak ręką. Pracuję na pół etatu, nie zabiera to dużo czasu, a porządkuje życie. Mogłem sobie pozwolić na to, żeby nic nie robić, ale wtedy bym zwariował. Naprawdę kocham stare obyczaje, obrzędy i mitologię odległych kultur. Lubię swoją pracę. Smutne tylko, że gdyby nie moja druga profesja, nie byłoby mnie stać, żeby to robić. Prawie wszystkie swoje wyprawy i tak finansowałem z własnej kieszeni.
Wykład był z Celtów. Irlandzkie, szkockie i bretońskie legendy, rytuały i przypowieści, oraz demonologia ludowa. Chodziło na niego sporo ludzi, nie tylko z mojej specjalizacji, bo z jakichś przyczyn Celtowie byli teraz modni. Nieraz musiałem sprzeczać się z jakimiś nawiedzonymi mądralami, którzy naczytali się wyidealizowanych bredni na temat druidów i nie dawali sobie wytłumaczyć, że to czyste fantazje.
Tego dnia byłem już na etapie zjawisk, które przetrwały do czasów nowożytnych i przeniknęły do tradycji chrześcijańskich. Prosty, dosyć sensacyjny wykład, przyjemnie się go opowiadało i miałem na podorędziu mnóstwo anegdot, takich jak choćby sin eaters, współczesne odmiany wiary w bean sidhe albo przypadek nieszczęsnej Bridget Boland, którą w 1894 roku zatorturował mąż, przekonany, że jest ona elfim podrzutkiem.
Zobaczyłem ją prawie od razu. Nawet kilkudziesięcioosobowe audytorium mówca zna na wyrywki już po dwóch, trzech minutach. Mówiąc, przeskakujesz oczami od jednej twarzy do drugiej, po jakimś czasie podświadomie wybierasz kilka osób, które wyglądają sympatycznie, dobrze reagują, albo takie, które znasz, i mówisz w ich stronę. Nie da się mówić do wszystkich naraz.
Siedziała na samym końcu, ale nie bardzo daleko, bo zajęta była może jedna trzecia miejsc na auli. Bardzo szczupła, kędzierzawa brunetka, o nieco zbyt ostrych rysach, z szaroniebieskimi oczami kontrastującymi z białą cerą, czarnymi włosami i brwiami. Pani Zima. Miała małe, pełne usta i wąski, zdecydowany nos, wypukły niczym ostrze szabli. Czarne kędziory spięte w nieporządny koński ogon. Zdecydowanie pociągająca, choćby przez to, że znacznie starsza od moich studentów. Miała przynajmniej dwadzieścia pięć, trzydzieści lat i nie wyglądała już jak dziecko. Wykładam od kilkunastu lat i mam wdrukowane na trwałe w głowę, że to, co siedzi na auli, to dzieciarnia, a nie obiekty seksualne. A im jestem starszy, tym bardziej widzę w nich dzieci. Oddalają się. Wciąż są na drugim, trzecim czy piątym roku i wydają się coraz młodsi, a tymczasem ja jestem coraz dalej od nich i powoli zmierzam w otchłań.
To natomiast była kobieta. Młoda, ale nikt nie wziąłby jej chyba za moją córkę. Co więcej, nigdy przedtem jej nie widziałem.
Dobrze reagowała na to, co mówiłem. Uśmiechała się z aprobatą, kiwała głową i od czasu do czasu robiła drobne notatki w niewielkim, oprawionym w jasną skórę notesie. Moi studenci od kilku lat albo nagrywają wykłady, albo smarują w skoroszytach, z których kartki wpinają potem w wielkie, kolorowe segregatory, albo klepią w klawiatury notebooków. Zauważyłem, że opowiadając jakiś dowcip, patrzę na nią i mam nadzieję, że się uśmiechnie. Po jakimś czasie miałem wrażenie, że mówię już tylko do niej, więc celowo zacząłem spoglądać na innych słuchaczy.
Wydawało mi się, że wszędzie widzę wpatrzone we mnie hipnotyczne, ciemnoniebieskie oczy i lekki, jakby drwiący uśmiech.
Dociągnąłem jakoś do końca i zacząłem zbierać swoje rzeczy jedną ręką, wpisałem komuś do indeksu zaległe zaliczenie, pytając tylko delikatnie, co przeszkodziło mu przyjść na dyżur, skoro ja i tak tam siedzę co środę. Bolała mnie ręka.
Podeszła do katedry, kiedy sala była już niemal pusta.
Spojrzała tymi niesamowitymi oczami, oprawionymi smolistymi, gęstymi rzęsami i cienkimi, czarnymi brwiami, i nieśmiało podała mi „Drzewo życia”. Prawie zapomniałem, że napisałem tę książkę.
– Może mi pan doktor to podpisać?
– Skąd pani to, na litość boską, wzięła? Z targu staroci?
– Miałam od początku – wyjaśniła. – Kupiłam, kiedy wyszła. Podobała mi się, ale miałam nadzieję, że będzie więcej dokładnych opisów rytuałów. Skoro już pana spotkałam…
– Pani u nas studiuje? Nigdy nie widziałem pani na wykładzie.
– W ogóle nie studiuję. Za stara już jestem. Przyszłam, bo wykład mnie interesował. Chyba wolno, prawda? Na tym, zdaje się, polega idea uniwersytetu?
Wzruszyłem ramionami.
– Pewnie, że wolno. Dla kogo mam podpisać?
– Dla mnie. Dla Patrycji.
Dziwne imię. Podpisałem jej książkę i wtedy ktoś wyłączył oświetlenie auli. Zapadł pochmurny mrok i wydało mi się, że jej oczy płoną fosforyczną zielenią niczym u kota.
– Zgasili światło – skonstatowała. – A chciałam pana jeszcze o coś zapytać. Chyba nie możemy rozmawiać po ciemku, jeszcze ktoś sobie coś pomyśli. Może wypiłby pan ze mną kawę? Naprawdę podobała mi się pańska książka. Oczywiście, jeżeli nie ma pan czasu, to…
– Pani Patrycjo – powiedziałem, czując jakieś dziwne dreszcze na plecach. – Mam teraz chwilę i z przyjemnością napiłbym się kawy.
Wyszliśmy przed wydział. Kiedy przechodziła przez drzwi, stwierdziłem po raz kolejny, że jest zgrabna. Miała długie nogi i nosiła się jakoś dziwnie. W stylu, który chyba sama stworzyła. Trochę staroświecko, a może nawet wiktoriańsko, ale umiała z tego ciotczynego stroju zrobić przebranie zmysłowe, a nawet wyzywające.
Popatrzyłem na jej smukłe pęciny opięte sznurowanymi trzewiczkami w stylu Mary Poppins i oplecione siatką kabaretek nogi błyskające spod falbaniastej spódnicy, po czym wyszedłem w deszcz, stawiając kołnierz kurtki.
Siedliśmy w pobliskim pubie, na skraju niewielkiego parku. W środku było przytulnie, ciemne belki miło kontrastowały z bielonymi ścianami. Na grubo ciosanym stole, w lampionie podobnym do grubego kieliszka migotał ogarek.
– Zmarzłam – oświadczyła, wieszając płaszcz na wbitym w słup haku. – Napiję się koniaku. A pan? Ja stawiam. Wymusiłam to spotkanie.
– Mam tu samochód. Wezmę kawę. I niczego pani nie musiała wymuszać. Nie jest pani moją studentką, nie ma w tym nic dwuznacznego.
– To ze studentką nie można już się napić kawy? Co za czasy.
– Można, ale lepiej tego nie robić. To nieprofesjonalne. Z grupą studentów dowolnej płci, to co innego. Jak pani trafiła na ten mój wykład?
– Byłam kiedyś przypadkiem na wydziale, bo miałam się z kimś spotkać, i zobaczyłam wywieszoną listę wykładów na drzwiach auli. Poznałam pańskie nazwisko i skojarzyłam, że facet, który napisał książkę o wierzeniach Syberii, Oceanii, Ameryki i Bóg wie czego jeszcze, rzeczywiście może być etnologiem. Bystra jestem, nie?
Nie przypominałem sobie, żeby na auli wisiała jakaś lista wykładów z nazwiskami. Po co? Były na planie, na tablicy ogłoszeń każdego roku.
– To tylko popularnonaukowa książeczka wydana z dziesięć lat temu. Kiedy wyszła, miała pani pewnie z piętnaście lat.
– Wyszła osiem lat temu, a ja miałam prawie dwadzieścia. Jestem dorosła, panie doktorze. Zrobiła na mnie wrażenie. Kiedy czytałam, zdawało mi się, że człowiek, który ją napisał, rzeczywiście… zna prawdę.
Przysunąłem sobie zdrową ręką kurtkę leżącą obok na ławie, znalazłem w kieszeni paczuszkę tytoniu i zapalniczkę. Wewnątrz paczki wyszperałem pakiecik bibułek, wziąłem szczyptę, ułożyłem starannie wzdłuż bibułki i ścierpniętymi palcami delikatnie uformowałem w wałeczek, a potem wyćwiczonym ruchem skręciłem papierosa i z namaszczeniem pośliniłem pokryty gumą arabską brzeg papierka, po czym zawinąłem do końca. Teraz wystarczyło tylko oderwać wystające na zewnątrz kłapcie tytoniu i lekko ugnieść papierosa w palcach.
Ułożyła łokcie na stole, złożyła razem dłonie i oparła o nie twarz, patrząc na moje sztuki z zainteresowaniem. Pięknie pachniała. Jakoś zmysłowo, jakby piżmem i czymś jeszcze. Zapach, który kojarzył mi się nieodparcie ze słonecznymi wakacjami nad morzem. Miałem wrażenie, że lekko kręci mi się od niego w głowie.
– Świetna rzecz – oznajmiła. – Można zrobić przerwę z rozmowie, pokryć zakłopotanie i zastanowić się, czy wpadło się po raz kolejny na nawiedzoną wariatkę. Taka znacząca pauza, ale wypełniona celowymi czynnościami. Powiedziałam, że z pańskiej książki wynikało, że jest pan jednym z tych, co znają prawdę.
– Mogę zapalić?
– To piękny papieros, szkoda byłoby gdyby się zmarnował.
– Czy jest pani nawiedzoną wariatką, pani Patrycjo?
– Tak.
Przynieśli jej koniak i kawę, oraz moje espresso.
– O jaką prawdę pani chodzi?
– Opisał pan różne rzeczy ze znajomością, która sugeruje coś więcej niż naukową analizę. Podchodząc na zimno i naukowo, aż tak dużo by pan nie zrozumiał. Czuło się, że pan wierzy w różne rzeczy, nawet kiedy pan udaje, że się dystansuje. Dużo pan czasu spędził wśród tych Czukczów?
– Wśród Czukczów nie tak dużo. Więcej wśród Ewenków, Jakutów, Koriaków i Inuitów. Jeździłem kilka razy, a dwa jeszcze za komuny, jako młody doktorant. Potem Rosjanie zabronili. Niszczyli te kultury, rozpijali ich, zapędzali do kołchozów, nie chcieli, żeby o nich pisano. Najdłużej byłem już później, w latach dziewięćdziesiątych, po kilka miesięcy.
– I widział pan coś dziwnego?
– Wszystko, co tam widziałem, z naszego punktu widzenia jest dziwne.
– Ale pan się wykręca. Chodzi mi o rzeczy paranormalne.
– Trudno powiedzieć. Jeżeli niepiśmienny łowca reniferów składa komuś zgruchotaną na miazgę nogę, wśród dymów, bębenków, tańców i przyśpiewek, a potem lekarz upiera się, że na zdjęciu rentgenowskim nie ma śladu złamania, to jest paranormalne czy nie? Widziałem dużo takich rzeczy.
– Dobra – powiedziała i napiła się koniaku. – Niech panu będzie. I tak zrobiłam z siebie wariatkę. Pewnie każdy świr pyta, czy wierzy pan w magię, skoro pan o niej wykłada, a pan przecież jest naukowcem.
– Czym pani się zajmuje, pani Patrycjo?
– Po prostu Patrycjo. Projektuję i zakładam ludziom ogrody. Z tego żyję. Oprócz tego jestem wiedźmą.
Wypiłem łyk kawy. Zapadła chwila kłopotliwej ciszy, kiedy zastanawiałem się, co, u diabła, mana myśli.
– Nowoczesną wiedźmą? Uprawiasz pozytywną magię wikkańską, modlisz się do drzew, wierzysz w Gaję, energię kryształów i New Age? To dosyć modne. I z punktu widzenia etnologa ciekawe.
– Raczej z punktu widzenia psychiatry. Nie wspominaj więcej przy mnie o tej bandzie porąbanych oszustów. Jestem wiedźmą. Staroświecką, porządną czarownicą z dziada pradziada. A raczej baby prababy, bo to idzie po linii żeńskiej. Zioła, uroki, Klucz Większy Salomona, średniowieczna magia obrzędowa. To nie żadne hobby. Uprawiam magię i widziałam już w życiu cuda na kiju. Uczyła mnie ciotka, bo matka za mało umiała. Ma marny talent. Moja rodzina liczy z pięćset lat, jeżeli idzie o źródła pisane. Spróbuj tylko teraz zapytać, czy latam na miotle, to obleję cię kawą, obrażam się i wychodzę. Odkryłam karty. Chodzi mi o to, czy ktokolwiek kompetentny, choćby autor pewnej książki, który, kiedy byłam młoda, głupia i przerażona, pozwolił mi zachować zdrowie psychiczne, też w życiu coś widział, czy też należę do rodziny chorych na głowę bab, konsekwentnie dziedziczących ciężkiego pierdolca.
– Stanowczo nie wyglądasz na wariatkę.
– Gdybyś wiedział, co mi się zdaje, że widziałam na własne oczy, to byś nie był taki pewien. Ja nie jestem. Wielu widziałeś wariatów, żeby to ocenić?
Zapaliłem papierosa i zatrzasnąłem zapalniczkę.
– Powiedzmy, że dostatecznie wielu.
Pochyliła się i spojrzała mi przeciągle w oczy.
– Nie jestem pewna, czy rzeczywiście widziałam to, co widziałam. Nie jestem pewna, czy mam dobrze w głowie. Nie chcę pewnego dnia obudzić się w obitym materacami pokoju bez okna, smarując po ścianach gównem.
Teraz ja spojrzałem jej w oczy.
– Rozumiem, o czym mówisz. Znacznie lepiej niż ci się wydaje. Zróbmy mały test.
– To znaczy?
– Zrób coś magicznego. Rzuć urok, wykonaj sztuczkę. Tutaj. Przy mnie.
Roześmiała się drwiąco.
– Wyglądam jak Harry Potter? Powiedziałam, że pracuję w cyrku, czy jak? Co mam zrobić? Zamienić tamtą laskę w żabę? To tak nie działa. Mogłabym jej coś zrobić, ale potrzebowałabym jej włos, kroplę krwi albo ślinę. Potrzebowałabym ziół i tygodnia czasu. A potem coś by jej się stało, ale trudno przewidzieć co. Mam tu przeprowadzać obrzędy? Wyląduję w izbie wytrzeźwień. Mogę ci natomiast powiedzieć, że ona jest w ciąży i nie wie o tym.
– A niby jak mam to sprawdzić? Zresztą i tak zdałaś.
– Jak to?
– Gdybyś była stuknięta, próbowałabyś coś zrobić. Nie wiem co. Coś głupiego. Na tym polegał test. Więc powiem ci: tak, widziałem różne rzeczy, których nie można racjonalnie wytłumaczyć. Sęk w tym, że widziałem ich za dużo. Nie mogę powiedzieć ci: tak, magia istnieje i widziałaś to, co widziałaś, bo po pierwsze, nie wiem, co widziałaś, a po drugie, sam nie wiem, czy mam dobrze w głowie. Rozumiesz? Mamy ten sam dylemat.
W powietrzu zawisły kryształowe dźwięki pozytywki. Kołysanka z „Rosemary’s Baby”. Patrycja sięgnęła do torebki przypominającej dziewiętnastowieczny lekarski kuferek i grzebała przez chwilę, aż znalazła telefon, przeprosiła i odeszła od stolika.
Podobało mi się to. Myślałem, że jestem ostatnim człowiekiem na Ziemi, któremu rozmowy przez telefon w trakcie siedzenia z kimś innym przy stole wydają się jakieś niekulturalne. Paplesz coś do plastikowego pudełeczka, a twój zignorowany nagle towarzysz nie ma pojęcia, co ze sobą zrobić. Kiedy zostaje na moment sam, przynajmniej nie ma głupiego wrażenia, że stał się niewidzialny, i nie musi bawić się kostkami cukru.
Poruszyłem palcami zdrętwiałej ręki i stwierdziłem, że chyba jest lepiej. Odpiąłem pasek temblaka i zwiesiłem rękę swobodnie, a potem spróbowałem zacisnąć kilka razy pięść. Poprawiało się, ale nie tak szybko, jakbym sobie życzył. I ciągle bolało.
Patrycja nerwowo przechadzała się przed drzwiami do toalety jak żołnierz na warcie, trzymając telefon przy uchu i gestykulując drugą ręką. Stwierdziłem, że ma ładny, okrągły, a jednocześnie nieduży tyłek. Szkoda, że była stuknięta. Z drugiej strony, ja to niby byłem ten normalny? Korciło mnie, żeby coś jej powiedzieć, jednak przywykłem do trzymania języka za zębami.
Patrycja zatupała w miejscu, zrobiła piruet i znienacka kopnęła w drewnianą kolumnę. Barman uniósł na nią zdumiony wzrok, jakby dopiero się obudził. Obdzieliła go ciężkim spojrzeniem, zatrzasnęła energicznie telefon i wróciła do stolika.
– Co za durna picza! – warknęła. – Załatwiła mnie na perłowo, kretyńska krowa. Róża jerychońska!
– Co się stało?
– Nocowałam przyjaciółkę, taka jej mać. Od paru dni. A dzisiaj okazało się, że musi koniecznie odwiedzić siostrę, jej zidiociałego męża i zasmarkanego bachora. Znienacka. Natchnienie ją dopadło. Pilna sprawa rodzinna. No, to wsiadła w pekaes i pojechała. A teraz właśnie stwierdziła, że ma w swojej paskudnej torebce moje jedyne klucze od domu, które jej dałam, jak głupia jakaś. Miała je w takich razach powiesić na schodach w skrzynce z wężem przeciwpożarowym, ale zapomniała, głupia pinda! A wróci, cholera ją wie kiedy, bo to jest w Kropierzu, na końcu cholernego świata. Jak się załapie na autobus, to może będzie o dwunastej, a jak nie, to rano, a tymczasem jestem bezdomna! – Sapnęła ze złością i uspokoiła się nagle. – Nic, poradzę sobie.
– Poczekaj u mnie – powiedziałem niemal automatycznie.
– Słucham?
– Przecież nie będziesz siedzieć na schodach. Daj się zaprosić na kolację i poczekaj u mnie w domu. Jak twoja kumpela wróci, to cię odwiozę. Zrobię ci herbaty i dam jeść. To nic zobowiązującego.
Spojrzała na mnie w zadumie i zabębniła palcami po stole, jakby ćwiczyła fortepianową wprawkę.
– No, niechby to moja ciotka widziała. Sama nie wiem… jakoś głupio.
– Dlaczego? Pokażę ci moją kolekcję syberyjskich bębenków.
– Jadasz mięso? – zapytałem z kuchni. Stała w salonie i oglądała wystawę moich egzotycznych śmieci tłoczącą się na ścianach i półkach.
– Jeszcze jak! Mam zróżnicowane zęby pokryte emalią, pazury, jeden żołądek, a na widok trawnika nie leci mi ślinka. Jestem drapieżna.
– A jakieś przesądy względem wątróbki? – Wnętrze lodówki prezentowało się ubogo i dziwacznie, standard u mężczyzny, jak to się dzisiaj mówi, singla. Kolekcja osobliwych marynat, samotne jajko, zmumifikowany ogórek, skamielina jakiegoś prehistorycznego pieczonego ptaka, hodowla penicyliny na pożywce z porcji wołowiny po syczuańsku z końca epoki Ming. Nie spodziewałem się gości, a już zwłaszcza kolacji z kobietą. Tacka z wątróbką drobiową mogła uratować mój honor albo upokorzyć ostatecznie i skazać na „Pizza Giovanni”.
– Jem wszystko, co nie jest płuckami na kwaśno, mielonym indykiem, mdłym schabem z owocami albo warzywami na parze. Może być ostre, z czosnkiem, smalcem lub z anchois. Żadnych przesądów. Tylko nie rób sobie kłopotu. Wystarczy kanapka.
Ale ja byłem już w natchnieniu i nie zamierzałem odpuścić.
Wątróbkę wsadziłem do mikrofalówki, której używam głównie do rozmrażania różnych rzeczy, a potem wrzuciłem ją do miseczki i zalałem mlekiem. Wykroiłem woreczki żółciowe, roztopiłem masło na patelni, dodałem odrobinę oliwy i wrzuciłem na nie, pokrojone w paski mięso. Cięciem noża pozbawiłem rosnącą w doniczce bazylię części gałązek i posiekałem je mezzaluną drobno na desce. Zmoczyłem znalezione w dolnej szufladzie lodówki chlebki pita, posłałem je na ruszt piekarnika na trzy minuty i włączyłem termoobieg. Dodałem do masła zioła i łyżkę ostrej pasty paprykowej oraz odrobinę koncentratu pomidorowego. Poprzewracałem kawałki wątróbki. Wlałem na patelnię spory kieliszek czerwonego merlota i pozwoliłem mu odparować. Piekarnik zadzwonił. Wyciągnąłem placki i położyłem na desce, po czym zdjąłem patelnię z ognia i nalałem wino do dwóch kieliszków. Hop! Voila! Wątróbki po prowansalsku.
Stała w drzwiach kuchni i przyglądała mi się z uniesionymi brwiami.
– Pachnie rewelacyjnie. Zaskoczyłeś mnie. Nie sądziłam, że w tym szaleństwie jest jakaś metoda. Myślałam, że to może atak albo indiański obrzęd. Gratulacje. Powinnam była włączyć stoper.
Rozejrzała się.
– Piękna kuchnia. Możemy zjeść tutaj? Uwielbiam jeść z patelni. Zwłaszcza moczyć chleb w sosie. Moja kuchnia jest wielkości rozłożonej gazety. Lubisz gotować?
– Dlaczego? Ugotowałem coś? Chyba na chwilę straciłem przytomność.
Zjedliśmy w kuchni, tak jak chciała. Dzieląc jedną patelnię i wycierając sos kawałkami arabskiego chleba. Kilka razy zetknęliśmy się przypadkiem dłońmi. Wrażenie było dziwne, intensywne i intymne. I wciąż czułem ten jej piżmowo-żywiczny zapach. Ciężki i zmysłowy.
Kiedy nasze spojrzenia spotykały się, blisko, rozdzielone tylko naczyniem, wrażenie było takie, jakby dotykała mojej twarzy. Jej ciemne, małe usta barwy cynamonu, o pełnej dolnej wardze rozchylały się, gdy wsuwała w nie kawałek mięsa. Wąski język śmignął po wargach, zbierając resztki sosu. Falbaniasta spódnica podwinęła jej się na wysokim kuchennym stołku, ukazując drobne kolano i kawałek uda, oplecione siatką kabaretki. Gdzieś wyżej raz i drugi mignęła koronkowa przepaska opinająca udo. Pończochy. Pończochy, nie rajstopy.
Jednak nie było w tym ostentacyjnej kokieterii, tylko jakaś dziwaczna, dzika naturalność.
Zasalutowała kieliszkiem i wychyliła połowę długim łykiem, a potem znowu zaatakowała patelnię. Pęk dziwacznych bransolet na smukłym nadgarstku zadzwonił delikatnie.
Wiedźma.
Wlałem jej resztkę wina i poszliśmy do salonu. Stała przed półkami, z dłonią opartą o biodro, popijając oszczędnymi łykami, i patrzyła jak w galerii sztuki.
– Tego zębatego kolesia z czterema skrzydłami na twoim miejscu wyniosłabym stąd. A najlepiej daj go komuś, kogo nie lubisz.
– Pazuzu? Jest perski i bardzo stary. Kupiłem od jednego Beduina, którego nie stać było na podróbki. Nakleiłem mu nalepkę z jakiegoś grzmota kupionego w państwowym Artisanacie i nie zwrócili uwagi.
– Ale jest zły. I nie lubi cię. Tamta afrykańska maska też jest niedobra.
– To tylko stary kamień i kawałek drewna.
Figurka rzeczywiście przedstawiała starego i dość
paskudnego demona, ale jakoś nie czułem od niego szczególnego Ka. Miał duszę kamienia.
– To jest w kształcie, nie w materiale albo w historii tej figurki – oznajmiła.
Usiadła w fotelu, wyciągając splecione nogi daleko przed siebie.
– Mogę zdjąć buty? Jestem czysta, nie będzie żadnych przykrych efektów.
W życiu nie spotkałem takiej kobiety.
– Czuj się jak u siebie w domu. Jesteś tu jako rozbitek. Tymczasowo mieszkasz, a nie odbywasz wizytę. – i Spojrzałem z uśmiechem, skręcając papierosa.
– Słusznie – oznajmiła. – Za krótko się znamy, żeby składać sobie wizyty.
Wróciła nie tylko bez butów, ale i bez pończoch, boso, po czym wlazła na fotel, podwijając nogi, i sięgnęła po kieliszek.
– Grasz czarnymi?
Zapaliłem. Wyjąłem z barku śliwowicę i nalałem sobie kieliszek, na wszelki wypadek postawiłem też drugi dla niej. Jestem dobrze wychowany i staroświecki. Na stoliku przed kominkiem stała moja szachownica z rozstawioną partią. Tą samą, którą przerwaliśmy i już nie i; dogramy. Obok na komodzie leżała skrzynka tryk traka oraz druga, z drzewa gumowego, zawierająca komplet do go, kolejna szkatuła mahjonga. Wyglądały na osierocone.
– Już nie.
– Dlaczego?
– Grałem z przyjacielem. Umarł w zeszłym miesiącu. Nie mogę się zdobyć, żeby zdjąć tę partię i schować szachy.
– Przepraszam – powiedziała cicho i zupełnie szczerze. Dawno nie słyszałem, żeby kobieta użyła tego słowa. Ostatnimi laty było przeznaczone wyłącznie dla mężczyzn.
– I tak będę to musiał zrobić. Koniec z graniem.
– Jak to? Nie będziesz już grał?
– Nie ma już z kim. Nie znam nikogo, kto chciałby spędzać czas, gawędząc nad planszą staroświeckiej gry i popijając. Teraz gra się w to, co jest w telefonie.
– Kto to wie – powiedziała pod nosem. Zapadła chwila ciszy.
– Czyj był ruch? – Jego.
– Brakuje ci go?
– nazwałem go przyjacielem. U mnie to dużo znaczy, znam wielu ludzi, ale przyjaciół mam zaledwie kilku. Z kobietami bywa różnie, przychodzą i odchodzą, jednego dnia są najdroższymi kochankami, a drugiego zaraz wrogami. A przyjaciel jest na stałe. Coś jak brat. Stać go na lojalność, a zwłaszcza na brak fochów, bo nic was nie łączy. Może być i życzliwy, i obiektywny. Twoje sprawy go obchodzą, ale nie dotyczą. Wpadnie, pogada i pójdzie, jednak zawsze gdzieś tam jest.
Zaraz zapyta, czy jestem homo, pomyślałem.
– Rozumiem – powiedziała tylko. Wstała i przeszła się po pokoju. Boso nadal wydawała się wysoka i długonoga, co rzadko się zdarza. Wypiłem śliwowicę i popatrzyłem na jej stopy. Smukłe, o idealnym kształcie.
Nie lubię tego etapu znajomości. Nie wiem, czy coś iskrzy, czy to tylko takie gierki. Jeden fałszywy krok i koniec. Jak na polu minowym. „Ach, muszę już iść”. I gdzie się wtedy podzieje?
– To śliwowica?
– Tak. Lubisz? Jest mocna.
– Uwielbiam. I nie przeszkadza mi, że mocna. W domu mam „Paschalną”, siedemdziesiąt pięć woltów. Ale poproszę też herbaty.
I śliwowicę lubi…
Poczułem to, stojąc w kuchni nad kubkami i słuchając bulgotu elektrycznego czajnika. Coś niedobrego. Nagły chłód w powietrzu, marsz lodowatych mrówek po plecach. Za kuchennym oknem rozklekotał się wiatrowy dzwonek, mimo że powietrze było spokojne.
Jakby coś przeszło przez dom.
Kiedy wróciłem do salonu, stała nad stolikiem z szachownicą, patrząc na figury, i zastanawiała się ze zmarszczonymi śmiesznie brwiami, a potem wyciągnęła rękę w kierunku białego konia.
Kieliszek wydał wysoki, śpiewny trzask i rozleciał się w jej dłoni lśniącymi odłamkami. Resztka wina chlusnęła na dywan. Patrycja krzyknęła cicho i odskoczyła do tyłu. Spojrzała na trzymaną w dłoni szklaną nóżkę, possała palec.
Odstawiłem kubki na stolik, dopadłem do niej.
– Skaleczyłaś się?!
– Nie wiem, co się stało… Oblałam ci dywan.
– Do diabła z nim. Wylałem na niego cały alkohol świata. Można by z niego wydestylować koniak. Już nie pamiętam, jakiego był koloru. Pokaż, zaraz przyniosę plastry. Nie ruszaj się, bo się pokaleczysz. Pozbieram szkło.
Zbierałem odłamki wokół jej stóp, drobne i ostre jak igły. Nie widziałem nigdy, żeby szklany kieliszek tak się zachował.
– To tylko zadrapanie, na mnie goi się jak na psie – powiedziała. – Nie trzeba zaklejać.
Zeszła z dywanu wielkim krokiem i otworzyła swoją torebkę, znalazła mały flakonik i kapnęła na dłoń kroplą purpurowego płynu. Zapachniało ostro ziołami i jakby miedzią.
– Przyniosę wodę utlenioną – zaoferowałem się.
– To jest lepsze. Zobacz, skaleczenie znikło.
Rzeczywiście, przecięcie w skórze zamknęło się
i przestało krwawić. Została tylko ledwo widoczna, cieniutka kreska.
– Co to jest?
– Wiedźmi eliksir. – Uśmiechnęła się. – Ten twój kumpel… Chyba mnie nie lubi. Co robił? Był jakimś księdzem?
Spojrzałem na nią.
– Michał? Był zakonnikiem.
– Mnichem? Jeszcze lepiej. Wiedziałam.
– Skąd?
– Wiedźmy nie lubią mnichów, mnisi nie lubią wiedźm. To instynkt.
– On umarł – powiedziałem. – Odszedł. Nie ma go tutaj. Wiedziałbym, gdyby było inaczej.
– Aż tak ci go brakuje?
– Nie o to chodzi. Wiedziałbym, gdyby tu był jakikolwiek zmarły. Czuję takie rzeczy.
Zapadła chwila ciszy.
– Od dziecka widuję zmarłych. Śnię o duchach, odkąd pamiętam. Odbieram różne wydarzenia związane z czyjąś śmiercią jak cholerna antena. Ostatnio nawiedzał mnie jakiś izraelski żołnierz, który zakochał się w palestyńskiej dziewczynie. Brat tej dziewczyny był, jak to się elegancko mówi, „bojownikiem”, terrorystą. Marzył o zabijaniu Żydów, dosłownie dyszał nienawiścią. Jednak głównie kończyło się na rzucaniu kamieniami i koktajlami Mołotowa w czołgi. Żołnierz dowiedział się, że namierzyli tego brata, kiedy spotykał się z kumplami, jeszcze bardziej niebezpiecznymi od niego. Rzeczywistymi terrorystami. Przeprowadzili jakiś krwawy zamach w Strefie Gazy i kombinowali nad następnym. Wiedział, że ich dopadną, ale bał się o swoją dziewczynę, więc ją ostrzegł. Ona poleciała do braciszka, a tamci zastawili na żołnierzy pułapkę i kupa ludzi zginęła. Wykryli przeciek, osądzili go i rozstrzelali. Szybko i bez rozgłosu na drzwiach od garażu na dziedzińcu koszar w Hajfie. Przez zeszły miesiąc przeżywałem to co noc. Byłem nim. Prowadzili mnie, stawiali przed drzwiami, a potem spadała na mnie salwa, jakby tygrys rozrywał moje ciało na strzępy. Budziłem się, kiedy konał. Było wiele takich historii.
Nalałem sobie śliwowicy.
– Próbowałeś kiedyś je sprawdzić?
– Te, które rozgrywały się blisko, próbowałem.
– Któraś okazała się prawdziwa?
– Każda. Jestem jak odbiornik i umarli to czują. Usiłują mi przekazać różne rzeczy. Czasami, jak w wypadku tego Żyda, to jest tylko krzyk rozpaczy. Czasami jakieś ważne dla nich rzeczy. Rozgrzebane, porzucone sprawy. Widuję też inne rzeczy. Pierwszego demona widziałem, gdy miałem trzy lata.
Wypiłem i opowiedziałem jej o świecie Pomiędzy. Być może byłem zbyt samotny. Może się starzeję. Możliwe też, że sprawił to alkohol. A możliwe, że chodziło o jej zapach. O spojrzenie fiołkowych oczu. O jasną skórę na splecionych, wyciągniętych w moją stronę nogach. O wargi barwy cynamonu.
Przez całe życie nie mówiłem nikomu. A w ciągu miesiąca opowiedziałem o tym dwa razy. Mojemu przyjacielowi i obcej, dziwnej dziewczynie, która uważała, że jest wiedźmą. Jedno z nich już nie żyło.
– I jak to jest wylądować sam na sam z wariatem, pani czarownico?
– Kiedy miałam trzy lata, zaczęłam kwitować. Nad łóżeczkiem. Doskonale to pamiętam. Pamiętam też jakiś obrzęd w piwnicy u ciotki Pelagii. Zioła, tańczące nagie kobiety, jakieś świetliste postaci, które podnosiły mnie i podawały sobie z rąk do rąk. Darłam się i umierałam ze strachu, a moje ciotki, moja matka i babki tańczyły dookoła nagie, wymalowane w dzikie wzory i śpiewały jakąś monotonną przyśpiewkę. Kiedy chodziłam do przedszkola, omal nie zabiłam urokiem wychowawczyni. Wytarmosiła mnie za ucho, trzepnęła w tyłek, a ja potem siedziałam cały dzień, patrząc w nią, kiwając się i mamrocząc, z lalką na kolanach. Bawiłam się kawałkiem sznurka. Wiązałam go i splatałam w coraz dziwniejsze węzły, cały czas mamrocząc, kiwając się tam i z powrotem, świetnie to pamiętam. A kiedy ta kobieta wyszła, nagle skręciłam tej lalce kark. Pamiętam krzyk przedszkolanki i odgłos spadającego po schodach ciała. Przeżyła, ale jest częściowo sparaliżowana. Gdy przyjechało pogotowie, zauważyli, że sznurówki jej tenisówek są związane ze sobą. Splecione w jakiś niemożliwy węzeł. A przecież wszyscy widzieli, jak wychodzi z sali i idzie normalnie po korytarzu.
Wychyliła śliwowicę, ale właściwie się nie wzdrygnęła.
– Zaczęły mnie uczyć, gdy miałam sześć lat, i trwało to, aż skończyłam osiemnaście. Zioła, znaki, pieczęcie, języki, pismo anielskie, mikstury. Przez lata tworzy się własny grimoire. Księgę Cieni. Ale wolno go otworzyć samej i używać dopiero wtedy, gdy tutorka uzna, że jesteś już gotowa. Po specjalnym obrzędzie. Przedtem jest się cały czas pod obserwacją. Potem zresztą też. W mojej rodzinie rządzi straszny synod starych bab. Nazywa się to Krąg Binah. Wtrącają się we wszystko, kontrolują, wydają polecenia. Mężczyźni nie mają nic do powiedzenia. Są traktowani jak domowe zwierzęta. Dobiera się ich zresztą tak, żeby byli potulni i posłuszni, nieprzyciągający uwagi, nudni i szarzy. O tym też decyduje Krąg Binah.
– Nigdy się nie buntują?
– Rzadko. Nie mają szans. Są uroki, zioła, zaklęcia. Omamia się ich i sprawia, że są beznadziejnie zakochani i uzależnieni od swoich kobiet. Istnieją też dodatkowe zabezpieczenia. Jest taki obrzęd, po którym facetowi staje tylko dla jego wiedźmy. Jeżeli poszuka szczęścia gdzieś na mieście, to może zapomnieć o swoim ptaszku. Kompletny flak. Zresztą, poza tym są zostawieni w spokoju. Jeżeli się nie wtrącają i siedzą cicho, mogą się zajmować swoimi sprawami. Dobrze, gdy mają jakieś hobby.
– Mało zachęcające. Twój facet też tak wygląda?
Roześmiała się.
– Jestem wolna. Specjalnie. Bardzo staram się nie wiązać i nie zakochiwać. Nie umiałabym wkręcić kogoś, na kim by mi zależało, w coś podobnego. A gdybym zrobiła tak, jak chcą, i na zimno wybrała sobie ofiarę, a potem musiała żyć u boku takiego zombie, czułabym się jak suka. Siedzę cicho i na uboczu i nie lezę staruchom w oczy. Mają swoje ofiary. Moją stryjeczną kuzynkę Anastazję. Czarną owcę, nimfomankę i balangowiczkę, niesforną i zbuntowaną jak cholera. Robi, co chce, w ogóle nie zwraca na nie uwagi i doprowadza je do szału. Moją kuzynkę Melanię. Też buntowniczka. Niezły numer, nawiasem mówiąc. Cicha woda… Zresztą, przez większość czasu żrą się między sobą. I jak to jest wylądować sam na sam z wiedźmą, panie Charonie?
– Często komuś o tym opowiadasz?
– A ty o tych swoich podróżach?
– Nigdy.
– Ja też nie. Jesteś pierwszym spoza mojej rodziny, któremu powiedziałam aż tyle. Nie rozumiem, co się stało. Właściwie powinnam cię zabić.
Zasalutowała do mnie kieliszkiem. Alkohol chyba zaczął na nią działać. Kto wie, co może zrobić pijana czarownica?
Czułem się głupio. Przekroczyłem jakąś granicę. Być może za szybko i za bardzo, ale czułem, że coś nas do siebie ciągnie. Ze straszną, pierwotną siłą, nad którą żadne z nas nie ma kontroli. Byliśmy jak dwa bieguny. Wydawało się, że powietrze między nami gęstnieje i faluje i albo runiemy w siebie, albo pomiędzy naszymi ciałami strzeli wyładowanie. A może zbyt długo byłem samotny. A może po prostu spotkało się dwoje wariatów.
A może to po prostu śliwowica.
Nie zwykłem zachowywać się tak bezmyślnie i spontanicznie. To nie ja. Byłem zadowolony, że zachowałem dla siebie większość najważniejszych szczegółów. Darowałem sobie opowieści na temat tego, co kryje się za ogniotrwałymi, udającymi ścianę drzwiami w mojej piwnicy. Nie wspominałem o tym, jak przejść, jak się robi nalewkę i czego dokładnie nauczył mnie Siergiej Cziornyj Wołk. Wszystko ma swoje granice.
Ale poza tym, kiedy tama już raz pękła, została pęknięta. Długo rozmawialiśmy, a jeszcze dłużej milczeliśmy, patrząc na siebie zachłannym wzrokiem. Cały czas świdrowało mnie paskudne wrażenie, że powiedziałem za dużo, ale jednocześnie czułem ulgę, jak nigdy w życiu. Ona chyba też. Opowiadaliśmy sobie o tym, jak to jest być odmieńcem w świecie, który szedł chwilowo w coraz głupszą stronę. O tym, jak irytuje nas coraz bardziej kolektywna mentalność, o nieznośnej hipokryzji rozmaitych poprawności, o nieustannej presji, żeby jeść, robić, mówić i myśleć dokładnie tak samo jak wszyscy. Z punktu widzenia dziwolągów jest to najbardziej dokuczliwe i z definicji nie ma z kim o tym porozmawiać.
Ale także o demonach. O przeczuciach czyjejś śmierci. O twarzach pączkujących w rogach pokoju niczym grzyby. O mroźnych śladach dłoni na szybie. O pukaniu od spodu. O zegarach idących do tyłu.
Dobrze. Może i każdy ma potrzebę znalezienia kogoś, z kim można choć raz w życiu być szczerym, jednak gdzieś pod całym oszołomieniem czułem też wyraźnie, że jeżeli ona mówi prawdę, to niekoniecznie powinienem jej ufać. Czy mógłbym wiedzieć, co knuje gdzieś po kątach? Czy znalazłbym gdzieś tajemniczą woskową laleczkę owiniętą w moją chusteczkę? Może zastanawiałbym się, czy nie ukradła mojej erekcji i nie zakopała jej pod korzeniami jabłoni? No, a tajemniczy synod jej ciotek?
Albo kłamała i wtedy była jeszcze bardziej szurnięta niż ja. Albo, co gorsza, mówiła prawdę, a wówczas należałoby trzymać się jak najdalej od tego gniazda skorpionów. Nie wiem dostatecznie wiele o średniowiecznej magii ceremonialnej, chyba polegało to na sprowadzaniu rozmaitych podejrzanych istot z zaświatów i próbie zmuszenia ich do działania na rzecz maga. Dla mnie przypominało to zabawę stada pawianów skrzynką zapalników. Tylko idiota robiłby coś podobnego. To jak próby szantażowania mafii.
Jakoś tak się zgadało i o śmierci Michała i o martwym drugim mnichu, i o tajemniczym Bractwie Cierni. Ale też i o tym, że się wycofuję i zostaję zwykłym człowiekiem.
Wyśmiała mnie.
– Jesteś mutantem. Nie umiesz, daj sobie spokój. To jest talent, dar. Wycofasz się i co? Będziesz do końca życia usiłował uprawiać ogórki, śniąc co noc o przyjacielu wiszącym na cierniowym krzyżu? Dlaczego jeszcze nie jesteś żonaty?
– Nie wyobrażasz sobie, co to za ciężar. Widzę demony, przeprowadzam zmarłych na drugą stronę, a rano mam odprowadzać dziecko do przedszkola? Próbowałem wielokrotnie i zawsze kończyło się to katastrofą. Ja jestem za dziwny. Albo się mnie bały, albo usiłowały wychowywać, albo uciekały…
– No widzisz. Zawsze tak będzie. Zresztą, dopóki nie wyjaśnisz tej sprawy, nie zaznasz spokoju.
– A co mam zrobić? Ten cholerny Żałobnik omal mnie nie załatwił. Jedyni, którzy mogli coś wiedzieć, już nie żyją i są po tamtej stronie.
– A tamten klasztor? Ten, gdzie umarł tamten stary misjonarz i gdzie wszystko się zaczęło? Odpowiedź jest tam.
– Michał prowadził tam śledztwo. Ten młody, Albert, też. I nic nie znaleźli.
– Ale przecież szukali po tej stronie. Nie w tym twoim świecie Pomiędzy.
Przygryzła wargę.
– To chyba znaczy, że ci wierzę. Chciałam się przekonać, czy jestem wariatką. A teraz dalej nie jestem; pewna.
– Bo nie trzeba było pytać o zdanie wariata.
Wypiła śliwowicę, popatrzyła na pusty kieliszek, na
drzwi i ledwo dostrzegalnie westchnęła.
Wiedziałem, co powie.
– Wolisz żółtą czy zieloną? – zapytałem.
– Co?
– Nową i nieużywaną szczoteczkę do zębów. Żółtą czy zieloną?
– Ale ja…
– Pościelę ci na kanapie, tutaj w salonie. Żółta czy zielona?
– Zieloną… Ale Krystyna…
– Chrzanić Krystynę! Dzwoniła? Nie? To znaczy, że nie wróciła. Będziesz spać na dworcu?
Niczego nie próbowałem, bo to, co wibrowało pomiędzy nami, było za potężne. Nienaturalne. Bałem się, co z tego może wyniknąć. Ona sama też wzbudzała obawy. Za dużo, za szybko, za bardzo. Za dziwnie.
Jestem stary. Nie zwykłem skakać na łeb, prosto w ciemność, nie wiedząc, czy w basenie jest woda.
Pościeliłem jej na rozkładanej sofie, uchyliłem lekko okno.
Wiedźma w moim domu. Jeszcze tego brakowało. Jutro sobie pójdzie i przestanie wprowadzać zamieszanie. Może to i lepiej.
Usiadła na łóżku, patrząc na mnie spod grzywki, i znowu wydało mi się, że jej oczy fosforyzują. Zabrałem tytoń, bibułki i zapalniczkę, powiedziałem „dobranoc” i poszedłem do kuchni, zasuwając delikatnie drzwi.
Zawołała mnie. Cicho, i jakby niepewnie.
– Tak?
– Nic… Dobranoc.
– Dobranoc.
– A zresztą… poproszę tę szczoteczkę.
Przyniosłem szczoteczki, obie w nietkniętych, hermetycznych opakowaniach. Żółtą i zieloną. Utrzymuję przelotne znajomości z kobietami. Mam w domu szczoteczki, prezerwatywy, damskie majtki, koszulki, rajstopy w niewielkich rozmiarach, kilka kostiumów kąpielowych, szlafroki, mam nawet podpaski, wszystko nowe i w nietkniętych opakowaniach. Jestem przygotowanym na wszelkie ewentualności, przemyślnym człowiekiem.
Wyszła mi na spotkanie, bosa, pachnąca ciężko, piżmowo i żywicznie, śródziemnomorską plażą i latem.
Niewiele z tego pamiętałem.
To było niczym eksplozja.
Zderzyliśmy się zębami, gwałtownie i boleśnie, wpadając na siebie jak pociągi jadące po tym samym torze z punktu A do punktu B i z punktu B do punktu A.
Przez punkt G.
Rozdarła mi koszulkę. Tak po prostu, na dwa strzępy, szarpnięciem wywlokła pasek ze spodni, urwałem jej wszystkie guziki przy bluzce, uderzyła plecami w drzwi, oplatając mnie nogami, coś runęło z hukiem na ziemię. Przetoczyliśmy się po stole, zwalając wszystko na dywan, wywrócone na lewą stronę spodnie zaplątały mi się przy stopie, chwyciła moje majtki, bez namysłu nadgryzła ich brzeg i rozdarła je, zostawiając tylko gumę na biodrach, ściągnąłem jej stanik przez głowę bez rozpinania, urwałem guzik przy spódnicy.
Fotel pojechał pod ścianę, stolik szachowy przewrócił się, sypiąc wszędzie figurami. Z półki pospadały różne drobiazgi.
Eksplozja.
Wargi, język, pierś, sutek, dłonie, udo, stopa, pośladki. Wszystko naraz, w jakimś oszalałym wirze, podobnym do tornada.
– Nigdy…! Się…! Aaa! Tak! Nie! Zacho…! Ooch! Wuję…! – Rzęziła, opierając całym ciężarem dłonie o moje barki, wpychając mi plecy w podłogę i rzucając dziko biodrami.
Rozumiałem ją.
Ja właściwie też nie.
Niewiele z tego pamiętam.
Nie wiem, jak długo to trwało, ale długo. Bardzo długo. Bez końca.
Pan Marciniak z sąsiedniego domku zaczął w końcu walić czymś w ścianę.