ROZDZIAŁ 10

Koła stukały miarowo, a ja podróżowałem kolejowym szlakiem. Jak Jack London. Postanowiłem zdać się na osobowe, koleje podmiejskie i dojazdowe. Od stacji do stacji, najtańszymi pociągami, byle do domu. Przez dziury, zapadłówka, zadupia i pipidówy. Byle w stronę mojego miasta. Nieważne, z iloma przesiadkami, nieważne, jak długo. Kiedy skończą mi się pieniądze, będę już niedaleko. Spróbuję autostopu, przejażdżki pociągiem towarowym na lorze, jazdy na gapę albo dotrę na piechotę. Na razie wyjeżdżałem z Poznania osobowym, z którego miałem wysiąść na trzeciej stacji. Byle naprzód.

Siedziałem w korytarzu i dumałem. Rozkładane krzesełka zaprojektował sadysta. Brakowało dwóch centymetrów szerokości, żeby istota ludzka mogła usiąść i podeprzeć kość ogonową, i nie dało się patrzeć nigdzie indziej niż na ścianę przedziału obok. Za to było dużo czasu na przemyślenia.

To wszystko przypominało mahjong. Starą chińską grę, podobną do domina, do której używa się dziesiątek prostokątnych kamieni z rozmaitymi znaczkami, ułożonych warstwami. Znaczki powtarzają się parami i trzeba je zdejmować po dwa. Zadaniem gracza jest uprzątnięcie stołu, ale kamienie można zdjąć dopiero, kiedy oba znajdują się w pewnym sensownym układzie, a rozłożone są losowo.

Michał, ciernie, Spinofratrzy, klasztor w Mogilnie, Teofaniusz, klasztor w Brusznicy, księga, Patrycja, telefon, Cierniokrzyż, psalmy, cudzoziemcy, moje ciało, świat Pomiędzy, stary martwy mnich, wiszący mnich. Tyle kamieni, tyle znaczków. I całkiem chaotyczny układ.

Wyobraziłem sobie kościane tafelki, ułożone rzędami jeden na drugim. I symbole oznaczające każdy element. Kamienie unosiły się w przestrzeni i kryły w sobie klucz. Układ, system. Tylko że ja tego systemu nie widziałem.

Na początek zdjąłem dwa. Michał i stary mnich. Michał – kościelny policjant, i tajemniczy pogrzeb, wyprawiany przez cudzoziemców. Przez Spinofratrów. Istnieli. Dlaczego wyprawiali pogrzeb staremu mnichowi w Polsce? Mnichowi, który wiele podróżował, który wyjeżdżał na misje.

Może dlatego, że był jednym z nich.

Kolejny kamień zniknął ze stołu, odsłaniając następne. Dlaczego zginął Michał? Bo odkrył za wiele? Co? Że stary kapłan należał do dziwnego stowarzyszenia? Księga. Manuskrypt Teofaniusza – „O drodze ciernistej” znaleziony w Syrii przez Guya de Cośtam. De Montesour. Święta księga zakonu. Bractwa Cierni. Bractwa, które znalazło drogę do świata Pomiędzy? Spinofratrzy po tamtej stronie. Tajemniczy cudzoziemcy po tej. Dwa kamyki.

Nie byłem sam. Świat Pomiędzy nie należał do mnie. Kręcili się po nim bracia od cierni. Dlaczego ich nie spotkałem? Pewnie dlatego, że był tak samo wielki jak świat realny. Odległości są te same. Nie wiedzieli o mnie, dopóki… Dopóki nie umarł stary mnich. Umarł i znalazł się w świecie Pomiędzy. Każdego może to spotkać. A zresztą, może sam chciał. Może do tego dążył. Tam dowiedział się o mnie. To on na mnie polował. To on zadzwonił do widmowych ubeków. To było jak mahjong. Gdy jeden kamień pasuje do drugiego, możesz go zdjąć z planszy. A pod spodem widać kolejne. „Gdzie jest księga?”. Te kamienie musiały do siebie pasować. Nie było innego wyjścia. Michał zabrał księgę.

Brat Jan ukrył ją. Ukrył ich największą relikwię – ich przewodnik po świecie Pomiędzy, ich rozmówki turystyczne i ich bilety. Ukrył tak, by nikt po jego śmierci jej nie zabrał i żeby wróciła do zakonu. Ale jego chłopcy nie znaleźli jej. Dali dupy. Nie zrozumieli wskazówek mistrza. A Michał tak. Odczytał jakieś zaszyfrowane tropy, może wyryte na ścianach albo zapisane atramentem sympatycznym. Jakieś cholerne abrakadabry godne templariuszy, choćby ukryte pośród łacińskich sentencji. I ubiegł ich. Zabrał księgę. A potem sam zginął. Czy zmusili go do powiedzenia czegoś o mnie? A może dowiedzieli się inaczej?

Kolejne kamienie. A pod nimi następne. Gdzie jest księga? „Kiedy sięgasz, sięgaj głębiej…”.

– Przepraszam pana – powiedziała nagle jakaś dziewczyna, odsuwając drzwi przedziału. Spojrzałem na nią nieprzytomnie, stół z rozłożoną partią mahjonga zniknął gdzieś, kamienie poleciały w kosmos, na wszystkie strony, jak odłamki gwiazdy. Dziewczyna, której nigdy dotąd nie widziałem, wyciągała do mnie rękę z telefonem komórkowym.

– To do pana.

– Słucham?

– Telefon do pana. – Wyjąłem aparat z jej dłoni, patrząc z osłupieniem. Miała zupełnie puste oczy, pozbawione wyrazu, niczym szklane kulki. Wydawało się, że cały czas porusza wargami, subwokalizując bezgłośnie „te…le…fon…do…pana…”.

– Słucham?

– Uciekaj z tego pociągu! – usłyszałem kobiecy głos w słuchawce.

– Kto mówi?

– Uciekaj, już! Uciekaj!

Oddałem telefon i zerwałem się z siedzenia, zanim dotarło do mnie, co robię. Przeciskałem się przez korytarz odwrotnie do kierunku jazdy. No i co dalej? Skakać? Gdzie, dlaczego? Bomba?

Przepychałem się pomiędzy ludźmi, nagle dostrzegając w tłumie nieludzkie twarze, jakby maski z różowej gumy, z czarną dziurą w miejscu ust i dwoma takimi samymi zamiast oczu.

Ktoś coś do mnie mówił, widziałem, jak jego twarz rozmazuje się znienacka niczym nieostre zdjęcie, usta rozciągają się w milczącym wrzasku i zostają tak, rozwarte jak jaskinia.

Zatrzymałem się pomiędzy wagonami, dysząc ciężko. Wahacz tańczył mi pod nogami, jakieś metalowe elementy obijały się gdzieś pod spodem z głuchym łomotem. Usiłowałem zebrać myśli. Usiłowałem oddychać, ale powietrze zrobiło się jakieś puste, jakby nagle skończył się tlen. Skakać w biegu? W szczerym polu? Ciągnąć za hamulec?

Ktoś odsunął drzwi i pojawił się konduktor. W granatowym garniturze, z mundurową czapką, torbą i ręczną kasą fiskalną u paska.

Sięgnąłem bezmyślnie po bilet. Konduktor wydawał się na przemian wysoki i chudy, niski i gruby.

– Dzień dobry, proszę uciekać z pociągu – oznajmił służbowym tonem. Odwrócił się i odszedł.

Wszedłem do następnego wagonu, kiedy nagle świat przekoziołkował mi w głowie. Usłyszałem coś jakby pisk sokoła, potem zacząłem zapadać się w sobie. Otoczyła mnie gęstniejąca mgła i jakaś duchota. Najwyższym wysiłkiem woli, jakbym nieudolnie sterował marionetką, rozsunąłem drzwi pomiędzy wagonami i zrobiłem dwa zezowate, chwiejne kroki, żeby nie upaść w wahaczu. Chciałem wyciągnąć rękę i przytrzymać się czegoś, ale nie zdążyłem. Pomyślałem jeszcze, że lepiej usiąść na podłodze, żeby nie walić się bezwładnie jak wieża, ale było już za późno.


Twarz miałem wbitą w błoto, a w ustach smak krwi, popiołu i kurzu. Wokół stała bura, nieprzenikniona mgła. Witamy w świecie Pomiędzy.

Dźwignąłem się na kolana. Nigdy jeszcze nic podobnego mnie nie spotkało. Zdarzyło mi się parę razy zemdleć, jednak nie lądowałem automatycznie w Krainie Półsnu, ilekroć uderzyłem się w głowę. To było coś innego. Umarłem? Tak nagle? Już? Koniec?

Wstałem i rozejrzałem się. Goła ziemia, po której snuła się mgła, ślady popiołu i kurzu na czarnych, ochroniarskich spodniach. W półmroku majaczyły pokręcone Ka drzew, jak bonsai z piekła rodem.

Postanowiłem spróbować wrócić. Przynajmniej wiedziałem, gdzie jest moje ciało. W pociągu osobowym do Środy Wielkopolskiej. Gdzieś tu musiało być Ka torów, ale mój futerał leżał na podłodze wagonu drugiej klasy i oddalał się ode mnie z każdą chwilą.

Przypomniałem sobie sokoła. Dzięki niemu poprzednio zdołałem wrócić, mimo że widmowe miasteczko nie znajdowało się przecież w Poznaniu.

Ruszyłem przed siebie w mglisty i chłodny półmrok. Gdziekolwiek.

A wtedy zalało mnie światło. Rozległ się trzask i znalazłem się w strumieniu mdłego światła rzucanego przez dwa bliźniacze reflektory. Samochód?

– Stój! – huknęło gdzieś z mgły.

Rzuciłem się w bok jak zając. Gnałem, ile sił, kłujące gałęzie smagały mnie po twarzy. Za mną, wśród białego oparu majaczyły jakieś niewyraźne, czarne sylwetki. Coraz bliżej. Widziałem, że przecinają mi drogę. Skręciłem, przeskoczyłem jakiś rów, przewróciłem się o korzeń, zerwałem, znowu biegłem. Osaczali mnie.

Nie wiedziałem, które z czarnych kształtów to prześladowcy, a które drzewa. Gdzieś za mną i z boku usłyszałem szczekanie, ale niepodobne do szczekania normalnych psów. Brzmiały jak ogary piekieł, i pewnie tym właśnie były. Uciekałem. Coś chwyciło mnie za kurtkę i rękaw. Wywinąłem się wściekle, kopnąłem i uwolniłem połę.

– Tu jest! Tutaj! – rozdarł się ktoś.

Dopadły mnie psy.

Przeraźliwie chude charty w zbrojach. O paszczach pełnych rekinich zębów, długich łbach i postrzępionych małych uszach. O oczach płonących gnilnym blaskiem próchna.

Pierwszy wystrzelił z białej nicości jak torpeda, prosto na moją głowę. Uchyliłem się, przeleciał nade mną, zdołał zwinąć się w miejscu i chwycić za rękaw, rozdzierając mi rękę. Inny uwiesił się nagle u drugiego ramienia. Wrzasnąłem i próbowałem go kopnąć, ale zwaliłem się na ziemię. Walczyłem w milczeniu, ogary charkotały wściekle, zaciskały zębate paszcze niczym imadła i zapierały się łapami. Wyrwałem jedno ramię, całkiem bez sensu, żeby odrzucić połę kurtki i obmacać bezsilnie udo. Nie było olstra z obrzynem. Zabrali mi je – tam, na UB. Kordelas przepadł jeszcze na cmentarzu w Mogilnie. Koniec. Nie miałem nic.

Byłem bezbronny.

Dopadli mnie, skopali, a potem wykręcili ręce do tyłu i związali drutem. Czułem, że to drut. Zwykły, stalowy, jak z ogrodzeniowej siatki. Poczułem dotyk kombinerek, ktoś za moimi plecami, stękając, skręcał końce drutu.

Tym razem darowali sobie worek. Wiedziałem już, kto to. Rozpoznałem podkute noski skórzanych saperek z cholewami, olejowy smród grubych, skrzypiących płaszczy.

Powlekli mnie do ciężarówki, staroświeckiej, z maską podobną do pyska krokodyla, z kołami kryjącymi się pod baniastymi błotnikami i wciąż świecącymi reflektorami niczym wyłupiaste ślepia. Cisnęli twarzą w dół na drewnianą skrzynię z desek pachnących kurzem i krwią.

Usłyszałem jeszcze, jak trzaskają drzwiczki w szoferce, potem drzwi innego samochodu. Zapuszczono silniki. Ten drugi już znałem – sapiący dychawicznie diesel z klekocącymi zaworami. Czarna, obła limuzyna, którą pamiętałem z widmowego miasta. Pojazdy ruszyły.

Trwało to bez końca. Leżałem na deskach, o które co rusz tłukłem głową i twarzą, a kiedy tylko próbowałem zmienić pozycję, dostawałem kopa. Okutym noskiem smukłej saperki z cholewami, wystającej spod poły długiego, skórzanego płaszcza.

Rozbili mi głowę. Czułem gęste krople toczące się po moim czole i twarzy jak gorący wosk. Krople, które spadały na deski, lśniąc jaskrawym, fosforycznym blaskiem niczym rubinowe żaróweczki. Krwawiłem, a to oznaczało, że żyję. Widma nie krwawią.

Żyłem.

To zawsze coś.

Samochody jechały jakąś leśną drogą. Konwojent prędzej znudził się kopaniem niż ja próbami zmiany pozycji. Dłonie zdrętwiały mi kompletnie, barki i łokcie rwały już, jakby wkręcono je w imadło. Przekręciłem głowę w bok, usiłując beznadziejnie unosić ją na każdym wyboju jak przetrącony wąż. Widziałem gałęzie migające wśród mgły nad drewnianą burtą ciężarówki. Rozległ się trzask zapałki, dobiegł mnie obłok dymu cuchnącego spalenizną.

– Ot, jak się wije, gad faszystowski – dobiegło mnie z góry.

– A jeszcze się powije, taka jego mać, jebana. Jak popiół tu wszystko smakuje. Kadzidło, nie machorka. Daliby łyk „życia” chociaż.

– Po wszystkim dadzą. Taki los. – Znowu dostałem kopniaka w żebra. – Leż, ścierwo!

Nagle usłyszałem coś, co przypominało nagły przelot ołowianej osy i miękki chrzęst rzeźniczego topora dzielącego rąbankę. Rozległ się dziwny dźwięk, ni to krzyk, ni to kaszlnięcie, i żarzący się papieros upadł obok mojej twarzy.

Konwojent gruchnął kolanami na deski, po czym zwiesił głowę, jakby oddawał pokłon. Widziałem białą, pozbawioną ludzkich cech twarz, niczym maska mima, ale z sinych ust broczyła mu struga smoliście czarnej, gęstej cieczy. Trupia krew.

Trwało to ułamek sekundy, a potem spadła na nas kanonada. Potworny łomot dziesiątków wystrzałów, zlewających się w jeden ogłuszający, chaotyczny werbel, brzmiący jakby pękało niebo. Ciężarówka uderzyła w coś, usłyszałem brzęk szkła. Normalnego szkła, jak w butelce, a nie chrzęst kruszącego się bezpiecznego sekuritu. Słyszałem blaszane uderzenia, które wstrząsały szoferką. Uniosłem ostrożnie głowę.

Pierwszy konwojent dławił się ciężkim charkotem, wstrząsany drgawkami na drewnianej pace, drugi klęczał, kryjąc się za burtą, i strzelał gdzieś w mgłę z lśniącego oleiście długolufego pistoletu.

Przekręciłem się na bok, podciągnąłem nogę i kopnąłem go pod pachę z całej siły. Rzuciło nim o tylną klapę skrzyni. Pistolet wypadł mu z dłoni i pojechał po deskach. Tuż obok huknęło przeraźliwie, rozległ się rozpaczliwy wrzask, a potem kolejne serie wystrzałów, jakby stalowe kulki sypały się na bęben.

Kopnąłem go jeszcze raz w twarz, rzucił się w stronę pistoletu i nagle jego głowa eksplodowała w kilku miejscach. Runął na mnie ciężko i bezwładnie.

Zepchnąłem go z siebie, słysząc chóralny wrzask atakujących.

Kanonada ucichła, rozlegały się tylko pojedyncze strzały.

Usłyszałem, jak ktoś łomocze ryglami, a po chwili klapa opadła. Człowiek w brązowej jesionce ściągniętej pasem i długich butach wskoczył zwinnie na skrzynię i znieruchomiał na mój widok, unosząc stena.

Poczułem się trochę jak w filmie. A trochę jak w domu wariatów.

– Panie rotmistrzu! – rozdarł się przybyły. – Mieli jeńca! Melduję, że tu ktoś jest!

Drugi z konwojentów, ten, z którym walczyłem, uniósł się, lekko jęcząc, i usiłował chwytać rozpaczliwie trociny, które sypały się strumieniem z jego rozwalonej głowy i przedziurawionej piersi.

– Dlaczego nie umieram?! – wyrzęził. – Dlaczego nie mogę umrzeć?!

– Bo od dawna już nie żyjesz – powiedziałem.

Sten zaszczekał ogłuszająco, sypiąc gorącymi łuskami. Konwojent rozbryznął się w chmurze trocin i pyłu, ale jegomość ze stenem strzelał nadal, metodycznie, jakby chciał posiekać wroga na kawałki albo jakby peem

był ogrodowym szlauchem, którym chciał go opłukać.

Przelazłem jakoś na tył i zsunąłem się z ciężarówki.

– Hej, kolego, może już wystarczy? Chyba ma dość.

Partyzant uniósł dymiącą lufę.

– Gotów wrócić, ścierwo. Jak się dokładnie rozwala, to czasem nie wracają. Wolny pan jest, człowieku.

Limuzyna stała krzywo, wbita maską w drzewo, spod pokrywy unosił się gęsty, smolisty dym. Wokół stali obdarci ludzie, w najróżniejszych częściach mundurów z różnych epok, sukiennych kabatach przemieszanych z plamistymi kurtkami maskującymi i w cywilnych łachach.

Patrzyłem, jak facet w rudym żupanie piechoty łanowej i maciejówce wrzuca granaty na drewnianych trzonkach do szoferki limuzyny, obok gość w brązowo-szarej panterce zdobytej na SS i krakusce patrzył z aprobatą, opierając o ramię lufę pepeszy.

Huknęło jak diabli, aż przysiadłem. Ktoś się roześmiał.

– Pan przywyknie do huku – odezwał się brodaty, szczupły jegomość o arystokratycznej twarzy, w rogatywce z okutym, długim daszkiem. Schował pistolet do kabury i wyciągnął do mnie rękę.

– Rotmistrz Piorun.

Poruszyłem rękami.

– Och, przepraszam najmocniej! Słoń, dawać mi tu jakieś obcęgi, biegiem!

– Tajest, panie rotmistrzu!

Kiedy rozcięli drut, skrzywiłem się i rozmasowałem nadgarstki.

Krążenie wracało z uczuciem, jakiego nie chciałbym doświadczyć nigdy więcej. Ledwo powstrzymałem krzyk.

– Ciągle się ruszają, panie rotmistrzu.

– Spalić… – odpowiedział Piorun. – Spalić to ścierwo na popiół.

– I tak pewnie wrócą…

– Nie dyskutować, wykonać! – A potem, zwracając się w moją stronę, dodał wyjaśniająco: – Spaleni, czasem nie wracają… Chodźmy stąd. Pewnie ma pan dosyć wrażeń.

Istotnie. Miałem ich na tyle dużo, że nie wiedziałem, co powiedzieć.

W lesie, wśród mgły znajdował się obóz. Stoły i ławy z okorowanych żerdzi, osłonięte belkowaniem ziemianki wpuszczone w pagórki.

Patrzyłem i nadal nie wiedziałem, co powiedzieć.

Wracali grupkami, śmiejąc się i poklepując po plecach, odstawiali kosy, schmeissery, steny i pepesze, odpinali szable. Ktoś rozstawiał na stole blaszane miski, jak dla kosiarzy. Jeden siedział na ławie, pojękując z bólu, a kolega składał mu strzaskane przedramię, sztukując je kawałkami blachy, które nitował krzywo, stukając młotkiem.

– Tyle już lat, w tym lesie… – odezwał się rotmistrz. – Zdziczejemy tu… Proszę wybaczyć, ale pańska krew…

Dotknął mojej kurtki i spojrzał na swoje palce świecące rubinowym blaskiem.

– Jestem żywy, panie rotmistrzu – wyjaśniłem. – Wciąż żyję. Tam.

Wyprostował się nagle.

– Nie przy żołnierzach! Chodźmy. Porozmawiamy w mojej kwaterze.

Weszliśmy do ciasnej, ciemnej ziemianki pachnącej grzybnią i igliwiem.

Trzasnęła zapałka, szczęknęło szkło lampy naftowej. Blask wymalował belkowane ściany, krzywy stół, pryczę ze stertą kosmatych skór, krzyż na ścianie wyrzeźbiony z korzeni.

– Żyję na tamtym świecie, ale umiem przechodzić do tego – wyjaśniłem. – Tamci porwali mnie tym razem żywcem, prosto z ulicy.

Pokręcił głową.

W świetle lampy i bez czapki widać było, że pod mundurem składa się tylko z twarzy i dłoni. Reszta była niczym dym.

– Nikt, nawet oni, nie umie takich rzeczy. Nie można przekroczyć tej bramy, jeżeli się już ją przejdzie. To niemożliwe. Nie rozumiem nawet, jak pan mógł się tu znaleźć.

Wyjaśniłem mu, jak to robię. Skrótowo i rzeczowo. Bez zbędnych szczegółów.

– A tamci? – Skinąłem głową w stronę wyjścia. – Nie wiedzą, że umarli?

– Wielu wie – przyznał. – Albo się domyśla. Wie pan, tu ciężko zginąć. Ale zwariować albo stracić człowieczeństwo… O, to możliwe. Więc utrzymujemy morale i dyscyplinę. Cóż nam innego pozostało?

– Toczycie wojnę?

– A co innego można w tych warunkach? Jeżeli to jest piekło, to będziemy z nim walczyć, nawet jeżeli nas Bóg opuścił. Nawet, jeżeli tak się stało, to my Jego nie opuścimy. Wie pan, my jesteśmy specjaliści od klęsk, ale umarliśmy ładnie. Niezłomnie. Bóg, honor, ojczyzna – te rzeczy pozostają zawsze aktualne. Także na tym świecie. Pokonali nas tam, tu już nie dają rady. Nie poddamy się. Mam w oddziale ludzi, którzy walczą od czasu powstań, proszę pana, i jeszcze starszych. Co nam zostaje innego? Dopóki jest piekło, póki są tacy w czarnych płaszczach, spece od naprawiania świata kolbą, kulą i więzieniem, to trzeba walczyć. A tu są. Ale niechże pan opowiada, co w kraju. Co z Polską?

Opowiedziałem. Skrótowo i oględnie, nie byłem pewien, ile mu umknęło.

– Przenikamy czasem do miasteczek, docierały plotki – powiedział. – Miałem nadzieję, że są prawdziwe. Niepodległość, mówi pan. Europa… Dziwne czasy. Szkoda, że tego nie widziałem.

Wydobył butelkę i dwa kieliszki, cmoknął korkiem. Pokręciłem głową. I odwróciłem swój kieliszek do góry dnem.

– Nie trzeba – powiedziałem. – Ja żyję. Zresztą to jakieś nieetyczne.

– Tylko łajdaków – wyjaśnił. – Pijemy tylko szuje, łajdaków i świnie, zapewniam pana. Bardzo tego pilnuję.

– Tym bardziej. Miałbym poczuć życie szui?

– To pouczające – zapewnił. – Poprawia morale i usztywnia kręgosłup. Na pewno nie?

– Na pewno.

Streściłem mu, czym się zajmuję.

– Jak to może nas pan przeprowadzić? – zapytał, unosząc brwi. – Z piekła?

– To nie piekło. To coś pomiędzy – wyjaśniłem. – Miejsce w pół drogi. Powinniście pójść dalej, tam, gdzie jest ludziom przeznaczone. To jest świat upiorów. Dość już tu tkwicie.

– Pan mówi o zbawieniu?

– Tylko o wyzwoleniu. Zbawienie to nie moja działka. Nie udaję Boga, panie rotmistrzu, jestem tylko przewoźnikiem. Nie wiem, co dalej. Chyba trzeba mieć ufność. Ile można tkwić na stacji przesiadkowej? Ale ja tylko przeprowadzam. Taki samorodny talent.

– A jaki jest haczyk?

– Obol – wyjaśniłem. – Trzeba zostawić tamten świat za sobą, symbolizuje to obol. Coś, co zostało tam, i ma wartość. Najlepiej pieniądz. Może być nawet grosz, wie znajdował się tam. W świecie żywych. Bez tego po prostu się nie udaje.

Założył czapkę.

– Pogadam z ludźmi. Niech pan tu czeka. Musimy się naradzić. To nie jest prosta decyzja.

Wyszedł, a ja zostałem sam. I patrzyłem na chybotliwy płomyk lampki naftowej. Co się z nim dzieje, kiedy jaśnie? Zapala się w innym świecie?

Drzwi skrzypnęły po długim czasie.

Piorun wsadził głowę do środka.

– Będą wchodzili pojedynczo. To ci, którzy pamiętają i zdołali coś schować. Dla tych, co nic nie mają, a są zdecydowani, niech pan przyjmie moją kasę oddziału. Powinna być w lesie, koło Chlewisk… Pokażę gdzie.

Siedziałem za stołem i odwiedzały mnie kolejne postaci. Czasem dziwne, czasem groteskowe, a czasem tragiczne. Wszyscy byli jednak jak połamane, stare marionetki. Mieli w sobie coś z wielokrotnie naprawianych zabawek. Czułem, że pieką mnie oczy.

– To na ziemi dziadusia, co miała być moja. Jak droga idzie wedle takiego lasku, po grobli, to pod dębem, panie, na trzy łokcie w ziemi zakopane, panie. Złoto we garnku. Niedużo, ale com miał, to daję. Pan porucznik da mapę, to ja pokażę gdzie. Pan rotmistrz wszystko mnie wyuczyli.

– Chatę miałem, ale mi Ruskie spalili, jak powiesili pana dziedzica. Ale tam droga idzie do takiej kapliczki i jak o południu w dzień Matki Boskiej Zielnej cień padnie, to tam trzeba kopać. Tam, panie, trzy talary w srebrze, schowane.

– Nie mam pojęcia, co ocalało. Ale wiem, że zawsze na czarną godzinę było trochę pieniędzy schowane w skrytce pod progiem. Trzeba unieść środkową cegłę i przesunąć. Powinna tam być kaseta żelazna.

– A, panie poruczniku… Na tamtym świecie jak będzie? Spotkam rodziców? Boję się.

– Nie wiem, synku. Pewnie spotkasz. Ale gorzej niż tu nie będzie na pewno.

Nie wiem, ile to trwało, ale w każdym razie zanim opadłem z sił, rozległy się strzały. Krzyk i wściekła kanonada, a potem wybuchy granatów.

Piorun wpadł tylko na chwilę, chwytając wielki, blaszany sturmgewehr oparty o ścianę.

– Proszę tu siedzieć i nie wychylać się! Zatrzymamy ich!

– Panie rotmistrzu! Przeprowadzę pana!

Pokręcił głową.

– I co, mam tu ludzi zostawić? Co pan! Zresztą ja i tak zostaję.

– Po co, na miłość boską? Pańskie miejsce jest po tamtej stronie.

– Moje miejsce jest tutaj. Dopóki to przypomina piekło, nie ustąpię. Ja już chyba nie umiem inaczej.

Wypadł na zewnątrz, w ogłuszający jazgot wystrzałów, wybuchy i wrzask.

Nie wytrzymałem długo. Najgorsze, co może być w takiej sytuacji, to siedzieć jak szczur w norze i czekać na wyrok.

Strzelanina brzmiała jakoś rozpaczliwie. Najpierw we wściekłym staccato, potem rzadziej, a w końcu słychać było tylko pojedyncze wystrzały.

Coraz rzadsze.

Rozejrzałem się po ziemiance w poszukiwaniu jakiejś broni i w końcu znalazłem. Niemiecki pistolet maszynowy, MP-40 niesłusznie nazywany schmeisserem. Widziałem takie dotąd tylko na filmach. Chwyciłem go, dziwiąc się, że jest taki długi i nieporęczny, odciągnąłem suwadło, po czym obejrzałem go, szukając jakiegoś bezpiecznika.

Odchyliłem ostrożnie lufą zbite z desek drzwi i wyjrzałem.

Obóz pokrywały ciała. Unosiła się wśród nich mgła i kłęby dymu. Ciała leżały wszędzie, nieruchome i powykręcane, coraz gęściej im bliżej ziemianki, a przy progu leżał dosłownie wał trupów. Na schodach znalazłem tylko zgięty jak rogal sturmgewehr i czapkę z okutym daszkiem, z orzełkiem.

Na środku placu stali Żałobnicy. Ten wielki z przodu, jak zwykle zatopiony w czerni kaptura, z dłońmi skrytymi w rękawach. Za nim czterech pozostałych, z pochodniami w rękach.

Uniosłem peem i drżącym palcem namacałem spust. Dopadli mnie jednak. Teraz się już nie wywinę.

Mnich śmignął ku mnie rozmazanym, gwałtownym ruchem, zanim zdążyłem mrugnąć i oparł się piersią o koniec lufy.

Nacisnąłem spust, ale zanim wygięty kawałek stali wykonał pełen ruch, rozległ się trzask. Wylot lufy pokrył się plamami rdzy, które popełzły w moją stronę, oblazły komorę zamkową i magazynek niczym liszaj, plamy zmieniły się we wżery, potem dziury, broń rozpadła się na delikatne płatki rdzy i rozsypała, stając się tym, czym była naprawdę. Garścią tlenku żelaza i rudym pyłem na moich dłoniach. Przeszłością. Starym śladem na ziemi.

Koniec.

Koniec ze mną.

Zabrał Ka broni, a teraz zabierze moje.

Odwrócił się do swoich, powiedział coś szybko i niezbyt zrozumiale. W jakimś starym języku, z którego zrozumiałem tylko „sam”, „mówić” i „czas”. Nie zorientowałem się nawet, czy to był arabski, aramejski, starogrecki, czy jakiś łaciński żargon. Wiedziałem tylko, że rozpoznaję część dźwięków.

Żałobnik pchnął mnie lekko i wszedł za mną do ziemianki, zamykając drzwi.

Usiadłem. Było tu tak ciasno, że prawie nie dało się stać. Mnich wypełniał sobą wejście, korkując je niczym czarny głaz. Zrobiło mi się duszno, jak wtedy w worku na zwłoki.

Wcisnął się za stół i zrzucił kaptur. Wciągnąłem gwałtownie powietrze.

Wyglądał jak posąg wymurowany z małych kostek pokrytego spękaniami starego granitu. Jak żywa, bardzo stara i zerodowana skała.

– Teofaniusz… – szepnąłem.

– Więc słyszałeś o Teofaniuszu – powiedział zgrzytliwym głosem, niczym echo z dna jaskini. – Nie. Nie jestem nim. Jestem ojciec Jan. Udawałem katolickiego mnicha, ale naprawdę moim bractwem jest zakon Cierni. Jestem jego Wielkim Prezbitrem. Od wielu lat. To znaczy byłem, nim umarłem. Zrobiłem wszystko, jak nauczał Teofaniusz, i zostałem tutaj. Tu, w czyśćcu! Po to, żeby go strzec. Tak chciałem zrobić i tak zrobiłem. Ale… powiedz mi, fałszywy zbawicielu, samozwańcze, złodzieju dusz, co się ze mną stało?! W co się przemieniam?!

Wyciągnął do mnie spękaną granitową dłoń. Stawał się tym, czym się czuł i czym był w gruncie rzeczy. Ot, i cała sprawa.

– Nie wiem, gdzie jest księga – powiedziałem. – Całe to polowanie nie ma sensu. Dopiero niedawno domyśliłem się, o jaką księgę wam chodzi. Michał ją znalazł, zapewne. Ale nie wiem, co z nią zrobił. Pewnie oddał swojemu przeorowi. Był służbistą.

– Nieważne! – krzyknął, z wyraźnym tonem histerii w głosie. – Nie oddał przeorowi. Nieważne. Powiedz mi, co się ze mną dzieje? Staję się demonem? Jestem Prezbitrem! Jestem strażnikiem czyśćca! Nie potępieńcem! Należę do oświeconych. Przeżyłem moją gnozę i wszystko na nic. Wszedłem tu sam! Sam z siebie! Nie tak miało być!

– Witamy w świecie Pomiędzy – rzuciłem kąśliwie.

– Jesteś diabłem? Uwięziłeś mnie?

– Jestem przewoźnikiem. I dobrze o tym wiesz.

– Szykowałem się do tego przez całe życie – powiedział starczo skrzypiącym, granitowym głosem. Nagle uszła z niego cała buta. – Miałem zrobić to, czego nie osiągnął przede mną żaden Prezbiter Bractwa Cierni. Przejść do czyśćca po śmierci i podjąć służbę tutaj. I osiągnąłem to. Ale jestem wciąż zmęczonym starcem. Starcem, który kamienieje. Wszystko, czego dotknę, rozpada się w popiół. Jestem tu sam. Sam, wśród ciemności, popiołu i kurzu. Najpierw dowiedziałem się o tobie, złodzieju dusz, i wiedziałem, że byłeś przyjacielem tego klechy, który ukradł księgę. Nie chcę cię już zniszczyć. Chciałem cię tu uwięzić i dać ci to, na co zasługuje ten, kto dla mamony odwraca wyroki Najwyższego. Chciałem dać ci cierniowy krzyż. Ten sam, który wysłałem ci we śnie. Ale kamienieję. I jestem uwięziony w kamieniu. W odrażającym, materialnym świecie. To miał być świat ducha, a wciąż jest kloaką materii. Wciąż jest dziełem kalekiego Demiurga. Dlatego przychodzę do ciebie, złodzieju dusz i proszę. Nie – błagam, uwolnij mnie stąd! Uwolnij mnie od kamienia. Uwolnij mnie z tego piekła. Błagam! Ja, Prezbiter Bractwa Cierni, błagam cię, przewoźniku. Uwolnij mnie. Uwolnij moją iskrę i pozwól jej wrócić do Ducha.

Pochylił kamienną głowę i siedział tak przez chwilę, a ja patrzyłem na niego, osłupiały. Sięgnąłem do kieszeni ortalionowej kurtki i znalazłem Ka fajranta. Zapaliłem. W świecie Pomiędzy smakował tak samo jak w realnym.

Starzec siedział z pochyloną głową i wydawał z siebie dziwne, zgrzytliwe dźwięki. Śmiał się? Zadrwił sobie ze mnie. Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że kamienny mnich usiłuje płakać.

– Myślałem, że spotkam tu Teofaniusza. – powiedział stłumionym głosem. – Jednak on odszedł. Napisał w księdze, co zrobić, by nie trafić do czyśćca, ale go nie posłuchałem. Zabiła mnie pycha. Chciałem tu wejść tak, jak wchodziłem za życia. Ale po śmierci jest inaczej. Jestem uwięziony. Skazany. Dotarło do mnie, czym jest wieczność. Błagam, uwolnij mnie.

– Najpierw pozwól mi przeprowadzić partyzantów – zażądałem.

– Przecież ich zabiliśmy.

– W czyśćcu? Albo raczej w świecie Pomiędzy? Wolne żarty. Może kilku przeszło, ale reszta zaraz się pozbiera. Poharatani, rozpieprzeni, ale będą się zbierać. Chcę ich przeprowadzić. Zapłacili mi i jestem im to winien.

– No to co, że ci zapłacili? Przeprowadź mnie! Też ci zapłacę.

– Jeszcze nie zapłaciłeś. Najpierw oni.

– Przecież już dostałeś swoje, złodzieju dusz.

– Ta wiedza już ci się na wiele nie przyda, starcze, jednak zapamiętaj sobie, że najemnicy miewają więcej honoru niż ideowi fanatycy. I tak zresztą nie zrozumiesz. Chcesz, żebym ci pomógł? To współpracuj. Kazałeś mnie pogrzebać żywcem, sukinsynu!

Zwiesił głowę i milczał przez chwilę. Kapitulacja to trudna rzecz.

– Zgoda.

– Idź na górę i powiedz swoim kolegom w szlafrokach, jaka jest sytuacja. Ja tu czekam.

Partyzanci wchodzili pojedynczo, czasem po dwóch, wspierając się jeden o drugiego, wyglądali jakby zeżarł ich i wysrał tygrys.

– Świnek carskich złotych pięć, pod gruszą na polu…

– Ja nic nie mam, panie poruczniku. Zupełnie nic.

– To nic, chłopcze. Rotmistrz już za was zapłacił. Długo to trwało.

– Przeprowadzisz mnie teraz, przewoźniku?

– Obol, starcze. Musisz zostawić za sobą tamten świat.

– Moi bracia wystawili mi na grobie Cierniowy Krzyż. Znak naszej wiary. Nie należy do katolików. Jest nasz. Zabierz go. Pod warstwą żelaza jest ze złota. To grób Prezbitra. Złoto wewnątrz. W duszy. To symbolizuje. Weź go. Jest twój.

– Nie jestem cholerną hieną cmentarną. Nie będę okradał twojego pieprzonego grobu, choćbyś miał w nim koh-i-noora. Kombinuj lepiej.

– Wszystko, co miałem, należało do zakonu…

– Którego tym razem? Kombinuj.

Zwiesił głowę. Postanowiłem mu pomóc. Może i miałem lepszą pozycję przetargową, ale każdy blef się gdzieś kończy, a mnich był silniejszy.

– Chcę księgę.

Uniósł spękaną, granitową twarz.

– Przecież mówiłeś, że nie wiesz, gdzie jest!

– Bo nie wiem. Ale znajdę. Człowiek ukrył, człowiek znajdzie. Chcę księgę. Jeżeli nie będziesz szczery, to nie przejdziesz. Musisz uznać, że jest moja. Chcę ją mieć.

– Ale bez niej… zakon…

– Będzie niczym. I dobrze. Nie chcę was tutaj. To jest łacha rozbitków. Niepotrzebne mi tu jeszcze amatorskie diabły, które będą to zmieniać w piekło. Zostaw boskie wyroki Bogu, dziadu jeden! Taka jest moja cena. Oddajesz księgę i rozkazujesz panom w strojach skrzatów, żeby zostawili mnie w spokoju i spadali. Mają zapomnieć o księdze i zjeżdżać z mojego kraju. Ewentualnie każ mnie wykończyć, zrób mi z dupy kosmodrom i siedź sobie tutaj. I baw się dobrze. Będziesz miał kupę czasu dla siebie. Cały popiół i kurz, wszystko twoje.

Siedzieliśmy w półmroku, milcząc. Bardzo długo.

– Zakon sięga początkami trzeciego wieku po Chrystusie – powiedział. – Czerpie z wiedzy starszej niż wasz Kościół. Zastanów się, co chcesz zniszczyć.

– Obol.

– Zgoda. Księga jest twoja.

– Idź i powiedz kolegom.

Wyszedł z ziemianki. Zostałem w środku i czekałem, walcząc z nieśmiałym uczuciem nadziei.

Zgasiłem fajranta w puszce po tuszonce, wstałem i przeprowadziłem go. Nie miałem ochoty go dotykać, ale tak było trzeba. Po to, żeby to wszystko się skończyło.

– Idź do światła – powiedziałem, tym razem bez większego przekonania.

Wyszedłem na zewnątrz, prosto w mgłę. I w chóralne, ogłuszające krakanie setek gawronów, które obsiadły wszystkie drzewa.

I prosto na czterech Żałobników stojących przed wejściem. Przechodzę. Dostaliście, coście chcieli, idźcie do swoich ciał leżących w czyściutkich łóżeczkach w pokojach hotelowych.

– Stój, złodzieju dusz! – usłyszałem w okropnym, kanciastym angielskim, z wyraźnym francuskim albo może belgijskim akcentem.

Niedobrze.

– Odejdźcie! Słyszeliście wolę Jana Prezbitra! Myliliście się. Teraz odejdźcie.

– To on odszedł. Teraz ja jestem Janem Prezbitrem. – Z tym fatalnym akcentem i toporną gramatyką brzmiało to jak deklaracja afrykańskiego pułkownika. „Now I am the president”. – Jesteś samozwańcem. Złodziejem dusz. Kto dał ci prawo uwalniać czyśćcowe dusze! Służysz mamonie! Służysz diabłu! Patrz!

Rozstąpili się, ukazując wielki krzyż leżący na ziemi, najdłuższym ramieniem sięgający głębokiego dołu pośrodku polanki. Krzyż, cały pokryty kolcami.

Uno peccato, unus spinus.

Jeden grzech, jeden cierń.

Za plecami miałem ślepą i pustą ziemiankę. Po bokach i przed sobą Żałobników. Byli tylko ludźmi. Widziałem, jak krwawili, neonową juchą, tak samo jak ja. Dwóch zabiłem. Ale byli bardzo silni. No i było ich czterech, a ja jeden. I nie miałem już mojej broni.

Tylko Ka śmiesznego tandetnego miotacza gazu pieprzowego, który ukradłem biednemu cieciowi w szpitalu. Małą blaszaną puszkę ze sprężonym, stężonym sokiem papryczki chilli.

We wprawnych rękach to śmiertelna broń.

Skoczyli na mnie we dwóch, z obu stron równocześnie. Kopnąłem pierwszego w kolano i zdołałem uwolnić jedną rękę, ale drugi wyszarpnął mnie z głębokiego wejścia do ziemianki jak kocię.

Wydobyłem żałosny spray i nacisnąłem główkę. Długi na dwa metry jęzor huczącego ognia strzelił prosto w twarz Żałobnika, zamienił w palenisko wnętrze kaptura. Patrzyłem w osłupieniu, jak zmieniony w człekokształtny płomień miota się, skowycząc i wrzeszcząc po ziemi.

To nie jest bójka pod dyskoteką. A to nie jest aerozol z łzawiącym płynem. To Ka broni. Może wyglądać jak nóż, jak strzelba albo pokryta znakami kość.

Albo jak miotacz gazu pieprzowego.

Głupku!

Drugi z napastników oberwał w ramię i połę habitu. Patrzyłem, jak biegnie między drzewa i tarza się w panice, hucząc płomieniami, a wtedy jeden z pozostałych zwinął się, łopocąc materiałem niczym bąk, i pięknym kopnięciem wytrącił mi pojemnik z dłoni. Miotacz poleciał gdzieś między drzewa, a ja zostałem zdany na pięści i nogi, na czoło i łokcie.

I w końcu powlekli mnie, wyjącego, wyrywającego się, kłapiącego zębami i ciskającego na wszystkie strony głową, ku leżącemu na ziemi Cierniowemu Krzyżowi.

Kolce weszły we mnie jak żywe. Zapamiętałem tylko wybuch czerwieni i purpury oraz własny przeraźliwy wrzask, podobny do skowytu wilka i pisku sokoła.

A potem krótki błysk. Niczym uderzenie pioruna.

Puścić! Wolny! Ładuję! Cztery, trzy, dwa, odpalam! Brak akcji serca! Jeszcze raz! Ładuję! Adrenalina! Szybciej! Gdzie ten tlen! Cztery, trzy, dwa…

Jeden grzech, jeden cierń.

Nie zdążyli mnie postawić.

Kruki poderwały się, kiedy jeszcze leżałem na ziemi, a kolce nie przeszły jeszcze na wylot. Poczułem, że puszczają mnie, przestają nadziewać na ciernie, a sami zamieniają się we wrzeszczące, kraczące i miotające się kłębowiska ptaków.

Stoczyłem się z krzyża i leżałem bezsilnie, brocząc na wszystkie strony świecącą krwią.

Żałobnicy niemal znikli pod wirującymi tornadami piór, dziobów i szponów. Wszystko było ruchem. Wszystko tonęło w ogłuszającym krakaniu i krzyku. Miotające się po polanie kłębowiska wściekłych ptaków, które nagle poderwały się z łopotem czarnych skrzydeł i rozpierzchły.

Nie zostało nic.

Ani skrawka czarnego habitu, jakby mnisi sami zamienili się w gawrony. Ptaki obsiadły znowu gałęzie i zapadła cisza.

Zupełna cisza.

Usiadłem i jęknąłem z bólu. Siedziałem tak, usiłując się opierać najmniej poprutymi i poharatanymi częściami ciała.

A mówili mi – uważaj na ciernie.

Usłyszałem stukot silnika. Znajomy łomot boksera BMW Sahara R-35. Marlenę.

Moja Marlenę.

Motocykl wtoczył się na polanę, siedziała na nim naga, obca dziewczyna. Siedziała absurdalnie, bokiem, jak w damskim siodle, i nie dotykała pedałów ani podpórek, nawet o kierownicę opierała się jakoś nonszalancko, w sposób, w jaki absolutnie nie dałoby się prowadzić.

– Będziesz tu tak leżał? – zapytała niskim, zmysłowo nosowym głosem.

Dziewczyna była naga, ale też i jakby nieco przezroczysta. Wyraźnie widziałem przez jej ciało drzewa, zarys motocykla i ziemianki z tyłu. Miała podobnie drobną trójkątną twarz jak Patrycja, jeszcze bardziej drapieżny, wypukły nos i grzywę kudłów wokół głowy, które nie były smoliście czarne, ale wyglądały jak rozżarzone miedziane druty. Miała też równie długie, zgrabne nogi, duże piersi i włosy łonowe wystrzyżone w wąski, pionowy paseczek.

– Wsiadasz czy będziesz się tak gapił? – zapytała. – Jestem Melania. Patrycja nie mogła przyjechać.

Poczułem, że moje gardło pokryło się rdzą.

– Zabiłem ją – wychrypiałem. – Strzeliłem do niej. Sprzedała mnie Żałobnikom. Była bardzo stara. I bardzo zła.

– Bzdury – powiedziała Melania. – Pierdoły. Majaki. To nie ona, głupku. Uratowałeś jej życie. Nie mogła przyjechać, bo jeszcze nie doszła do siebie. Poza tym, nie umie. Ja właściwie też nie. Nigdy czegoś takiego nie robiłam. Skakała mi po głowie jak głupia. Wsiadaj, psychopompie.

Robiłem się sławny. Niedobrze. Wsiadłem, właściwie wtoczyłem się do kosza. Ledwo żyłem, ale musiałem to wiedzieć.


– To, co widziałeś, to był autoegzorcyzm. Usiłowała wypędzić byt, który ją nawiedził. Chwalebnie i samodzielnie, ale głupio. Sama usiłowała się egzorcyzmować, masz pojęcie? Mało jej to nie zabiło. Gdybyś po mnie nie zadzwonił, to już byłoby po niej. To, co zabiłeś, to właśnie był stwór, którego wypędziła. Stara, kilkusetletnia wiedźma. Potwór. Nie wszystkie jesteśmy takie fajne. To też uratowało tę głupią małą. Przerwałeś więź. Nie wiem nawet jak.

– Patrycja żyje?

– Żyłam kiedyś z wilkołakiem, który był bystrzejszy od ciebie.

– Jak mnie znalazłaś?

– Twój motocykl cię znalazł. Ja nie umiem na tym jeździć. Zresztą jechałam za takim białym sokołem.

– Te kruki to też twoja robota?

– To były kruki? Nie wiedziałam, co wyjdzie. Spaliłam trochę ziół, narysowałam kilka znaczków, zapaliłam świece, takie tam wiedźmie pierdoły. Nie przypuszczałam, że wyjdą kruki.

– Jestem słaby. Nie poprowadzę. Ledwo żyję.

– Jeszcze przez chwilę sobie poradzę, ale nie powiem, żeby mi się tu podobało. Nienawidzę podróży poza ciałem. Będę jutro chora. Jesteś mi winien duże piwo, psychopompie.

Jest akcja serca! Stabilny! Jest odczyt EEG! Ciśnienie rośnie… Dobra, mamy go!

Загрузка...