Pierwsze, co zrobiłem po wyjściu ze szpitala, to poszedłem na kawę i z rozkoszą skręciłem papierosa. Pewne rzeczy się nie zmieniają. Siedziałem w kawiarnianym ogródku, w pełnym słońcu, i cieszyłem się odzyskanym życiem. Dookoła mnie żywi ludzie spacerowali po chodnikach, kobiety błyskały toczonymi, gładkimi udami spod krótkich spódniczek, świeciło słońce i śpiewały ptaki. Kwitły kwiaty, a przede mną stała maleńka filiżaneczka dobrej kawy z ekspresu ciśnieniowego i lampka koniaku.
Koniak dobrze robi na serce. Miałem przed sobą jeszcze dwa tygodnie zwolnienia. Szef zakładu omal nie oszalał ze szczęścia, kiedy dowiedział się, że miałem wypadek. W pewnym sensie. Najpierw zaginąłem i nie wiedział, czy ma szukać zastępstwa, czy mnie zwolnić i przyjąć kogo innego, czy też co. Biedaczek. Nienawidzi takich sytuacji. Facet leżący w szpitalu po tajemniczej zapaści to jest konkretna procedura.
Cudownie było nie mieć na sobie piżamy.
Pociągnąłem łyk espresso. Robiłem plany. Kaczka po pekińsku? Wypieczona, zawinięta w ryżowy placek, z brunatnym sosem „hoisin” i siekanym porem? A może barani kebab? Ciężki od harissy, z czerwoną cebulą i gęstym sosem czosnkowym? A może bawarska golonka – z rumianą chrupiącą skórką, kryjącą różowe, peklowane mięso, spoczywająca na warstwie smażonej kapusty? Do tego puree z grochu i wielkie, zimne piwo Piast. Wszystko, co nie przypomina pastewnych, sinych ziemniaków, rozgotowanej marchwi i uprażonego w wodzie łykowatego kurczaka. A może kurczę „tabaka”? Z sosem z ostrej papryki i…
– Przepraszam, podpisze mi pan tę książkę? – Uniosłem wzrok i spojrzałem w granatowofiołkowe oczy, pod chmurą włosów jak plama tuszu przerażonej kałamarnicy.
– Już zapomniałem, że ją napisałem – odparłem uprzejmie. – Proszę siadać. Podpiszę pani. Napije się pani czegoś?
– Poproszę duże piwo.
– Chyba już kiedyś pani ją podpisałem – zauważyłem, otwierając „Drzewo życia”.
– To nic. Proszę to zrobić jeszcze raz. Wtedy niezupełnie byłam sobą. Nie całkiem panowałam nad odruchami. Przykro mi.
– Przykre wspomnienia?
– Przeciwnie – rzuciła, przygryzając wargę. – Ale nie wszystko dobrze pamiętam. Wtedy czułam się tak, jakby ktoś mną sterował. Teraz chcę sama decydować o tym, co robię. Nie jest powiedziane, że gdyby nie tamto, to zachowywałabym się inaczej. Ale chodzi właśnie o to, że nie wiem. Dlatego chcę to zrobić jeszcze raz, ale już bez żadnych wymówek.
– Co pani chce zrobić, Patrycjo? – zapytałem.
– Chcę na przykład zjeść z panem kolację. Jeżeli pan też chce. Chcę napić się śliwowicy. I nie wiem, co jeszcze. To się okaże. Ale jeżeli pan nie chce, zrozumiem. Wtedy proszę napisać tylko Żegnaj, Patrycjo. Nic pan nie musi mówić.
Wyjąłem pióro z kieszeni i zastanowiłem się przez moment.
Wiedźma. Czy to dobry pomysł?
Żegnaj, Patrycjo?
Powiał wiatr, wzbijając uliczny kurz, dmuchnął w popielniczkę i posypał otwartą kartkę popiołem.
Zdmuchnąłem go.
I napisałem dedykację.