ROZDZIAŁ 7

Kiedy przyjechał widmowy podciąg, po prostu wsiadłem, nie wiem dlaczego. A niby co miałbym zrobić innego? Przed chwilą nie było tu torów, od lat nie jeździły tędy żadne pociągi. A jednak jakiś przyjechał. No, to wsiadłem.

Lokomotywa była taka, jaką pamiętałem z dzieciństwa. Nieduża, bo przystosowana do wąskotorówek, z niewielką nadbudówką i obłym kominem. Żaden tam parowóz z westernów, z ogromnym kominem i zderzakiem w kształcie lemiesza przed sobą.

Minęła mnie i stanęła kawałek dalej, wypuszczając z sykiem kity pary, gęste jak rozpięte nad ziemią żagle. Pociągnąłem do siebie drzwi najbliższego wagonu i wszedłem po stalowych, ażurowych schodkach.

Nie było przedziałów Takie wagony nazywano „kowbojkami”. Zwrócone ku sobie drewniane ławki z poprzecznych, lakierowanych listew, z wypolerowanymi przez tysiące dłoni uchwytami na rogach. Wagon był prawie pusty.

Usiadłem na ławce przy oknie. Naprzeciw siedziała dziewczyna ze zwieszoną głową, jak odłożona na półkę marionetka. Dłonie leżały po obu stronach jej ciała, zwrócone bezwładnie wnętrzem do góry, włosy spływały w dół czarną kaskadą i zasłaniały opuszczoną twarz.

Na innych ławkach siedziało jeszcze kilka osób. Tam kobieta w chustce na głowie, tuląca do siebie niemowlę, gdzie indziej gruba wiejska baba z martwą gęsią w koszyku, w rogu mężczyzna w kapeluszu i skórzanej czarnej marynarce.

Kiedy byłem młody, należało strzec się jegomościów w takich marynarkach. Były dostępne tylko w specjalnych sklepach, w których mieli prawo kupować wyłącznie milicjanci i partyjni notable. Człowiek w takiej cienkiej skórzanej ni to kurtce, ni to marynarce z dużym prawdopodobieństwem był ubekiem, przekonanym, że występuje w cywilu.

Wyjrzałem przez okno. Budynek wyglądał jakoś tak naturalnie, z pociągiem stojącym obok, jakby wszystko było na swoim miejscu. Nagle zacząłem się niecierpliwić. Ogary znalazły mnie w domu. Ile czasu zabierze im zlokalizowanie mnie na tej niby-stacji?

Rozległ się gwizd i pociąg szarpnął, a potem ruszył wolno, do wtóru rytmicznych fuknięć, jakie pamiętałem z dzieciństwa.

Jechałem.

Nieistniejącym pociągiem, po dawno zerwanych torach. Nie wiem dokąd.

Dziewczyna z przeciwka siedziała zupełnie milcząco i nieruchomo, ale nawet mi to odpowiadało.

Stacja znikła gdzieś z tyłu, pociąg mijał wychodzącą z miasta szosę, budynki, które wyglądały tak, jak kazały im wyglądać myśli, uczucia i wspomnienia ludzi, którzy w nich żyli. W ciemnościach majaczyły kształty podobne do twierdz, kurnych chat albo ponurych baszt, bez drzwi i okien.

W rogu wagonu mężczyzna w skórzanej marynarce i myśliwskim kapeluszu metodycznie obierał jajko na” twardo, zrzucając skorupki na rozpostartą na kolanach kraciastą szmatkę. Kobieta w chustce rozpięła bluzkę i wydobyła bladą, ciastowatą pierś, usiłując wetknąć ją w zawiniątko, które tuliła na kolanach. Zawiniątko było podejrzanie bezwładne, nie miałem pewności, czy w tym w ogóle jest niemowlę, a jeżeli, to czy żywe.

Tak jakby cokolwiek tutaj, nie wyłączając mnie, w ogóle mogło być żywe.

Pociąg toczył się przez noc, przez jakąś czarną pustkę, w której majaczyły niekiedy smoliste widma drzew i domów. Czasem przy torach ktoś stał, blady, świecący własnym mdłym światłem, o oczach jak czarne dziury i głowie niczym mleczna żarówka, niby postać z „Krzyku” Muncha. Stał i patrzył na pociąg.

Uciekałem.

Za czarnym oknem przelatywały świetlistobiałe kłęby pary, w szybie odbijał się mężczyzna w skórzanej marynarce jedzący jajko, niewiasta usiłująca karmić piersią szmaciane zawiniątko, siedząca naprzeciw bezwładna dziewczyna z chudymi nogami, ledwo sięgającymi podłogi czubkami czarnych lakierków, nadal milcząca, ze zwieszoną głową i twarzą zasłoniętą kaskadą włosów. Wydobyłem z kieszeni pudełko z tytoniem i skręciłem papierosa. Nikt nie wszczął histerii.

Otwarto drzwi pomiędzy wagonami i pojawił się konduktor. W dziwacznie staromodnym, sukiennym uniformie, czapce z daszkiem podobnej do rondelka i wyłogami na kołnierzu, haftowanymi w uskrzydlone koła. Wydobył skądś metalowe cążki przypominające dentystyczne i przedziurkował mój bilet, zostawiając na nim trójkątny otwór.

Panowała cisza, tylko krótkie tory stukotały w monotonnym rytmie. W mroku za oknem czasami przepływały chmury pary, czasem snopy czerwonych iskier, niekiedy jakieś mgliste kształty. Oddychałem, czułem parcie na pęcherz i trochę byłem głodny. I potwornie chciało mi się spać. To wszystko były oznaki życia. To, a także płonąca od oparzeń twarz, wrażenie, że całe ciało mam pogruchotane, posiniaczone i spuchnięte, oraz tępy ból w nogach, oznaczający przeżycie ciężkiego stresu. To wszystko istniało w świecie Pomiędzy i oznaczało, że wciąż jestem żywy. Nie wiedziałem, jak długo.

Bałem się zasnąć. Bałem się, że więcej się nie obudzę.

Myślałem o Patrycji, którą zastrzeliłem. I o sobie. O osiemdziesięciu pięciu bezcennych kilogramach mięsa i kości, które mi ukradziono. Jak miałem je znaleźć? Gdzie? Zwłaszcza jadąc idiotycznym, widmowym pociągiem gdzieś w pustkę?

Myślałem o Spinofratrach. O piekielnych, czarnych mnichach, których uznałem za demony. Tamten, widziany na dzwonnicy, był jakiś inny. Znacznie potężniejszy. Strzelałem do niego bez żadnego skutku, poruszał się jak tornado i wydawał niezniszczalny. Demon. Jednak ci, z którymi walczyłem dzisiaj, krwawili. Widziałem to na własne oczy. Krwawili świecącą upiornie posoką, tak samo jak ja. I można było ich zniszczyć. Walczyłem z dwoma i zwyciężyłem. Tak, jakby byli ludźmi.

„Gdzie jest księga?”. Jaka, u ryżego diabła, znowu księga? Pierwsze słyszę o jakiejś księdze. Manuskrypt Teofaniusza? „O ciernistej drodze”? A skąd, do cholery, miałbym wiedzieć? Znalazł ją według nienaukowych i zupełnie bezwartościowych źródeł Guy de Cośtam, krzyżowiec. A może i nie znalazł. A może jakaś inna księga? Biblia ofiarowana mi przez Michała? Dlaczego taki Spinofrater nie kupi sobie własnej, jeden z drugim – najzwyklejsza na świecie Biblia. Wymazany z pamięci jestem jak umarły,

jestem jak rozbite naczynie.

To ja.

Opadały mi powieki, monotonny stukot kół działał usypiająco. Rozmasowałem oczy i policzki. Ucisnąłem punkt w kącie dłoni pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym. W realnym świecie działało. Tylko że tam drzemka nie groziła natychmiastową śmiercią.

Pociąg czasem stawał na jakichś zapomnianych stacyjkach, a raz przetoczył się przez miasto. Zobaczyłem nagle zalany światłem dworzec, kolorowe pociągi, różnobarwnych ludzi w krzykliwych ubraniach, podświetlone billboardy. Dworzec z mojego świata. Żywi ludzie snuli się po peronach, rozmawiali przez telefony komórkowe, ktoś apatycznie oglądał nocny program na podwieszonym na słupie telewizorze. Przylepiłem się do okna, potem wstałem z ławki i ruszyłem wzdłuż wagonu, zerkając w kolejne okna, jakbym chciał zabrać ten dworzec ze sobą. Nie mogłem oderwać wzroku od świateł i żywych ludzi. Mój świat. Nie przypuszczałem, że kiedykolwiek będę tak za nim tęsknił. Mój pociąg jechał wolno, buchając kłębami pary, rozwiewał tamtym włosy i targał stronami gazet, ale nikt nie podniósł nawet wzroku.

Gdzieś w przejściu między siedzeniami, w kolejnym wagonie wpadłem na konduktora.

– Zatrzymaj! – warknąłem na niego. – Wysiadam!

– Pan szanowny nie może tu wysiąść – oznajmił. – Na tej stacji nie ma przystanku. To nie nasza stacja.

– Gówno tam stacja! Wysiadam tu! – wrzasnąłem i zacząłem szarpać się z drzwiami.

Na tamtym peronie siedząca pod ścianą, upiornie wychudzona dziewczyna z gitarą, istny długowłosy szkielet o wilgotnych oczach sarny, spojrzała na mnie. Zacząłem tłuc w szybę dłonią.

– Otwórz te drzwi! – krzyknąłem do niej. – Pociągnij klamkę!

– Oni nie słyszą – powiedział konduktor. – Niczego nie słyszą ani nie widzą. Proszę wracać na miejsce. Tylko starcy mogą pana czasem zobaczyć. Starcy i obłąkani.

Dziewczyna spojrzała szeroko rozwartymi oczami i zaczęła nagle wrzeszczeć histerycznie, wskazując mnie palcem. Patrzyłem, jak upuszcza gitarę i przebiera nogami, usiłując wepchnąć się w ścianę.

Zupełnie jakby widziała ducha.

Pociąg ruszył szybciej i wszystko zostało gdzieś; z tyłu. Znowu za oknem przesuwała się ciemność. Majaczyły kłęby pary, unosił się popiół i kurz.

– Przecież ma pan bilet – oznajmił kolejarz. – Niech pan się cieszy, że złapał w ogóle pociąg.

Wróciłem na swoje miejsce, skręciłem papierosa i podróżowałem, patrząc na własną twarz odbitą w szybie. Tak się nie wyrusza w podróż koleją. Gdzie tekturowa walizka albo parciany plecak? Gdzie jaja na twardo, gdzie sól zapakowana w papierową serwetkę? Gdzie pomidor i upieczona nóżka kurczaka lub kawałek wędzonej słoniny? Gdzie bułka z masłem „stopionym i żółtym jak miód”? Gdzie termos, zimna herbata wlana do starej piersiówki po winiaku albo oranżada o smaku landrynek w butelce zamykanej krachlą? Miałem tylko płaszcz, obrzyn, garść gilz, tytoń, bibułki i zapalniczkę.

No i bilet. Tekturowy, brązowy bilet w nieznane, z jedną okrągłą dziurką pośrodku i drugą trójkątną z brzegu.

Stacja. Właściwie przystanek pośrodku niczego. Wokół mglista ciemność, popiół i kurz, oraz prostokątna, betonowa kra pośród nicości. Rachityczny daszek, blaszany kosz na śmieci i dwie połamane ławki. Parowóz stanął, ziejąc kłębami pary, ktoś wsiadał. Żołnierz w archaicznym sukiennym mundurze, z kwadratowym plecakiem obramowanym zrolowanym kocem i długim karabinem w drewnianej osadzie w ręku. Młody japiszon w ciemnym garniturze, z teczką i telefonem komórkowym w ręku. Z jego włosów sączył się dym, a w skroni ziały dwie niewielkie, czarne dziury otoczone wianuszkiem opuchlizny jak miniaturowe kratery. Stary wieśniak w obszarganej wojskowej kurtce i workowatych, poplamionych dżinsach.

Wsiedli, pociąg ruszył.

Nie wiem, jak długo tak jechałem, walcząc z piekącymi ze zmęczenia powiekami i wywracającymi się oczami. W końcu wagonu znalazłem cuchnącą chlorem toaletę, skręciłem kolejnego papierosa.

Wszyscy milczeli. Czasem tylko rozlegał się gdzieś nagły krzyk albo gwałtowny szloch, kiedy budzili się z drzemki, kiwając się na twardych ławkach. Szukając toalety, spotkałem kilka osób, które stały zgarbione, twarzą do ściany, jak dzieci postawione do kąta. Ktoś się modlił, przebierając nerwowo paciorkami różańca. Jakiś mężczyzna popijał powoli z butelki, nie zważając, że każdy łyk wypływa mu na koszulę przez poderżnięte gardło.

Nie należę do was. Jeszcze żyję, pomyślałem z uporem. W rzeczywistości wcale nie byłem tego taki pewien.

Jechałem. Pociąg czasem stawał tak jak przedtem w szczerym polu, a raz i drugi przejechał przez oświetlone dworce mojego świata.

Wtoczył się wreszcie na jakąś niedużą stację, ale mającą przyzwoity, murowany dworzec z kasami, poczekalnią, nieczynnym zegarem nad wejściem i dachami peronów wspartymi na ozdobnych, kutych słupach. Wyskoczyłem w ostatniej chwili, tknięty jakimś impulsem. Ta stacja tkwiła w świecie Pomiędzy. Wyglądała archaicznie i dziwacznie, jak wszystko tutaj.

Otworzyłem drzwi i wyskoczyłem na peron, omiatany kłębami pary.

Uciec, mianowicie, trzeba dokądś. Gdziekolwiek to jest.

Obejrzałem się przez ramię, spoglądając na mój wagon.

Dziewczynka, która siedziała naprzeciwko, znienacka uniosła głowę i okazało się, że w ogóle nie ma twarzy, tylko szarą płaszczyznę, niczym jutowy worek, i dwie plamy: czarne guziki naszyte w miejscu oczu. Ta twarz zaczęła nagle kręcić się na boki, jakby dziewczynka przeczyła czemuś gwałtownie, coraz szybciej i szybciej, aż rozmazała się w szarą plamę. Pociąg ruszył i zniknął w ciemnościach, a ja zostałem na peronie.

Wsadziłem dłonie w kieszenie i przeszedłem przez wahadłowe drzwi dworca, stukając podeszwami w kamienną posadzkę. Było mi zimno.

Kasy były zamknięte, okienka zastawione opuszczonymi szybkami miały zasunięte zasłonki. Nie było nikogo.

Nie wiedziałem, gdzie jestem ani co robić dalej, aż usłyszałem wysoki dźwięk, jakby stalowy dzięcioł próbował swoich sił na płytach podłogi. Młoda kobieta wybiegła z peronu, pchnęła drzwi i wbiegła do poczekalni.

A potem przytupała do mnie jak sarna i rzuciła mi się na szyję.

– Nareszcie przyjechałeś – zawołała. – Nareszcie! Ukochany! Boże, tak długo czekałam!

Osłupiałem. Przywarła do mnie całym ciałem, drżąc gwałtownie, miała zimne, mokre policzki.

– To nie ja – powiedziałem głupio i odsunąłem ją delikatnie. – Wzięła mnie pani za kogoś innego.

– Cśśś… Tak długo nie wracałeś… Tak długo… Tyle lat… Wszystko sobie przypomnisz.

Miała szare, mysie włosy, zakręcone w fale, wielkie blade oczy i drobne, ale pełne usta w bardzo nijakiej, szarej twarzy. Nigdy jej nie widziałem. Nieokreślony płaszczyk koloru zszarzałego wrzosu i spódnica nie pozwalały nawet określić, z jakich czasów pochodziła. Wiek dwudziesty, to na pewno. Nie była stara ani nie była dziewczęciem. Wszystko w niej wydawało się jakieś takie szare i nieokreślone.

– Halo! – powiedziałem, chcąc ją ocucić. – Pomyliła się pani. To nie o mnie chodzi.

Spojrzała szeroko otwartymi, nieprzytomnymi

oczami.

– To nie na mnie pani czeka – powtórzyłem jeszcze raz, bardzo wyraźnie, jak do głuchej.

– Oczywiście, że na ciebie, najdroższy. Fajnie się gadało.

– Gdzie znajdę jakiś hotel?

– Nie ma hotelu… Nieczynne. Przecież nie spałbyś w hotelu. Chodź do domu.

– Nie mam tu domu – oznajmiłem spokojnie.

– Nie mów tak… Nigdy tak nie mów! To… mnie zabija. Masz tu dom. Tyle lat czekałam…

Mogłem pójść z nią albo marznąć na dworcu. Przed budynkiem zaczynało się miasteczko spowite w mroku, po pustych ulicach hulał popiół i kurz.

Marzłem.

Skoro nie ma hotelu…

Dobra.

– Tylko przenocuję – powiedziałem. – Tylko do jutra, rozumiesz?

Pokiwała energicznie głową i było jasne, że nic nie rozumie.

Wyszliśmy przed dworzec i ruszyliśmy przez pusty plac, na którym siedziały tylko dwa koty. Potem przez jezdnię i wzdłuż parkanów starych willi po drugiej stronie ulicy. Kobieta trzymała mnie za łokieć, zaciskając palce na skórze płaszcza, i ciągnęła nieustępliwie.

Gdzieś z tyłu rozległ się odgłos silnika i pisk hamulców. Odwróciłem się.

Obły, czarny samochód z wystającymi błotnikami wjechał pod same drzwi dworca, stając krzywo na chodniku. Drzwiczki trzasnęły, rozległ się ciężki tupot butów. Czterech mężczyzn w płaszczach wbiegało do poczekalni, drzwi kołysały się jak skrzydła, pobrzękując szybami. Koty czmychnęły z placu, a ja przesunąłem kobietę do przodu i sięgnąłem po obrzyn. Mężczyźni nie wyglądali jak zakonnicy, ale nie podobali mi się. Nie podobał mi się ani ich samochód, ani pośpiech, ani stukot wysokich, podbitych gwoździami butów.

– Nie patrz na nich – zasyczała szeptem. – Nie patrz, poczują twój wzrok… Chodź do domu. Chodź, nie znajdą nas.

Skręciliśmy w jakąś willową uliczkę, potem w następną i następną. Nad nami przelewało się barwnymi plamami upiorne niebo. W kolejnym zaułku usłyszeliśmy stukot starego silnika. Kobieta pociągnęła mnie za rękaw i wepchnęła w cuchnącą pleśnią i amoniakiem ciemność bramy prowadzącej na podwórko ciągu niskich, jednopiętrowych kamieniczek, a później na próg drzwi i przytuliła się do mnie całym ciałem, osłaniając od ulicy. Poczułem jej usta, zimne i śliskie jak dotyk ślimaka.

Samochód zatrzymał się, słyszałem gang silnika na jałowym biegu i klekot luźnych zaworów. Przytuliłem dziewczynę jedną ręką, a drugą znowu sięgnąłem pod połę płaszcza i odpiąłem zatrzask olstra. Silnik warczał, ale nie było słychać skrzypienia i trzasku starych drzwiczek. Coś pstryknęło i lanca światła przecięła mrok bramy, prześlizgnęła się po ścianach, smagnęła podwórze.

Staliśmy, zimne, wilgotne wargi ślizgały się po moich ustach. Silnik klekotał.

Światło zgasło, zgrzytnął bieg, blaszany klekot silnika wzmógł się, a potem stopniowo ucichł.

W bramie cuchnęło pleśnią, moczem, zjełczałym zapachem dawnej smażeniny i kurzem. Poszliśmy dalej.

Mieszkała w parterowym domku z surowej cegły, otoczonym zapyziałym, pełnym chwastów ogródkiem, przy którym mój przypominał ogrody cesarskie w Kioto.

Ciasną sień oświetlała goła żarówka zwisająca z sufitu, wewnątrz rozpychała się ogromna szafa cuchnąca naftaliną, ścianę zdobił pęk jakichś łachów i jesionek, cynowa balia wisząca za jedno ucho, wszędzie piętrzyły się graty.

Przeprowadziła mnie przez kuchnię, niemal przemocą odebrała płaszcz i posadziła za okrągłym stołem w salonie. Wokół też tłoczyły się graty, ale tutaj najbardziej reprezentacyjne. Porcelanowe talerzyki, koronkowe serwetki, fajansowe bibeloty, kryształy pyszniły się zza szybek kredensu, uroczyście tykał wiszący zegar z kukułką.

Kobieta krzątała się nerwowo po pokoju, w końcu postawiła przede mną głęboki talerz i wybiegła do kuchni. Usłyszałem grzechot węgla w cynowym wiadrze, brzęk fajerek, jakieś szczęknięcia.

Fajnie, wycieczka w czasie. Wizyta u cioci w pierwszej połowie wieku dwudziestego. Albo kiedykolwiek od tysiąc dziewięćset dwudziestego do sześćdziesiątego. Uniwersalny czas, gdy tak naprawdę niewiele się zmieniało. Czas, który się zatrzymał.

Wyjąłem puszkę z tytoniem i skręciłem papierosa. Pośrodku stołu na ręcznie dzierganej serwecie stała kanciasta kryształowa popielniczka.

Z kuchni wciąż dobiegały metalowe szczęknięcia i odgłosy krzątaniny.

Wszystko tutaj wydawało mi się dziwnie znajome. Wiszący w powietrzu zapach stęchlizny, politury i pasty do podłogi, blaszane odgłosy w kuchni, tykanie zegara.

Usłyszałem jakiś dziwny szelest za dwuskrzydłowymi drzwiami prowadzącymi w głąb domu. Coś zaskrzypiało, coś spadło. Znieruchomiałem i opuściłem ostrożnie dłoń na olstro z obrzynem, a potem odsunąłem się delikatnie od stołu.

Coś łupnęło ciężko w drzwi.

Zamknąłem palce na kolbie. Oparłem kciuk o kurek. Wpuściłem powietrze przez nos.

Drzwi otworzyły się i wyjechał z nich trup.

Straszny, zmumifikowany trup starej kobiety, niemal pozbawiony włosów, o zapadniętej woskowej skórze, w zetlałej sukni, toczący się samoistnie na drewnianym wózku inwalidzkim. Wtoczył się do salonu i stuknął w stół, kiwając bezwładnie głową.

Spuściłem ostrożnie kurek i wsunąłem wyjęty do połowy obrzyn z powrotem do kabury. Drżącymi palcami sięgnąłem po skręta i strąciłem wałeczek popiołu do popielnicy. Najbardziej nie podobało mi się to, że najwyraźniej brałem w czymś udział.

Kobieta weszła, niosąc parującą wazę, i postawiła ją pośrodku stołu.

– Dlaczego mamusia nie śpi? Niech mamusia zobaczy, kto wrócił do domu! Co za szczęście!

Sięgnęła po chochlę i nalała mi bladego rosołu z makaronem aż po wręby talerza. Para owiała mi twarz, poczułem mdły zapach rozgotowanej kury i pietruszki, w zupie pływały krążki marchwi i wystawały z niej zakrzywione, blade kurze łapki z ostrymi szponami. Spojrzałem w twarz mumii po drugiej stronie stołu i przełknąłem ślinę. Sine, pypciowate udko na dnie talerza przywodziło na myśl topielca. Zegar tykał.

– Jedz, jedz, kochany. Na kurzych nóżkach, taki jak lubisz. Jedz, póki gorący.

A pomyśleć, że jeszcze przed chwilą byłem głodny i zmarznięty.

– Jedz, ja nakarmię mamusię.

Usiłowała wlewać rosół w usta mumii na wózku, zupa parowała i ciekła po sztywnym z brudu gorsie sukni i pożółkłych żabotach. Kobieta milkła na chwilę, jakby słuchała odpowiedzi, i wyraźnie irytowała się coraz bardziej.

– Dlaczego mamusia tak mówi?! Dlaczego mamusia zawsze mi tak robi?! – wykrzyknęła ze łzami. – Niech się mamusia wreszcie położy.

– Mamusiu, proszę mamusię!

Wytoczyła wózek za drzwi i zamknęła je za sobą.

Czułem zmęczenie, wszystko mnie bolało i znowu zaczęły mi opadać powieki. Z wahaniem zaczerpnąłem łyżkę żółtawej zupy, jak najdalej od sterczących z toni szponów i uniosłem do ust. Parujący rosół owiał moją twarz i nagle poczułem się dziwnie. Poczułem się zamknięty, uwięziony i jakiś bezmyślny. Przez moment wydawało mi się, że nie pamiętam, kim jestem. Pamiętam tylko te malowane wałkiem w kwiatki ściany, tykanie zegara, zapach pasty do podłogi i zwietrzałych perfum „Być może”. Pamiętam zapach rosołu na kurzych nóżkach. Pamiętam „mamusię”. Straszną, oszalałą babę, starszą niż kosmos, zajadłą w bezmyślnej nienawiści i gniewie, bo to były jedyne uczucia, jakie jej zostały we mgle starczego zidiocenia.

Łyżka drżała mi w ręku, unosiła się z niej para i zwisał blady, domowy makaron. Wałkowała go w kuchni, na starej, przysypanej mąką stolnicy butelką od wina. Rozpłaszczała placek mąki rozrobionej z wrzątkiem, metodycznie, pociągnięcie po pociągnięciu, przesypywała znowu mąką i rolowała w ciasny wałek, a potem kroiła nożem na wąskie paski. Raz koło razu. Metodycznie, zdecydowanymi ruchami, ale nigdy się nie kaleczyła. Te paski, zwinięte w spirale, schły przez jakiś czas, mierzwione ostrożnymi ruchami, a ostatecznie lądowały w gotującym się bladym rosole, ze sterczącymi zakrzywionymi łapkami. Rosole na kurzych nóżkach, gotowanym specjalnie dla mnie.

Kimkolwiek jestem.

Nie było nic, tylko zegar, serwetka na stole, mamusia i rosół.

Coś mi mówiło, że nie powinienem jeść.

Odłożyłem łyżkę i odsunąłem talerz.

Zza drzwi dochodziły odgłosy jakiejś szamotaniny i rozpaczliwe błagania.

– Mamusiu, proszę! Dlaczego mamusia zawsze tak robi?! Proszę!

Przetarłem twarz i nagle przypomniałem sobie, kim jestem. Stopniowo.

Tylko do rana, pomyślałem. Jednak dotarło do mnie, że być może tutaj rano nigdy nie nadejdzie. Zatem tylko chwilę, zanim zbiorę siły i myśli i postanowię, co robić dalej.

Kobieta wróciła, zdjęła z siebie kuchenny fartuch, usiadła przy stole i zaczęła płakać.

– ja już nie mogę… Zwariuję przez nią. Boże, jakbym chciała stąd wyjechać… Jak ja jej nienawidzę…

– Ona nie żyje – poinformowałem ją sucho. – Nie żyje.

Spojrzała ze zdumieniem.

– Ależ co opowiadasz. Jest tylko stara. A ja muszę się nią opiekować… Zresztą ona nigdy nie umrze! Dobrze, że chociaż ty wróciłeś.

Ująłem ją za dłonie. Były zimne. Bardzo zimne.

– To nie ja. Spójrz tutaj! Jak masz na imię?

– Przecież wiesz! Przecież dobrze wiesz! Nie mów tak! Najpierw mamusia, a teraz ty! Wpędzicie mnie do grobu! Dlaczego mówisz tak, jakbyś mnie nie znał!

– Bo cię nie znam. To nie na mnie czekałaś na dworcu.

– Jak możesz! Czekałam tak długo! Wychodziłam na każdy pociąg! Wiedziałam, że przyjedziesz!

– Nie na mnie czekałaś. Może już nie pamiętasz, na kogo, ale to nie ja.

Rozpłakała się. Ukradli mi ciało, może już je zabili, po tej stronie ścigali mnie jacyś piekielni zakonnicy, a ja siedziałem uwięziony w świecie Pomiędzy, w salonie nad rosołem i bawiłem się w dom z oszalałym widmem. Sam miałem ochotę się rozpłakać.

Gdybym tylko mógł doprowadzić ją do przytomności i wymyślić, jak mogłaby mi zapłacić, mógłbym ją przeprowadzić. Robiłem już takie rzeczy, ale tym razem nie dałbym rady. Musiałbym krok po kroku uświadomić ją, że umarła, że uwięziła się po drodze z widmem

ner;

mamusi, skłonić, żeby zostawiła tamten świat. Porzuciła go, zostawiając obol, i odeszła tam, gdzie prowadzi droga. To po prostu terapia. Ale nie ze Spinofratrami na karku i z zaginionym ciałem. Nie z kończącym się czasem cieknącym mi między palcami.

Znowu zamykały mi się oczy. Wysiłek, by nie spać, był niczym wspinaczka po gładkiej jak szkło skale. Przecież jestem poza ciałem! Dlaczego muszę spać?

Może kończyło się działanie nalewki?

Rosół przestał parować, kobieta przestała płakać, ale zegar nadal tykał.

Ścieliła łóżko.

Wielkie, z żelaznych prętów, zaopatrzone w dwie pękate poduchy i wydętą jak balon pierzynę. Tylko jedną.

Rozbierała się, siedząc tyłem do mnie, wyćwiczonymi ruchami, tak by nie pokazać ani kawałka nagiego ciała. Zdjęła bluzkę, wciągnęła przez głowę długą nocną koszulę, dopiero wtedy zdjęła spódnicę, stanik, rajstopy i majtki, które schowała w dłoni i ukryła pod ubraniami.

– Połóż się, kochany. Przecież nie będziesz siedział po nocy… Jesteś taki zmęczony.

Rzeczywiście miałem dosyć. Myśli rozpadały mi się na strzępy, wirowały pod powiekami, jak spłoszone stado nietoperzy. Jak kawałki ciemności. Raz i drugi połączyły się w jedną plamę spokojnego, przytulnego mroku i głowa opadła mi na pierś. Poderwałem się, a potem klapnąłem znowu, tonąc w studni ukojenia.

– Połóż się… Dlaczego się nie kładziesz?

Położyłem się. Pod zimną, wilgotną i ciężką pierzyną, jakbym nakrywał się wiekiem trumny. Rozpadałem się.

Przytuliła się do mnie, jej ciało pod cienkim płótnem koszuli było zimne jak ryba.

– Tak mi zimno… Rozgrzej mnie…

Nie bardzo wiedziałem, co robię. Jej usta były śliską, lodowatą plamą w zimnym mroku. Wyślizgnęła się ze swojej koszuli, niczym wąż zrzucający skórę.

– Jestem taka pusta i zimna… Wypełnij mnie…

Łóżko skrzypiało rytmicznie, jak huśtawka, wezgłowie stukało o ścianę. W pewnym momencie uniosła głowę i krzyknęła nad moim ramieniem:

– Niech mamusia wreszcie zaśnie!

Pamiętam, też jak to smakowało.

Jak popiół i kurz.

I jeszcze pamiętam to, że nie zdołałem jej rozgrzać.


Mamusia wstała nad ranem. Jak co dzień. Codzienne jęki, monotonne modły i zawodzenia na całe gardło, jakieś psalmy na zmianę z wyciem i złorzeczeniami, codzienna wymiana zafajdanej bielizny.

Z lustra spojrzała na mnie okrągła, łysawa gęba, patrzyłem przez chwilę bezmyślnie z brzytwą w ręku, w kuchni Barbara szczękała garami, płukała koszule mamusi w blaszanej wannie, a ja patrzyłem w lustro.

A potem przyłożyłem ostrze do gardła, patrząc sobie prosto w oczy.

Zdjąłem je nagle i pociągnąłem po przedramieniu.

Ból był ostry, ale krótki i blady, jakiś nieistotny, jakbym odrętwiał.

Krew zaczęła kapać świecącymi kroplami do miednicy, jedna po drugiej, jak korale z zerwanego naszyjnika.

Odzyskałem świadomość. Gwałtownie, jakbym wypływał na powierzchnię. Z krztuszeniem się, gwałtownym łykaniem powietrza, dławiłem się własną osobowością. Ból wrócił. Ból przeciętego ramienia, ból będący pamiątką po wczorajszej walce, rozpacz i ogień, który trawił mnie od środka.

Z lustra wciąż patrzyła obca, okrągła gęba, ale gdzieś spod spodu zaczęły wypływać moje własne rysy.

Wytarłem brodę z mydlin i wypadłem z łazienki.

Na krześle wisiały pękate, brązowe spodnie z szelkami i płócienna biała koszula.

– Gdzie moje ubranie?!

– Na krześle – powiedziała, patrząc na mnie znad balii.

– Pytam, gdzie moje ubranie. To, w którym przyszedłem wczoraj.

– A daj mi spokój – żachnęła się. – Masz wyprane ubranie. Na krześle.

Przeszukałem kuchnię, pokój, potem mały pokoik, w którym stał wózek z siedzącą mumią, wypełniony dusznym smrodem gnijących kwiatów i zdechłych ryb. W końcu znalazłem je w sieni, wtłoczone gdzieś za szafę, w kłębie innych szmat, nakryte drewnianym korytem.

Moje drelichowe portki, moja koszula, mój T-shirt.

Skarpetki ocalały.

Przeszukanie trwało. Płaszcz wylądował w tapczanie, a olstro z obrzynem w popielniku zimnego pieca w salonie.

Brakowało butów.

– Gdzie moje buty?

– Po co ci buty – zapytała z obawą. – Przecież nigdzie nie będziesz chodził… Śniadanie zaraz będzie. Co ci się stało w rękę?! Ty krwawisz!

– Gdzie moje buty, niewiasto! – warknąłem.

– Nie patrz tak na mnie! Leonie, ja cię nie poznaję!

– Nic, w mordę, dziwnego! Przecież mnie nie znasz! Nigdy mnie nie widziałaś!

– Proszę cię, ja się ciebie boję…

– Buty!

Usiadła przy stole, oparła głowę na ramionach i zaczęła szlochać. Poczułem się paskudnie. Tylko, do diabła, dlaczego? W co dałem się wkręcić?

Obuwie znalazłem przed domem, schowane pod starą, potłuczoną donicą.

Wiązałem cholewy drżącymi dłońmi, siedząc na krzywej ławce, długie sznurówki plątały mi się w palcach.

Z domu dobiegał gwałtowny, rozpaczliwy szloch.

Piekło jest w nas. W środku. Każdy nosi je ze sobą, dopóki go nie pokona.

Otuliłem się swoim ciężkim płaszczem.

Tak czy inaczej, ciągle żyłem. Wiedziałem o tym, bo wciąż wszystko mnie bolało.

„Popiół i kurz, bracie”.

Wróciłem od furtki.

Trzasnąłem drzwiami, uniosła mokrą od łez twarz i popatrzyła na mnie z nadzieją.

– Wyjedź stąd – powiedziałem twardo.

– Wyjechać? Dokąd? Mamusia…

– Mamusia nie żyje od dawna. W ogóle cię nie potrzebuje. Ty też nie żyjesz. Przypomnij sobie. Przypomnij sobie, kobieto. To miasto umarłych. Nie musisz tu siedzieć. Tylko ty o tym decydujesz. Idź na dworzec. Idź na dworzec, a kiedy przyjedzie pociąg, wsiądź do niego. Tu masz bilet. Słyszysz mnie? Wsiądź do pociągu!

Położyłem przed nią tekturowy kartonik, który znalazłem w kieszeni.

Spojrzała na bilet, a potem na mnie, szarymi, wodnistymi oczami bez cienia zrozumienia.

Wyszedłem i nie wracałem więcej.


Dzień w świecie Pomiędzy. Nigdy dotąd go nie oglądałem, ale też nie bardzo było się o co ubiegać. Wyglądał trochę jak bardzo mglisty przedświt, a trochę jak chwila przed burzą. Było buro, ni to ciemno, ni to jasno, wśród mgły przeświecało brudne, żółte światło. Tylko popiół i kurz były takie same.

Kluczyłem uliczkami wśród domków, takich niby-miejskich, niby-wiejskich, aż wreszcie trafiłem na jakieś ulice. Było pusto i dziwnie. Trochę jak po zagładzie, a trochę jakby w czasie wojny. Brnąłem krzywymi uliczkami, wśród dziwacznych kamieniczek, napotkani ludzie czasem snuli się obojętnie, nie zwracając na mnie uwagi, a czasem stali zgarbieni, nieruchomo, twarzami do ściany, tak jak tamci, których widziałem w pociągu. Nie miałem pojęcia, co robić. Zatrzymać się tutaj? Szukać autobusu?

Wciąż było zimno.

Bar znalazłem nie wiem jak i nie wiem, po co do niego wszedłem. Chyba kierując się odruchem. Trafiłem na brukowany rynek, napatoczyłem się na szyld i schodki do sutereny, więc wszedłem. Nie wiem, czego szukałem. Przecież nie śniadania. Jednak to był odruch. Kiedy budzisz się w obcym mieście, rano trzeba poszukać śniadania.

Bałem się cokolwiek tu jeść. Zupełnie jakby łyk napoju albo kęs jedzenia miały mnie uwięzić w świecie upiorów na zawsze.

Ulicą przejechał wóz konny, a zaraz potem płonący motocykl z moich czasów, szybki, przysadzisty, z zadartym kuprem. Przejechał, ciągnąc za sobą strugę dymu i ognia, niczym zestrzelony samolot.

Wszedłem do baru.

Otwarty, nawet siedziało tu kilku klientów.

Wnętrze było ciemne, podłogę wysypano drobnymi trocinami, przez zarośnięte pajęczynami okna wpadało niewiele światła.

Usiadłem przy odrapanym, krzywym stoliku i skręciłem papierosa. Nie miałem pojęcia, co dalej.

Jeden z klientów wyglądał jak plama czarnego dymu w kształcie człowieka. Wewnątrz podobnej do chmury głowy kwitowały gałki oczne, niby zawieszone w czerni piłeczki. Inny siedział ze smętnie zwieszoną głową i bębnił palcami po stole. Miał na sobie zetlałą, czarną marynarkę pokrytą plamami i bębnił po stole palcami, które wyglądały jak części fortepianu. Widać było skomplikowane cięgła i drewniane przeguby, opuszki palców oklejono przybrudzonym białym filcem. Jeszcze inny był obszarem w kształcie człowieka, w którym unosiły się strzępy: dłoń, kawałek czaszki z okiem i z uchem, dwa czy trzy kawałki szczęki, mnóstwo innych fragmentów połączonych stabilnie, jakby reszta ciała była na swoim miejscu, tylko niewidoczna dla oka. Człowiek mozaika.

Dobrze. Każdy wygląda tak, jak o sobie myśli i jak się czuje.

Skądś dobiegała smętna muzyczka grana na pianinie, barman przecierał brudną szmatą szklanki. Wydawało się, że wraz z moim wejściem zapanowała nagła cisza. Czułem na sobie spojrzenia rzucane gdzieś z mroku.

– Pan życzy?

– Kawę – powiedziałem odruchowo. – Mocną. I szklankę wody.

Dopiero wtedy przypomniałem sobie, że jestem w świecie Pomiędzy i nie mam pieniędzy. Nawet nie wiem, czym tu się płaci. Tam, w realnym świecie, jestem bogaty. Zapomniałem, jak to jest być kompletnie bez grosza. Kompletnie. Choćby za szklankę wody – czym miałem zapłacić? Gilzą? Całusem? Bilet już oddałem.

„Słyszeliście? Chce kawę” – dobiegły mnie szepty.

– Chwileczkę. – Wysoki, chudy blondyn z kędzierzawymi włosami, w staromodnych, rogowych okularach słonecznych i kurtce z demobilu wstał ze swojego miejsca i przysiadł się do mojego stolika. Wydawało się, że składa się głównie z twarzy z wrośniętymi rogowymi okularami o brązowych szkłach, unoszącej się w powietrzu jak maska teatralna, jednak za nią majaczyła siatka świecących delikatnymi liniami nerwów, niczym rozjarzone druty.

Barman odszedł, wycierając gumowe dłonie w fartuch.

– Nowy? – zapytał blondyn, patrząc na moje palce, kiedy skręcałem papierosa.

– Słucham?

– Od niedawna w mieście?

– Przyjechałem wczoraj. Nocnym pociągiem – powiedziałem. – I lepiej tu nie siedź. Nie mam pieniędzy. Zaraz będzie chryja.

– Piekło czy szajba?

– Słucham?

– Mamy tu dwie kategorie ludzi. Jedni wiedzą, co się stało i gdzie są. Tacy siedzą w tej knajpie. Piekło, bracie. Drudzy udają, że nic się nie stało. Nie zdają sobie sprawozdania. Łażą po ulicach, coś niby gotują, kręcą się jak mysz w kołowrotku. Udają, że żyją. Szajba. Ci nawet nie wiedzą już, kim są. Gorzej niż duchy. Szajba. Pytam, do jakiej kategorii pan szanowny się zaliczasz: piekło czy szajba?

– Przejazdem – powiedziałem.

– Że jak, słucham?

– Jestem żywy – wyjaśniłem. – Przynajmniej na razie.

– Tu nie ma żywych, przyjacielu. Piekło albo szajba. W tej knajpie siedzi piekło. Nie zamawia się tu kawy. Tu nie ma kawy, zresztą po co ją pić? Ale Antoś może ci zaparzyć. Smakuje jak nic. Jak popiół.

– Jestem żywy – powtórzyłem. – Umiem tu wchodzić, do tego świata, a potem wracać do swojego ciała. Umiem żyć i tu, i tam. A kawa to z przyzwyczajenia. Co miałem zamówić? Zdrowaśkę?

– Znaczy szajba. Ale tym razem ciekawa. A jak zamierzasz wrócić, kolego?

– Normalnie, to nie taki problem – powiedziałem zmęczonym głosem. – Mam swoje sposoby. Rzecz w tym, że po tamtej stronie gwizdnęli mi ciało. Jest więc, kolego, zupełnie możliwe, że za chwilę odkorkuję. Albo że już to się stało, a ja nic nie zauważyłem. W takim wypadku odpowiedź brzmi: zdecydowanie piekło.

– Czego się trzęsiesz? Masz mojra?

– Nie. Tak się czuję. Trzęsie mnie.

– Przywykniesz. Jak przeżyłeś noc?

– Spotkałem taką jedną, na dworcu…

– Wdowę?! Ale przecież… Jak mogłeś od niej wyjść? Nie wyglądasz wcale jak…

– Jak Leon? Chyba jeszcze trochę tak. Nie wiem. Słabo mi. Ale i tak już mi lepiej.

– Antoś! Dwie lufy! Na mój rachunek! – zawołał blondyn.

Barman postawił na porysowanym blacie butelkę z czymś mętnawym i dwa kieliszki, nieprzyjemnie przypominające nagrobkowe znicze.

Blondyn wyciągnął dłoń.

– Kazimierz Pyrowski, aktor. Bardzo mi przyjemnie. Zmarły od… będzie już z pięćdziesiąt lat jak nic. Jeszcze nie spotkałem chojraka, który wyszedł od wdowy.

Uścisnęliśmy sobie ręce. Zrobiłem to z obawą, bo siateczka nerwów, którą widziałem przed sobą wydawała się delikatna, muślinowa, ale poczułem silny dotyk palców.

Butelka była już napoczęta, lak na szyjce ukruszony, lecz korek wetknięto pieczołowicie na miejsce.

Kawałek brązowej kartki w miejscu etykietki głosił: Stefan Kasprzycki.

Aktor zauważył moje spojrzenie, nalewając mętny płyn do kieliszków. Wyglądało to jak woda z ogórków, jednak nalane do kieliszka strzeliło natychmiast błękitnym płomykiem, niczym podpalony spirytus.

– Wiem, że chłopa, to nie najlepiej idzie, ale tu niczego lepszego nie ma.

Wręczył mi kieliszek. Stuknęliśmy się. Trzymałem przez chwilę w powietrzu, nie wiedząc, co robić dalej. Pyrowski uniósł brwi, tak że ukazały się na moment nad rogowymi oprawkami półokrągłych, ciemnych okularów. Zdmuchnął płomyk.

– Zdrowie Stefana Kasprzyckiego! Zdmuchnąłem i wypiłem. Co tam. Naprawdę czułem się fatalnie.

Ale to było jeszcze gorsze. Najpierw był smak. Potem aromat. Smak i zapach obcego człowieka wlany w gardło. Jego potu, jego życia, jego włosów. Nagle, jednym haustem. A później straszny kołowrót wspomnień skomasowanych w ułamku sekundy. Życie Stefana Kasprzyckiego przeleciało mi przed oczami. Synku, uważaj! Gdzie jest babcia? Be – be - be! Baranek trawę żre! Podaj piłkę, lapeto! Gównojad! Gównojad! Kasprzycki, przyjdziesz z rodzicami! Stef, masz takie piękne dłonie… Ruchy, Kasprzycki! Granat! Sto pompek, cwelu! W imieniu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, ogłaszam was mężem i żona! Na co się gapisz?! Odchodzę od ciebie! Jestem w ciąży… Tata nie żyje. Możemy panu zaproponować pracę na innym odcinku… Tracimy go! Dwa centymetry adrenaliny w komorę serca! Siostro, tak boli…

Wszystko to runęło we mnie jak wodospad, i wróciło z żołądka gryzącą falą smrodu, obcości i życia. Krztusiłem się Stefanem Kasprzyckim, rzucało mną na krześle, oczy zaszły łzami. Coś potwornego.

– Co to jest?!

– Mówiłem ci. Zdrowie Stefana Kasprzyckiego.

– Jezu… To znaczy, że kiedy butelka się skończy…

– Nie. Chyba nie. Silny jest. Chyba że to nie pierwsza butelka. Trzeba by zapytać tych, co sprzedają bimber. No, ale co zrobisz? Mam po nim płakać? A ktoś jeszcze płacze za mną? Ktoś mnie pamięta? Czujesz już? Czujesz, jak wraca życie?

Rzeczywiście, jakby ustępowało mi odrętwienie. Przestałem się trząść z zimna, nagle poczułem pod pośladkami twarde, wyślizgane siedzenie krzesła. Nie zdawałem sobie dotąd sprawy, że go nie czuję. Kaszlałem jeszcze, gardło miałem jak zdarte pilnikiem.

Pociągnąłem papierosa, który nagle zaczął smakować jak tytoń, a nie popiół. Poczułem zapach dymu, starego drewna, nawet tynku na ścianach i smród z pobliskiego kibla. Poczułem się jak żywy.

Byłem przecież żywy, do cholery! Przynajmniej przestałem czuć się jak Leon.

Mój rozmówca też zrobił się wyraźniejszy. Przestał składać się z twarzy, nerwów i kurtki. Obszar, opisany płonącymi gałązkami, stopniowo zatonął w gęstniejącym niczym dym, szarym ciele, pojawiła się sylwetka.

– I co teraz zrobisz? – zapytał lekko gęściejszy artysta.

– Nie wiem. Czym tu się płaci? Sięgnął do kieszeni i pokazał garść kamyków. Zwykłych otoczaków, trochę grubszych od żwiru.

– Co to jest?

– Odpusty. Jeden kamyk, jeden grzech. Dajesz komuś kamyk i bierzesz grzech na siebie. Taki zwykły grzech, bracie, codzienny. Kiełbasa w poście, koń zwalony w pościeli, niepójście na mszę. Przekleństwami i kłamstewkami wydaje się resztę. Zaśmiałem się.

– A jak się trafi niewierzący?

– W co niewierzący? W życie po śmierci? Nie rozśmieszaj mnie, koleś.

– W to pójście na mszę.

– Każdy ma jakieś grzechy, bracie. Świętych tu jakoś nie ma.

Wskazałem głową na barmana.

– Ten już powinien być święty.

– Widocznie ma na składzie parę większych głazów, których nie równoważy garść kamyków.

– A widziałeś kiedyś, żeby to komu pomogło? Zabrało stąd?

Pokręcił głową.

– Nie rozmawiamy tu na te tematy, koleś. Nie o tym. Piekło nie piekło, kultura jakaś, rozumiesz, obowiązuje.

Bawiłem się przez chwilę kieliszkiem. Trzeba było wracać. Tylko jak? Musiałem wrócić, żeby odzyskać ciało. Ale żeby wrócić, potrzebne było ciało.

– Można się tu gdzieś zamelinować? Jest jakieś miejsce, gdzie można się zatrzymać? Hotel jakiś?

– Jest. Ale to jest hotel szajbusów. Tu, za ratuszem, w uliczce. Nie płać tam odpustami.

– A czym?

– Nie wiem, pewnie pieniędzmi, których nie ma, tak samo jak nie ma ich rodzin, świata ani niczego. To szajbusy.

Znowu zaczął blaknąć, skóra zamieniła mu się w szary opar, w którym płonęły druty nerwów. Uniósł butelkę. Zaprzeczyłem ruchem dłoni i odwróciłem kieliszek do góry nogami. Nie chciałem więcej Stefana Kasprzyckiego.

Miałem ochotę zaproponować mu, że go przeniosę. To odruch. Przez całe lata byłem psychopompem, właściwie nie wiedząc, co robię. Ale przypomniałem sobie mnichów, ogary, moje ciało oraz czarny samochód, który zajechał na stację. Byłem ściganym. W obu światach. Lepiej trzymać język za zębami.

Najbardziej niepokoił mnie ten czarny samochód, więc o niego zapytałem.

Jego nerwy zapłonęły nagle, jakby rozżarzyły się do białości.

– Uważaj na nich… W ogóle nie pętaj się tu sam nocą. Dla niektórych wojna się nie skończyła.

– Jaka wojna?

– Każda wojna, bracie. Ludzie mają to w głowie. Jedni będą naprawiać świat i innych dookoła, a inni będą się przed nimi bronić. Niektórzy giną na wojnach, ale tego nie zauważają. Inni zauważają i stają się przez to jeszcze gorsi. Już nawet nie pamiętają, o co poszło. Teraz są jak oszalałe dobermany.

– Muszę wrócić – powiedziałem właściwie do siebie.

Pokręcił głową, właściwie kwitującą maską twarzy.

– Nie możesz wrócić. Tak tu jest. Bilet w jedną stronę. Szajbusy czasem próbują. Mają takie miejsca… Tam bariera jest cieńsza i trzeba mieć szajbę. Naprawdę porządną szajbę. Tylko że to nic nie daje. Może uda ci się tam załopotać firanką, zdmuchnąć świeczkę albo pokazać cień na ścianie. Nic więcej. A ty pewnie chciałbyś wrócić i wziąć prysznic, co?

Zatrzymał mnie jeszcze, kiedy wychodziłem w blady, wieczny przedświt i zapytał o imię. Stanąłem, tknięty podejrzeniem. Zwykle w takich razach mówiłem „Charon”, ale nie teraz. To ślad.

– Jak chcesz – powiedziałem. – Wszystko jedno, byle nie Leon. Zresztą, mów mi Jakub.

Dlaczego? To jedyna postać biblijna, która rozstrzygała kwestie z nadprzyrodzonym, tak jak ja. Na pięści i kopniaki. Co więcej, Jakub wygrał. Wykpił się kontuzją nogi, czyli wylądował lepiej niż większość uczonych mędrców.

To dobra wróżba.

Загрузка...