ROZDZIAŁ 1

Uważaj na ciernie – powiedział mój martwy przyjaciel. Nad jego głową, po szarobrudnym niebie kłębiły się i sunęły nienaturalnie szybko chmury. Wszystko tonęło w żółtym, burzowym świetle, jak sepiowana fotografia. – Uważaj na ciernie.

Chciałem coś powiedzieć, ale miałem wrażenie, że sklejono mi wargi plastrem. Mój martwy przyjaciel zwisał z krzyża, ciężko, jak na gotyckim krucyfiksie. Palce miał zakrzywione niczym szpony, strugi rdzawej, niemal czarnej krwi toczyły mu się wzdłuż ramion, ale w nadgarstki ani grzbiet skrzyżowanych stóp nie wbito łbów bretnali. Tkwił na drewnie dzięki cierniom, które porastały słup i belkę. Mój świątobliwy przyjaciel. Przygwożdżony dziesiątkami twardych jak żelazo, długich na dłoń cierni, jakby krzyż był afrykańskim drzewem akacji.

Nie mogłem niczego powiedzieć, nie mogłem krzyczeć. Chwyciłem się za twarz, pomiędzy nosem a podbródkiem namacałem tylko gładką skórę. Moje usta znikły. Nie znalazłem ust!

Mój przyjaciel dusił się, zwisając z belki, z płucami zgniecionymi pod własnym ciężarem. Dźwignął się na ramionach i przebitych stopach, drąc ciało kolcami i wypuszczając kolejne potoki krwi. Dźwignął się ku oszalałemu niebu, usiłując złapać oddech.

– Uważaj na…

I wtedy zadzwonił telefon.

Wypadłem w świat żywych jak wynurzająca się łódź podwodna. Miałem wrażenie, że rzeczywistość eksploduje wokół mnie jak woda, że rozpada się w fontannie srebrzystych kropli.

Siedziałem wśród zmiętej pościeli, łapiąc oddech niczym ryba.

Telefon dzwonił nadal.

Nie ma bodaj nic gorszego niż dzwonek przeklętego aparatu w środku nocy. Nigdy nie oznacza niczego dobrego. Nie mam pojęcia dlaczego, ale mieszkańcy tej planety nigdy nie budzą cię telefonem, żeby powiedzieć, że wygrałeś milion dolarów, odziedziczyłeś majątek, przyjmują cię do pracy albo nominują do nagrody. Lekarz nie zadzwoni o trzeciej rano, żeby powiedzieć ci, że jednak jesteś zdrowy. Takie rzeczy mogą poczekać. Natomiast żeby poinformować cię o tym, że ktoś z twoich bliskich nie żyje, zostałeś zrujnowany, deportowali cię do Mongolii, coś spłonęło albo wybuchła zaraza, powiedzą ci natychmiast, będą dobijać się do drzwi, wywloką z wanny, wyciągną z łóżka. Zupełnie jakby nie mogli znieść myśli, że jeszcze przez kilka godzin będziesz żył normalnie i chcą ci zwalić niebo na głowę bez najmniejszej zwłoki. Jedyne, co nie może poczekać do rana, to właśnie te rzeczy, na które nic nie będziesz mógł poradzić.

Rozległ się kolejny sygnał, bezlitosny, elektryczny świerszcz. Potem dwie sekundy ciszy, których potrzebowałem, żeby zorientować się, kim jestem, gdzie mieszkam i co to jest telefon. Gdy rozdzwonił się znowu, zastanawiałem się jeszcze, czy odebrać.

Podniosłem słuchawkę.

W tle słyszałem neonowe, elektryczne trzaski, jakby sygnał przedzierał się przez burzę magnetyczną na Słońcu, jakieś syki i szelesty. A potem straszny, bardzo wyraźny szept oznajmił:

Peccator… peccator…

Połączenie zostało zerwane.

Siedziałem na łóżku, dygocąc, z leżącej na pościeli słuchawki dobiegał przerywany sygnał, brzmiący jak lament.

Czekałem, aż znowu się obudzę.


Koszmarne sny to część mojego życia. Jestem przyzwyczajony. Na jawie albo w półśnie widuję takie rzeczy wystarczająco często. Ale wyrwany ze snu zmorą nad ranem, w ciemną burzową noc, boję się zasnąć i boję się nie spać, tak samo jak każdy. Położyłem się ostrożnie na poduszce, czując, że oszalałe niebo, pełne wściekle kłębiących się chmur, i czarny, pokryty kolcami krzyż bodący to niebo, czekają tuż pod powiekami. Bałem się ponownie zasnąć.

Michał nie żył już od dwóch tygodni. Nie chciałem widzieć go ponownie, na krzyżu, przeszytego kolcami, konającego pod upiornym niebem.

Bałem się, że widzę coś, co rzeczywiście ma miejsce.

Jeżeli człowiek, który powinien bezwzględnie zostać zbawiony, naprawdę wisi tam gdzieś w zaświatach, to wszyscy jesteśmy zgubieni.

W takich momentach trzeba wstać. Chociaż na pięć minut. Wyjść do kuchni, napić się wody albo mleka, zapalić papierosa. Iść do łazienki. A potem wrócić do łóżka i położyć się w zupełnie innej pozycji. Przetrzepać poduszkę, ułożyć ciało na drugim boku.

Wtedy koszmar nie wróci.

Nie zapalałem światła, wędrując przez mroczny dom, wydawało mi się, że w ciemności coś się kłębi, wije w kątach, wyciąga do mnie drapieżne ręce.

Normalne u świra.

Hormon snu rozkłada się od światła. Jeżeli zapalisz lampę choćby na chwilę, prawdopodobnie już nie zaśniesz.

Deszcz bębnił w łazienkowe okno, w ciemnościach ogrodu coś się poruszało, wiatr miotał gałęziami. Burza.

Spuściłem wodę i wtedy z trzaskiem zwalił się na mnie huk gromu, łazienka wypełniła się pulsującym światłem, w którym zobaczyłem oświetloną sino sylwetkę za oknem, owalną plamę z czarnymi jamami oczu i ust, jak obraz Muncha.

Nie wrzasnąłem. Zachłysnąłem się tylko powietrzem, czując się tak, jakby wyładowanie błyskawicy przepłynęło przez moje ciało. Włosy stanęły mi dęba.

A w następnej sekundzie zrozumiałem, że to ja.

To moja własna sylwetka odbita w szybie. Grzbiet oblazły lodowe mrówki, czułem, że trzęsą mi się ręce.

Odetchnąłem głęboko kilka razy, patrząc na zalewaną deszczem szybę, na kołyszące się na wietrze gałęzie. Potrzebowałem kobiety, potrzebowałem tabletki seconalu, może filiżanki herbaty.

Widywałem widma i trupy. Przeprowadzałem dusze na drugą stronę światła, wędrowałem między światami. W mojej piwnicy leżały pieniądze, które dostałem od umarłych. A mimo to udało mi się doprowadzić do stanu, w którym drżałem jak osika we własnej łazience na widok odbicia w szybie. Z powodu złego snu i burzy. I czwartej rano.

Parszywej wilczej godziny, kiedy umysł człowieka jest bezbronny niczym u pięcioletniego dziecka. Czwarta rano. Czas, gdy wali się kolbami w drzwi. Czas skrytobójców, czas tajnej policji i upiorów.

Uspokoiłem się i ruszyłem z powrotem do sypialni.

I wtedy, w świetle kolejnej błyskawicy zobaczyłem dłoń.

Odcisk dłoni na szybie.

Niknącą powoli plamę szronu w kształcie dłoni, z rozczapierzonymi palcami, odbitą na szybie od zewnątrz.

Odcisk zniknął całkowicie w ciągu pięciu sekund, sekund, które policzyłem.

Zostały tylko ciemność, deszcz i burza.

I człowiek stojący we własnej ciemnej łazience, z nogami zmienionymi w betonowy odlew.

Telefon zadzwonił znowu, ledwo zamknąłem oczy.

Są takie dni.

Otworzyłem powieki, które wydały mi się częściowo sparaliżowane i przysypane piaskiem. Okazało się, że jest już szaro, burza za oknem zmieniła się w beznadziejną mżawkę. Spojrzałem na zegar. Piętnaście po szóstej.

– Dzień dobry, mam nadzieję że pana nie obudziłem? – Człowiek o skrzypiącym głosie starca mówił tonem sugerującym, że obudzenie kogokolwiek przyzwoitego o tej porze jest zwyczajnie niemożliwe. – Tu ojciec Lisiecki. Dzwonię w sprawie brata Michała.

Michał nie miał brata. Sam był bratem. Mój nieżyjący przyjaciel był zakonnikiem. Jezuitą. Tyle tylko, że od dwóch tygodni nie miał już żadnych spraw.

– Czy ojciec nie powinien być na jutrzni? – zapytałem, starając się, żeby mój głos nie brzmiał zbyt zgryźliwie.

– Jutrznia jest o czwartej – wyjaśnił lekko zaskoczony.

– O czwartej. Zapamiętam.

Kojarzyłem go. Chudy staruszek w szarym swetrze, o uśmiechniętych oczach, sterczącej grdyce i lekko krogulczych rysach. Przeor jak z obrazka.

– Czy mógłby pan dzisiaj przyjechać do nas?

– Do klasztoru? – To było głupie pytanie, nie dysponowali siecią piwiarni ani nocnych klubów.

– Brat Michał zostawił coś dla pana.

– Co? – Michał umarł nagle. Bardzo nagle. Raczej nie mógł się tego spodziewać.

– Proszę przyjechać. O siódmej?

– O ósmej – powiedziałem stanowczo. Nie zaczynam dnia od modłów i postów. Nie biczuję się na śniadanie. Jestem osobnikiem świeckim. Potrzebuję szczoteczki do zębów, kanapek, ciepłej wody, papierosa i filiżanki kawy.

Jadąc do Brusznicy, gdzie stał klasztor, w którym rezydował mój zmarły przyjaciel, nie czułem już lęku. Nocny koszmar się rozwiał. Zostały tylko smutek i senność. Przejściowe pory roku nie są dla mnie najlepsze. Dla nikogo takiego jak ja. Obłęd lubi wracać jesienią lub przedwiośniem. Lubi niż, mgłę, ołowiane zachmurzone niebo. Budzisz się rano i masz do dyspozycji albo nieokreślony lęk, albo smutek. A czasami jedno i drugie. Chciałbym obudzić się pogodnym i uśmiechniętym lub przynajmniej obojętnym, ale jedyne, na co mogę liczyć, to wybór między trwogą a rozpaczą oraz nadzieja, że nie zwariuję do reszty.

Miasteczko leżało ciche i beznadziejne, spowite mgłą i mżawką jak żałobnym kirem. Nie mogło się zdecydować, czy jest miastem, czy wsią, i najwyraźniej umierało. Sprawiało wrażenie, że zbudowano je już w stanie śmierci klinicznej. Ulice były pełne dziur, w chodnikach ani jedna płyta nie była cała ani prosto położona. Wszystko, co metalowe, było zardzewiałe i krzywe, co drewniane było złamane, co pomalowane obłaziło z farby.

Ledwo wjechałem, napatoczyłem się na pogrzeb. Z całym małomiasteczkowym przepychem śmierci, wśród powagi i tandety, jaką dają plastikowe białe kalie i papierowe chryzantemy. Czerń, srebro, kute wieńce z metaloplastyki, konny karawan wyglądający jak powóz Drakuli, mężczyzna w czarnym trójgraniastym kapeluszu i w pelerynie niosący pogrzebową chorągiew z kostuchą, ksiądz z Biblią w dłoni w płaszczu przeciwdeszczowym, niewielki orszak ciągnący poboczem, okryty łuską rozpostartych parasoli, niczym czarny wąż.

Zacisnąłem ręce na kierownicy i przepuściłem kondukt, starając się nie patrzeć im w twarze. Wiedziałem, że to wróci. Po prostu była taka pora roku i nic nie mogłem na to poradzić. W takim stanie odbieram wszystko jak jakiś czujnik. Czuję zapach stęchlizny i pleśni z mieszkań, w których się tłoczyli, gdzie wśród lśniących spękanym lakierem starych mebli jedynym żywym obiektem jest migający telewizor, z którego nieustannie leją się seriale, czuję, że osaczają mnie zagracone podwórka, zapadnięte dachy, pokryte liszajem ściany. Czuję odór taniego wina, słyszę błahe rozmowy. Nuda, beznadzieja, brzydota i monotonia. Życie kręcące się w kółko jak mysz w kołowrotku. Spoglądali na mnie bezmyślnie i wydawało mi się, że mają jednakowe, obojętne twarze. Korowód manekinów.

To niezupełnie jest złudzenie. Kiedy jestem w takim stanie, czuję życie obcych ludzi. Czuję je tak, jakby to były moje własne wspomnienia. Wiem, gdzie trzy-; mają pieniądze, gdzie śpi babcia, czuję zapach ich życia, smród beznadziejnej codzienności i zawiedzionych nadziei.

To wcale nie jest zabawne.

Stał na chodniku. Stał i patrzył na kondukt w bezbrzeżnym osłupieniu. Wyglądał jak nieostre, poruszone zdjęcie. Czarna plama garnituru skontrastowana z zamazaną bielą twarzy, dziury oczu, jakby był postacią namalowaną rozmytą akwarelą. Nikt go nie widział. Nikt poza mną. Po prostu stał i patrzył.

Widziałem go tylko kątem oka. Przy odrobinie wprawy można nawet przyjrzeć się czemuś, co jest z brzegu pola widzenia, nadal patrząc prosto przed siebie. Patrzyłem na orszak i na taniec wycieraczek i nie miałem ochoty go widzieć, ale i tak widziałem.

Oglądał własny pogrzeb.

Zatrzymałem się na poboczu i poczekałem, aż sobie pójdą, aż uspokoi się moje skołatane serce. Mężczyzna na chodniku też zniknął.

Może poszedł zobaczyć, co zrobią na cmentarzu.

A potem ruszyłem dalej. Powinienem już dawno się przyzwyczaić, ale to nie takie łatwe. Do tego po prostu nie można się przyzwyczaić.

Paru zmokniętych obywateli snuło się smętnie przed sklepem spożywczym, po maleńkim renesansowym rynku dreptało kilka gołębi. Zatrzymałem samochód na pustym placu przed ratuszem, gdzie białą farbą wymalowano krzywo kilka prostokątów miejsc parkingowych.

Takie miasteczko mogłoby być perłą i atrakcją turystyczną, tymczasem w rynku nie można było nawet napić się kawy. Szczycił się koszmarną restauracją „Ratuszowa”, której menu, wystrój i obsługa pamiętały czasy Gomułki. Tu nie było parasoli, pubów albo lodziarni. Nie było nic. Tylko błoto, bezrobocie i smutek.

Gdybym nie wiedział, do głowy by mi nie przyszło, że jest tu ogromny klasztor. Wielką neogotycką farę widział każdy, bo górowała nad placem, ale dla zwykłych przechodniów to był kościół i tyle. Bardziej gotycki niż sam gotyk, upstrzony rozetami, ostrołukami, gargulcami, sterczynami i pinaklami, dźgający niebo kolczastym przepychem.

W środku panował posępny kadzidlany chłód, udzielano tu ślubów i odprawiano pogrzeby. Ale za ołtarzem i ścianą znajdował się drugi, niewidzialny kościół, przyklejony do tamtego plecami, przeznaczony dla mnichów. I drugi świat. Świat ciszy, ceglanych ścian, wiecznego zimna i dziwnej, ni to wojskowej, ni to więziennej schludności. Świat, który wybrał mój przyjaciel.

Na teren klasztoru wchodziło się z bocznej uliczki przez ciasną, drewnianą furtę w litym murze z cegły. Solidne wejście, które oddzielało dwa światy. Za taką bramę nie przedostanie się nic świeckiego, nie przeciśnie się zwątpienie ani grzech. Odbiją się od niej MTV, przemiany społeczne, relatywizm moralny, supermarkety i kariera w korporacji. Odbiją się jak fala od skalistego klifu. Zamykasz ciężkie wierzeje i jesteś martwy dla świata. Przynajmniej tak się wydawało.

Kiedy byłem tu po raz pierwszy, zastanowiło mnie, jakie ciężkie są te odrzwia, zauważyłem, że dębowa boazeria maskuje wielowarstwową litą stal, że wzdłuż muru patrzy ślepym, cyklopim okiem, ukryty pod dachówkami, podłużny łeb kamery przemysłowej. Na drzwiach wisiała kuta kołatka, ale należało się posłużyć zamkniętym w tytanowej kasecie supernowoczesnym domofonem, który ewidentnie miał szczelinę na kartę magnetyczną i lśniący prostokąt skanera papilarnego.

Kiedy Michał otwierał wtedy te drzwi, usiłował wprowadzić kod szybkim, iluzjonistycznym ruchem i zamknąć kasetę, żebym nie zdążył tego zobaczyć, ale i tak zobaczyłem. Zauważył mój badawczy wzrok i nie spodobało mu się to.

„Tyle teraz włamań – zbył mnie. – Niektóre manuskrypty są bardzo cenne. Lepiej zainwestować w zamki niż żałować”.

Akurat. Znałem go dostatecznie długo, żeby wiedzieć kiedy łgał.

Wewnątrz toczyło się tajemnicze mnisie życie, ale z bliska wyglądało raczej prozaicznie.

Po ceglanych ścianach wił się bluszcz, deszcz kapał z krytego dachówką daszka nad podcieniem, jakiś mnich zmiatał zeszłoroczne liście z pokrytego żwirem, otaczającego studnię dziedzińca. To znaczy, przypuszczałem, że to mnich – nosił niebieskie drelichy i wyglądał jak cięć. Inny prawdopodobny zakonnik, który miał na sobie ciemny długi płaszcz i zmierzał do furty z teczką w rękach, przypominał raczej adwokata. Furtian, który mnie prowadził, nosił z kolei habit, ale przykryty nieokreśloną czarną kurtką. Ten z kolei miał bary jak wykidajło i poruszał się sprężyście niczym pantera.

Milczał. Nie czułem się w obowiązku bawić go konwersacją.


Przeor przyjął mnie w gabinecie. Siedząc za odrapanym starym biurkiem, w ciepłym kręgu lampy, z pustą ozdobioną jedynie ogromnym czarnym krucyfiksem ścianą za plecami. Krzyż był wielki, ze dwa metry wysokości, a twarz wiszącego na nim Zbawiciela miała ten nadekspresyjny, makabryczny wyraz, jaki nadawano mu w baroku. Nocny koszmar wrócił do mnie jak bumerang.

Taki krzyż powinien był wisieć nad nakrytym czerwonym suknem stołem mistrza inkwizytora, Jana z Capistrano. Tego samego, który odwiedził na krótko Kraków, po czym wyjechał, pozostawiając po sobie złowrogą dziecięcą wyliczankę:


Entliczek, pętliczek, czerwony stoliczek pana Jana Kapistrana. Na kogo wypadnie, temu głowa spadnie.


Entlik to rzemień, gdybyście nie wiedzieli.

Przełknąłem ślinę, ale nie dałem nic po sobie poznać.

Nie czuję się dobrze w takich miejscach. Widziałem znacznie więcej niż większość duchownych i nic z tego, co tam spotkałem, nie przypominało tego, o czym mówi się na lekcjach religii. Mimo to uważają, że i tak wiedzą więcej.

Może i tak.

Tylko że ja to widziałem.

Chyba.

Przeor przywitał się, kazał siadać, nalał mi herbaty do filiżanki.

Nalewając mi herbaty, podsuwając małą miseczkę konfitur i herbatniki, wyglądał po prostu jak chudy, starszy pan, w szarym swetrze i flanelowej koszuli. Habit wisiał na żelaznym haku na ścianie, w towarzystwie czarnego garnituru rozpiętego na wieszaku.

Splótł szczupłe, upstrzone plamami wątrobowymi palce i uśmiechnął się.

– Od dawna znał pan brata Michała?

– Studiowaliśmy razem – powiedziałem swobodnie. – To było jeszcze zanim… zanim wstąpił do klasztoru.

Nie miałem pojęcia, ile stary wie o Michale. Czy wiedział o jego żonie? Z drugiej strony nie mieli ślubu kościelnego, więc formalnie wszystko było w porządku.

Patrzył na mnie badawczo, z jakimś takim podejrzanym uśmieszkiem plączącym się na ustach. Zastanowiło mnie, ile też ten przeor wie z kolei na mój temat. Czy to, o czym rozmawialiśmy z Michałem, powinno być przedmiotem spowiedzi? Może i trzymał się tajemnicy, ale swoje wiedział.

Nie byłem pewien, czy mi się to podoba.

– Wiadomo już, co mu się stało?

Przeor pokręcił głową.

– Zawał. Rozległy zawał serca. Taki młody człowiek… Cóż… Bóg tak chciał.

Nie kpił. Z jego punktu widzenia obaj pewnie byliśmy młodzi.

Pod beczkowym sufitem cisza była niemalże namacalna. Upiłem łyk herbaty, przekonany, że siorbię ogłuszająco, łyżeczka zgrzytnęła jak szufla.

– Zostawił testament?

– Należał do Towarzystwa Jezusowego. My nie mamy za wiele dóbr materialnych. Nie bardzo jest co zapisywać. Trochę ubrań, papiery, garść drobiazgów… żaden majątek.

– Ale ojciec mówił, że zostawił coś dla mnie. Skąd wiedział?

– Nie wiedział. To nie testament. To była paczka, którą zamierzał panu wysłać. Pańskie własne rzeczy: książki, szachownica. Widocznie pożyczył, a nie miał jak oddać. I cóż… nie zdążył…

Nie pożyczałem mu ostatnio żadnych książek, a już na pewno nie szachownicę. Miał własną i bardzo ją lubił. Zresztą wpadał do mnie dość często. Do głowy by mu nie przyszło, żeby cokolwiek wysyłać pocztą. Nie dałem jednak nic po sobie poznać.

Przeor wypił łyk herbaty. Zza okna dobiegał plusk deszczu i miarowy chrzęst miotły smagającej bruk. Zachciało mi się papierosa.

– Ojcze… Jak to się stało?

Rozłożył bezradnie ręce.

– W nocy. Rano brat Grzegorz znalazł go martwego w łóżku. Pan powołał go do siebie, tyle możemy sobie powiedzieć. Wie pan, jak to jest. Medycyna… nauka… Tymczasem po prostu niczego nie wiemy. Może tylko wydawał się zdrowy, a choroba poczyniła już spustoszenia, a może po prostu wola boska.

– Gdzie jest pogrzebany?

Pokręcił głową, jakby chciał mi czegoś delikatnie zabronić.

– W naszej krypcie. W podziemiach kościoła. Należał do Kościoła, proszę pana. A teraz należy do Boga.

Otworzył szafkę biurka i podsunął mi paczkę. Prostokątną, zapakowaną w brązowy papier i przewiązaną sznurkiem. Obróciłem ją w dłoniach, gdzieś w środku drewnianego pudła zagrzechotały figury.

Szachy.

Często rozmawialiśmy przy szachach. To była jedna z tych rzeczy, które ciągle nas łączyły, mimo upływu lat. Upodobanie do staroświeckich gier planszowych. Takich solidnych, w drewnianych pudłach, ze skomplikowanymi, wymyślnymi zasadami. Szachy, tryk trak, mahjong, domino, go. Popijaliśmy moją śliwowicę albo jego koniak, graliśmy i rozmawialiśmy.

Może dlatego, że obaj byliśmy samotni. Ścisnęło mi się gardło, poczułem skurcz gdzieś za oczami. Dziura po kimś bliskim jest jak rana postrzałowa. Niby niewielka, ale nieznośna. Konsekwencje czyjejś śmierci to niekompletny, dziurawy świat, który pozostawił po sobie zmarły. Takie rzeczy jak to, że już nie zagramy. Już nie będziemy kłócić się o teologię ani, psiakrew, o filmy. Już nigdy go nie przekonam ani nie będzie okazji, żebym dał się przekonać. Jednak mnie nie nawróci…

Napiłem się herbaty. Przeor patrzył badawczo.

– Tylko modlitwa pozwala zrozumieć. Inaczej zostaje nicość, rozpacz i samotność. Wierzący nigdy nie są samotni. Niech pan się modli. Racjonalizm nie da panu odpowiedzi. Jego królestwo kończy się, zanim zdoła pan zadać pytanie o sens śmierci człowieka. Tylko Bóg zna odpowiedź i tylko On może jej panu udzielić.

Uśmiechnąłem się pojednawczo, ale miałem własne zdanie. I wiedziałem, że nie warto wdawać się w dyskusje z jezuitami. A królestwo, które ja oglądałem na własne oczy, nie miało nic wspólnego z racjonalizmem.

Zresztą, nie zależało mi na tym, żeby popisywać się przed przeorem niezależnymi poglądami. Zależało mi na tym, żeby się nie rozpłakać. Nie pod tym konającym w barokowych męczarniach Zbawicielem, nie pod krogulczym wzrokiem starca siedzącego za olbrzymim jak katafalk biurkiem. Nie jak skruszony heretyk.

Entliczek, pętliczek…

Do wyjścia prowadził mnie kolejny mnich. Młody, krótko ostrzyżony, w habicie z odrzuconym kapturem, o poczciwej, wiejskiej twarzy. Wędrowaliśmy kamiennymi korytarzami, mijając szeregi drewnianych drzwi, posadzka ostro pachniała pastą do podłogi, jak w wojsku.

– Pan znał brata Michała? Pokazałem mu paczkę.

– To był mój przyjaciel. Od lat. Pokręcił głową i westchnął.

– Kto by pomyślał… Przecież wcale nie był stary.

I tak nagle… jeszcze w kaplicy?

Nie jestem taki głupi, żeby mówić „a przeor mi powiedział, że umarł w łóżku!”.

– Jak to się stało?

– Leżał w kaplicy. Krzyżem. Mnich rozłożył ręce, jakby chciał zademonstrować,

co to jest krzyż.

– Tak go znaleźliśmy.

– Narzekał na zdrowie? Coś go bolało?

– Michał? Nie. Nigdy się nie męczył. Pracował do późna. Zawsze siedział w nocy. Rano w jego celi znaleźliśmy rozsypane papiery, przewróconą szklankę z herbatą, a on leżał w kaplicy. Zupełnie jakby się zerwał, przewrócił krzesło i pobiegł się modlić, nawet drzwi nie zamknął. Dziwne… – Mówił pod nosem jakimś konfidencjonalnym szeptem. Z przeciwka wyszedł na nas inny mnich niosący pod pachą stertę tekturowych teczek. Mój przewodnik zamilkł na chwilę i poczekał, aż tamten zniknie za załomem korytarza, aż umilknie echo jego kroków. – Przecież nawet nie wiadomo, na co umarł – wyszeptał. – Nawet go nie zbadali. Nikogo nie wezwali. Policji, pogotowia. Tylko naszego lekarza, żeby wystawił akt zgonu.

– Może mi brat pokazać jego celę? Aż się zatrzymał.

– Przeor nie pozwoli. Tam jest chyba zamknięte.

– Niech brat zrozumie. To był mój przyjaciel. Chciałbym się pożegnać.

– Pan wie, czym się zajmował? Czym my się zajmujemy? – spytał niepewnie, zagryzając wargi, jakby koniecznie chciał coś powiedzieć, ale nie wiedział, czy może. Tak to odczytałem. Nie pytał przecież, czy wiem, co to jest klasztor.

Rzecz w tym, że nie znałem żadnych szczegółów. Właśnie to, że Michał nigdy nie powiedział mi nic konkretnego, było podejrzane. To, oraz jego tajemnicze podróże, pancerny neseser z uchwytem przystosowanym do przypinania kajdanek, kamera przed furtą i kuloodporne drzwi. Spojrzałem przewodnikowi prosto w twarz.

– Był historykiem. Archiwistą. – Pudło. Wtem przypomniałem sobie, co rzucił kiedyś od niechcenia, kiedy go wypytywałem, czym się zajmuje. Bodajże usiłowałem mu wmówić, że jest darmozjadem. – Szukał… prawdy.

Mnich zatrzymał się nagle jak uderzony. Zrobił gest dłonią, jakby chciał przyłożyć palec do ust, i przewrócił oczami, wskazując nimi ściany i sufit.

– Ma pan dwie minuty – wyszeptał. – A ja nic nie widziałem. Tędy.

Nie wiem, czego się spodziewałem. Biel ścian, ciemne drewno sprzętów. Piwniczny, beczkowy sufit, tapczan, biurko, wieszak, klęcznik, krucyfiks. Pomieszczenie bezosobowe, jak pokój w akademiku. Pachniało woskiem do mebli i ciężkim aromatem kadzidła.

– Okadzili celę – wyjaśnił młody. – Ktoś mi mówił, że przeprowadzili egzorcyzmy, zaraz jak umarł. Dwie minuty – dodał. – Poczekam na korytarzu.

Nawet nie byłem pewien, czy to cela Michała. Zawsze to on mnie odwiedzał albo spotykaliśmy się na mieście. Nie wiedziałem, dlaczego ten mnich mnie wpuścił. Wydawało mi się, że czegoś się boi. Nie wiedziałem, skąd to wrażenie. Coś tu było nie w porządku.

Usiadłem na zasłanym szarym kocem łóżku i rozejrzałem się, szukając śladów Michała, ale pokój był jak wymieciony. Z biurka znikła przewrócona szklanka, ktoś pozbierał rozsypane papiery. Minęły dwa tygodnie. Była tu rodzina – ojciec i siostra Michała. Zabrali to, co mogło mieć dla nich wartość. Czyja wiem, zdjęcia, papiery, listy, zegarek. Resztą osobistych rzeczy zajęli się mnisi. Spakowali w pudło i oddali na makulaturę albo wręcz wyrzucili. Ubrania i inne szpargały też. Nawet pościel znikła. Przypuszczalnie pokój miał posłużyć nowemu właścicielowi, ale na razie stał pusty. Brakowało im rekrutów, czy też nie było chętnych na lokum po zmarłym?

Wyglądało to tak, jakby lokator się wyprowadził; albo jakby nigdy nie istniał. Znowu poczułem bolesny skurcz w oczodołach i w gardle. Zacisnąłem szczęki.

– Nie dam ci tak zniknąć – szepnąłem.

Ścisnąłem palcami nasadę nosa.

Chrząknąłem.

Pewnie, że był mnichem. Był też pobożny, to jasne.

Ale nie mogłem sobie wyobrazić, że leci po nocy do kaplicy leżeć krzyżem, przewracając przy tym wszystko na biurku. Wiara Michała była jakaś taka racjonalna i prosta. Daleka od ostentacyjnych, dramatycznych ceremoniałów. Nie mogłem go sobie wyobrazić w takim stanie.

I dlaczego zostawił mi paczkę z własnymi rzeczami?

Usiadłem za biurkiem, twarde krzesło z podłokietnikami zaskrzypiało pode mną. Położyłem dłonie na stole. Zamknąłem oczy.

Chciałem go wyczuć.

Czasami się udaje.

W celi panowała cisza. Czułem tylko własne podenerwowanie i przekonanie, że wszystko to jest trochę surrealistyczne i cholernie dziwne.

Może po prostu nie mogłem się pogodzić z tym, że życie gaśnie nagle bez powodu, jak zdmuchnięta świeczka, i zostawia po sobie dziurę.

– Jesteś tu? – szepnąłem. Mój głos brzmiał dziwacznie i niesamowicie. – Chcesz mi coś powiedzieć?

Czasem się udaje.

Albo, ewentualnie, moje urojenia zaczynają wracać.

Czułem, że coś w tym wszystkim jest nie tak. Paskudne, niedające spokoju drobne przeczucie, jak zadra pod paznokciem albo ułamany kawałek wykałaczki między zębami. Niby nic, ale nie do zniesienia. Chciałbym zrozumieć.

Otworzyłem szuflady, jedną po drugiej. Nic – tylko po ślepym arkuszu sklejki przeturlał się zapomniany ołówek.

Blat był prawie pusty. Widać było matowy prostokąt tam, gdzie stał kiedyś komputer, teraz został z niego tylko leżący na podłodze przedłużacz z listwą zabezpieczającą oraz porzucona pod blatem, odpięta myszka.

W czarnym kamiennym kubku tkwił jednorazowy długopis, stara obsadka ze stalówką, wewnątrz poniewierało się trochę kurzu i dwa spinacze.

Przejechałem dłonią pod blatem. Zerknąłem pod biurko, ale nie było tam żadnej kartki przyklejonej pod spodem ani nawet gumy do żucia. Zajrzałem pod krzesło.

Nie wiem, czego szukałem.

Otworzyłem okno i obmacałem parapet na zewnątrz i od dołu. Wyjąłem po kolei wszystkie szuflady i obejrzałem je z każdej strony.

Przyjrzałem się ścianom. Sterczało z nich tylko kilkanaście łebków gwoździ. W różnych miejscach. Obrazki, które na nich wisiały, znikły, ale w tym nie było nic dziwnego. Dziwne było to, że wszystkie gwoździe zostały grubo pomalowane. Przesunąłem dłonią po ścianie, na palcach został mi biały, słaby ślad, jakby kredy. Ściany odmalowano. Czy coś na nich było?

Na podłodze leżał chodnik.

Patrzyłem na niego kilka razy, czując, że coś mi w nim nie pasuje. Był niczym zgrzyt.

Dywanik jak dywanik. Skromny, wełniany. Trzy metry na półtora, w abstrakcyjne wzory z beżowych i ciemnobrązowych trójkątów. Nie wydawał się specjalnie luksusowy, nie sprawiał wrażenia czegoś niestosownego, nawet w mnisiej celi.

Zajmował prawie całą wolną podłogę, ale taki jest właśnie sens istnienia dywaników. Czego się spodziewałem – włosiennicy na podłodze?

Wtedy dopiero zobaczyłem coś białego. Leżało pod dywanem, wystawiając tylko mały rożek. Odwinąłem brzeg i okazało się, że to metka. Biały kartonik uczepiony kawałkiem żyłki do osnowy dywanu.

„IKEA” – głosiły czarne litery. „Chodnik Fjóllsgglund”.

Nowiutki.

Może chodziło o przygotowanie celi dla nowego lokatora.

Zwinąłem chodnik jak się dało, bez przesuwania mebli. Obejrzałem deski pod spodem, pociemniałe, surowe, zaimpregnowane tysiącami warstw wosku lub jakiejś pasty do podłogi. Nawet nie od razu to zauważyłem.

Ścieżkę drobnych, okrągłych plam, nie większych od jednogroszowej monety albo mniejszych. Ledwo ciemniejszych od drewna starego parkietu, ale kiedy już się zauważyło pierwszą, całkiem wyraźnych. Było ich może kilkanaście, drobnych i rozrzuconych dość rzadko. Każda idealnie okrągła, z wianuszkiem śladów po mikroskopijnych kropelkach dookoła. Krew jest gęsta. Gdy już kapie, to dużymi kroplami. A ta tutaj kapała z dość wysoka, to znaczy, że ten, co krwawił, stał lub szedł od biurka do drzwi.

To nie był ślad jakiejś masakry. Krwawienie nie było poważniejsze niż, powiedzmy, z nosa. Jednak w takim wypadku krwi byłoby może trochę więcej, ale byłaby to jedna ścieżka. Jeden szereg plam. Tu krople rozciągały się pasem szerokości co najmniej pół metra, jakby ktoś broczył z kilku drobnych, ale głębokich skaleczeń równocześnie.

Niektóre ślady próbowano zetrzeć, ale to tylko pogorszyło sprawę i rozmazało je w półksiężycowate smugi. Wtedy ten, kto je ścierał, dał spokój i walnął na podłogę dywanik.

– Trzeba czytać książki, ciemniaku – mruknąłem. – Odyseję se poczytaj. Krew się zmywa octem.

Zajrzałem pod koc na tapczanie, ale pościeli nie znalazłem. Materac również był nowy i nazywał się Yggdlar, ale to niekoniecznie znaczyło coś dziwnego, skoro ktoś miał tu wkrótce zamieszkać. Zresztą, akurat materac w klasztorze to przypuszczalnie najbardziej kłopotliwy ślad po człowieku.

Biczował się tu? A potem, krwawiąc, pobiegł do kaplicy?

Michał?!

Zajrzałem jeszcze pod łóżko, ale zobaczyłem tylko nieliczne kłębki kurzu.

I dwa patyki.

Jeden leżał całkiem blisko, właściwie w zasięgu ręki.

Miał długość dłoni, był z brązowego drewna i kończył się piekielnie ostrym kolcem. Cierń. Twardy jak żelazo cierń tropikalnego drzewa.

Wydobyłem także ten drugi, niemal identyczny, tylko odrobinę krótszy. Wydało mi się, że na końcach są ciemniejsze niż u nasady.

W kieszeni kurtki znalazłem chusteczkę higieniczną, naplułem na nią i przetarłem koniec ciernia. Na ligninie pojawiła się brązowawa smuga.

Krew.

Zawinąłem ciernie w chustkę i schowałem do kieszeni kurtki.

Wydobyłem tytoń, pakiet bibułek, skręciłem sobie papierosa, powąchałem go i zatknąłem za ucho.

I wtedy wydało mi się, że ktoś za mną stoi. Odwróciłem się gwałtownie, ale zobaczyłem tylko okno, mokry dach, pokryty lśniącą dachówką i niebo jak szare płótno.

A potem poczułem, że robi się zimno. Po lewej stronie ciała prześlizgnął się dreszcz, jakbym otarł się o naelektryzowaną, plastikową folię. Chuchnąłem i zobaczyłem obłoczek pary.

Drzwi szafy otworzyły się ze skrzypieniem. Zobaczyłem drewniane wnętrze i rząd pustych wieszaków.

Kołysały się lekko.

I tylko tyle.

Mnich zastukał nagle w drzwi, aż się wzdrygnąłem. Zajrzałem do szafy, ale nie zobaczyłem niczego nadzwyczajnego, więc wyszedłem, zabierając swoją paczkę.

– Znalazł pan coś? – zapytał cicho, kiedy szliśmy przez dziedziniec.

– Co miałem znaleźć? Przecież tam jest zupełnie pusto.

Wprowadził skomplikowany kod, klawisze wydawały pod jego palcami śpiewne dźwięki, niczym dzwonki wiatrowe. Zamek zabzyczał.

Zatrzymałem się w progu.

– Szczęść Boże… – powiedział, patrząc tęsknie nad moim ramieniem na wąską uliczkę i ścianę kamienicy naprzeciwko. Wydało mi się, że nie ma ochoty zamykać za mną tej furty.

– Szczęść Boże – odpowiedziałem. – Niech brat uważa na ciernie.

Zanim odszedłem, zobaczyłem jego nagłe rozszerzone strachem oczy.

Загрузка...