9

Słysząc ogłuszający huk, strażnik, pilnujący frontowego wejścia do budynku fundacji, podskoczył i chwycił za broń. Zbaraniały, natychmiast puścił kolbę miotacza uświadamiając sobie, że było to tylko kichnięcie — chociaż istotnie gargantuiczne. Nadchodził Brion, pociągający nosem i szczelnie opatulony grubym płaszczem.

— Wychodzę, zanim złapię zapalenie płuc — powiedział. Zdziwiony strażnik zasalutował i sprawdziwszy ekrany czujnika zbliżeniowego wypuścił Briona na zewnątrz. Ciężkie drzwi zamknęły się z łoskotem za Anvharczykiem. Ulica była jeszcze rozgrzana od słońca i Brion odetchnął z ulgą, rozpinając płaszcz.

Miał zamiar odbyć rekonesans, po części połączony z chęcią rozgrzania się. W budynku nie miał już nic do roboty: personel dawno zakończył pracę i udał się na spoczynek. Brion po półgodzinnej drzemce zbudził się wypoczęty i gotowy do działania. Przeczytał kilkakrotnie raporty, notując w pamięci wszystkie zrozumiałe fragmenty. Teraz, gdy reszta pracowników fundacji spała, mógł lepiej poznać główne miasto Dis.

Krocząc ciemnymi ulicami, zdał sobie sprawę z tego, jak odmienny od tego, jaki znał, był disański styl życia. Nazwa miasta — Hovedstad — w języku tubylców oznaczała „główne miejsce”. I rzeczywiście, nie było ono niczym ponadto. Tylko obecność przybyszów z innych światów czyniła je miastem. Na opuszczonych budynkach, które mijał, widniały nazwy kompanii górniczych, handlowych lub transportowych. Żaden nie był teraz zamieszkany. W niektórych nadal paliły się światła, zapalane automatycznie, okna innych były ciemne. Tubylczych budynków nie było tu wiele i wydawały się nie na swoim miejscu wśród wzniesionych przez przybyszów konstrukcji ze sprasowanego i stopionego piasku. Brion przyjrzał się jednemu z domów, skąpo oświetlonemu blaskiem padającym z pobliskiego neonu „VEGAN SMELTERS, LTD”.

Dom składał się z jednej dużej izby, wzniesionej bez fundamentów. Był pozbawiony okien, a budulec wyglądał na rodzaj plecionki oblepionej twardą jak kamień gliną. Otwór wejściowy nie był niczym zamknięty i Brion zaczął się już zastanawiać, czy nie wejść do środka, gdy stwierdził, że jest śledzony.

Dźwięk był bardzo cichy, niemal niedosłyszalny. W normalnych okolicznościach Brion nie zwróciłby nań uwagi, ale teraz cały zamienił się w słuch. Ktoś za nim szedł, kryjąc się w mroku. Brion przycisnął się do muru. Niemal na pewno był to jakiś Disańczyk. Brionowi przypomniała się ucięta głowa Mervva, którą znaleziono pod drzwiami fundacji.

Ihjel nauczył go wykorzystywać zdolności empatyczne. Posłużył się nimi teraz. To było trudne: w tych ciemnościach niczego nie mógł być pewien. Wyczuł jakieś emocje — czy tylko mu się zdawało? I dlaczego wydawały mu się dziwnie znajome…? Nagle przyszło mu coś do głowy.

— Ulv — powiedział szeptem. — To ja, Brion. Skulił się, gotów odparować cios.

— Wiem — odpowiedział cichy szept z ciemności. — Nic nie mów. Idź dalej w tym samym kierunku.

Zadawanie pytań nie miało teraz sensu. Brion natychmiast odwrócił się i wykonał polecenie. Zabudowa stawała się coraz rzadsza. Spojrzawszy w końcu na piasek pod nogami stwierdził, że znów znalazł się na pustyni. To mogła być pułapka — nie rozpoznał szepczącego głosu — ale musiał zaryzykować. Z mroku wyłoniła się jakaś postać i gorąca dłoń lekko dotknęła ramienia Briona.

— Pójdę przodem. Trzymaj się blisko mnie.

Tym razem słowa wypowiedziane były już nie tak cicho i Brion poznał głos Ulva. Nie czekając na odpowiedź, Ulv odwrócił się i wtopił w mrok. Brion pośpieszył za nim i już po chwili szli obok siebie przez pagórki nie kończących się wydm. Piach zmienił się w spaloną ziemię, spękaną i poprzecinaną kamienistymi parowami. Zeszli do jednego z nich, stopniowo przechodzącego w szeroki wąwóz. Minęli załom ściany i Brion dostrzegł przyćmiony, żółty blask dobywający się z nisko umieszczonego otworu.

Ulv opadł na czworaki i zniknął w wąskiej dziurze. Brion ruszył za nim, próbując nie zwracać uwagi na rosnące napięcie i niepokój. Czołgając się z opuszczoną głową, był praktycznie bezbronny. Usiłował pozbyć się tej myśli, składając ją na karb obawy wywołanej niezwykłością sytuacji.

Tunel był krótki i prowadził do większej komory. Brion usłyszał szuranie stóp i jednocześnie poczuł emanację gwałtownej nienawiści. Zanim wydostał się z tunelu — pułapki i przetoczył po ziemi wyciągając broń, minęły nieskończenie długie sekundy. W tym czasie mógł zginąć. Stojący nad nim Disańczyk trzymał w ręku kamienny topór o krótkim trzonku, szykując się do zadania śmiertelnego ciosu. Ulv trzymał go za ramię dzierżące toporek, nie pozwalając ostrzu opaść. Żaden ze zmagających się nie powiedział ani słowa, a jedynym dźwiękiem było szuranie stwardniałych podeszew ich stóp na piasku. Brion cofnął się ostrożnie, celując w nieznajomego Disańczyka. Ten wpatrywał się weń palącym spojrzeniem i wypuścił broń z ręki dopiero wtedy, gdy stwierdził, że atak się nie powiódł.

— Po coś go tu przyprowadził? — warknął do Ulva. Czemu go nie zabiłeś?

— On jest tu po to, żebyśmy mogli go wysłuchać, Gebk. To ten, o którym ci mówiłem, że znalazłem go na pustyni.

— Wysłuchamy, co ma do powiedzenia, a potem go zabijemy — Gebk wyszczerzył zęby.

To nie był żart — było to powiedziane zupełnie serio. Brion wyczuwał to, ale wiedział, że przynajmniej w tej chwili nic mu nie grozi. Wepchnął broń do kabury i po raz pierwszy rozejrzał się wokół.

Kopulasta izba była wciąż nagrzana od upału. Ulv zdjął z ramion okrycie, którym chronił się od chłodu i złożywszy je, owinął sobie wokół bioder jak sarong i wepchnął pod pas z przyborami. Mruknął coś niezrozumiałego i gdy otrzymał mrukliwą odpowiedź, Brion dostrzegł kobietę i dziewczynkę. Siedziały pod przeciwległą ścianą jaskini, przy stercie włóknistych roślin. Były nagie, okryte tylko zmierzwionymi włosami sięgającymi im do połowy pleców, bo pasa z dziwnymi przyrządami nie można było uznać za odzienie. Dziecko też nosiło małą kopię takiego pasa. Odłożywszy kawałek rośliny, którą przeżuwała, kobieta poczłapała do ogniska oświetlającego pomieszczenie. Na palenisku stał gliniany garnek, z którego nabrała trzy miski jedzenia i podała mężczyznom. Strawa miała okropną woń i Brion jedząc starał się nie zwracać uwagi ani na smak, ani zapach tej mdłej papki. Jadł palcami tak jak tamci i nie odzywał się. Trudno powiedzieć, czy to milczenie należało do rytuału, czy też było nawykiem. W każdym razie miał teraz okazję poznać bliżej disański styl życia.

Jaskinia była niewątpliwie sztucznym tworem, bo w twardej glinie . widać było wyraźne ślady narzędzi — z wyjątkiem fragmentu ściany znajdującego się naprzeciw wejścia, pokrytego plątaniną korzeni, wyrastających z podłogi i znikających w glinianym sklepieniu. Były one zapewne powodem powstania tej jaskini. Cienkie korzenie były starannie poskręcane i splecione ze sobą, tak że na środku tworzyły jeden korzeń grubości męskiego ramienia. Zwisały z niego cztery vaede: Ulv umieścił tam swoje, zanim usiadł. Stworzenie musiało natychmiast wbić zęby w korzeń, bo wisiało samo — następne ogniwo disańskiego cyklu życiowego. Najwyraźniej korzenie były źródłem wody dla vaede, a tym samym dla ludzi.

Brion zdawał sobie sprawę z utkwionych w nim spojrzeń obrócił się i uśmiechnął do dziewczynki. Nie mogła mieć więcej niż sześć lat, lecz była już Disanką w każdym calu. Nie odpowiedziała uśmiechem ani nie zmieniła wyrazu twarzy, całkiem nie dziecinnej przez swą nieruchomość. Jej ręce i szczęki ani na chwilę nie przerywały pracy nad kawałkami włóknistej rośliny, które kładła przed nią matka. Dziewczynka rozszczepiała je małym nożykiem i wydobywała nasiona. Następnie obierała je — częściowo skrobiąc innym narzędziem, a częściowo rozgniatając zębami. Usunięcie grubej łupiny zabierało długie minuty; rezultat nie wydawał się tego warty: w końcu ukazywało się coś małego i wijącego się — dziewczynka natychmiast to połykała i brała się za następny strąk.

Ulv odstawił glinianą miskę i czknął.

— Zaprowadziłem cię do miasta, tak jak powiedziałem rzekł. — Czy ty zrobiłeś to, co powiedziałeś?

— A co obiecał? — zapytał Gebk.

— Że powstrzyma wojnę. Zrobiłeś to?

— Próbuję jej zapobiec — rzekł Brion. — Jednak to nie jest takie proste. Będę potrzebował pomocy. To wasze życie chcę uratować — wasze i waszych rodzin. Gdybyście mi pomogli…

— Gdzie leży prawda? — przerwał mu gwałtownie Ulv. Wszystko co słyszę, brzmi dziwnie i w żaden sposób nie można odróżnić prawdy od kłamstwa. Od tak dawna, że niemal od zawsze, robiliśmy to, co nam mówili magterowie. Przynosiliśmy im żywność, a oni dawali nam metal, a czasem wodę, kiedy jej potrzebowaliśmy. Jak długo robiliśmy, co każą, nie zabijali nas. Ich życie jest złe, ale dostałem od nich brąz na moje narzędzia. Powiedzieli, że zabiorą dla nas świat ludziom z nieba, a to jest dobre.

— Zawsze wiedzieliśmy, że ludzie z nieba są źli i jedyną dobrą rzeczą jest zabijanie ich — powiedział Gebk.

Brion ujrzał wyraźnie widoczną na twarzach obu Disańczyków nienawiść.

— Czemu zatem nie zabiłeś mnie, Ulv? — zapytał. — Wtedy, na pustyni, albo dziś wieczorem, gdy powstrzymałeś Gebka? — Mogłem. Jest jednak coś ważniejszego. Gdzie jest prawda? Czy mamy wierzyć w to, w co zawsze wierzyliśmy? Czy też słuchać tego?

Rzucił Brionowi mały kawałek plastiku, nie większy od dłoni. W jednym rogu cienkiej jak opłatek płytki był metalowy przycisk, a obok — wytłoczony prosty obrazek. Brion przysunął go do ognia i zobaczył rysunek człowieka naciskającego guzik kciukiem i wskazującym palcem. To był miniaturowy odtwarzacz: przyciśnięcie mechanizmu dostarczało energii wystarczającej do odtworzenia zapisanej informacji. Plastikowa płytka drgała, działając jak głośnik.

Chociaż głos był cichy i piskliwy, słowa były całkowicie zrozumiałe. Był to apel do Disańczyków, żeby nie słuchali magterów. Głos wyjaśniał, że magterowie rozpętali wojnę, która może zakończyć się tylko jednym — zniszczeniem Dis. Tylko jeśli przestaną słuchać magterów i wydadzą ich broń, mogą mieć nadzieję.

— Czy te słowa są prawdą? — spytał Ulv.

— Tak — odparł Brion. — Może i są prawdą — rzekł Gebk — ale my nic nie możemy zrobić. Byłem z moim bratem, kiedy ta mówiąca rzecz spadła z nieba, a on wysłuchał jej i zaniósł ją do magterów, żeby ich o to zapytać. Zabili go. Powinien był się tego spodziewać. Magterowie zabiją nas, jeśli się dowiedzą, że słuchamy tych słów.

— A te słowa mówią nam, że umrzemy, jeśli będziemy słuchać magterów! — krzyknął Ulv łamiącym się głosem… Nie bał się — był rozgniewany niemożnością wyboru któregoś z przeciwstawnych punktów widzenia. Dotychczas jego świat był czarno — biały, z niewielką liczbą pośrednich odcieni.

— Są rzeczy, które możecie zrobić, żeby zapobiec wojnie, nie robiąc krzywdy sobie ani magterom — powiedział Brion, szukając sposobu przekonania ich.

— Powiedz jakie — mruknął Ulv.

— Nie byłoby wojny, gdyby można porozumieć się z magterami, sprawić, aby wysłuchali głosu rozsądku. Oni zabiją was wszystkich. Możesz powiedzieć mi, jak rozmawiać z magterami, tak żeby zrozumieli…

— Nikt nie może przekonać magterów — wtrąciła się kobieta. — Jeśli powiesz im coś innego, zabiją cię, tak jak zabili brata Gebka. Tak więc łatwo ich zrozumieć. Tacy są. Oni się nie zmieniają.

Włożyła z powrotem do ust kawałek rośliny, którą zmiękczała dla dziecka. Jej usta były głęboko popękane i poznaczone bliznami, a zęby starte niemal do dziąseł.

— Mor ma rację — powiedział Ulv. — Z magterami się nie rozmawia. Co jeszcze można zrobić?

Brion spojrzał na obu mężczyzn i, zanim odpowiedział, przeniósł ciężar ciała z nogi na nogę. W ten sposób palce jego prawej dłoni znalazły się tuż przy kolbie miotacza.

— Magterowie mają bomby, które zniszczą Nyjord — to sąsiednia planeta, gwiazda na waszym niebie. Gdybym wiedział, gdzie są te bomby, zabrałbym je i nie byłoby wojny.

— Chcesz, żebyśmy pomagali demonom z nieba przeciw naszemu ludowi! — wykrzyknął Gebk, zrywając się z ziemi. Ulv powstrzymał go, ale gdy się odezwał, jego głos był zimny. — Żądasz zbyt wiele. Teraz odejdź.

— Czy pomożecie mi? Czy pomożecie mi powstrzymać wojnę? — pytał Brion, wiedząc, że posunął się za daleko, ale nie mógł się już wycofać.

Gniew sprawił, że zapomnieli, po co tu przyszedł:

— Żądasz zbyt wiele — powtórzył Ulv. — Teraz idź. Porozmawiamy o tym.

— Czy zobaczymy się znowu? Jak mogę was znaleźć?

— Sami cię znajdziemy, jeśli zechcemy z tobą porozmawiać — odpowiedział Ulv.

Jeżeli dojdą do wniosku, że kłamie, to już ich więcej nie zobaczy. Nic na to nie mógł poradzić.

— Ja już zdecydowałem — rzekł Gebk, wstając i zarzucając sobie okrycie na ramiona. — Kłamiesz i ludzie z nieba też kłamią. Jeżeli cię znów zobaczę, zabiję cię.

Wszedł do tunelu i zniknął.

Wszystko zostało już powiedziane. Brion wyszedł za nim, ostrożnie upewniwszy się, że Gebk naprawdę odszedł. Ulv odprowadził go do miejsca, skąd było już widać światła Hovedstad. Tubylec przez cały czas milczał jak zaklęty i wreszcie zniknął bez słowa. Brion zadrżał z zimna i szczelniej owinął się płaszczem. Przygnębiony, poszedł z powrotem ku cieplejszym ulicom miasta.

Nadchodził świt, gdy dotarł do siedziby fundacji; przy głównym wejściu był już inny strażnik. Żadne prośby czy groźby nie były w stanie przekonać go, żeby otworzył drzwi, dopóki nie zjawił się Faussel, ziewający i mrugający zaspanymi oczyma. Zaczął utyskiwać, lecz Brion przerwał mu i kazał natychmiast ubrać się i stawić do pracy. Wciąż czując dziwne uniesienie, pospieszył do swego biura, gdzie przeklął nadgorliwca, który znów nastawił klimatyzator na chłodzenie. Wyłączył urządzenie i usunął ze środka różne części. Na pewno pozostanie na dłużej zepsute.

Przyszedł Faussel, wciąż jeszcze ziewając — najwidoczniej nie zaliczał się do rannych ptaszków.

— Idź i przynieś kawy, zanim upadniesz na nos — polecił Brion. — Dwie filiżanki. Ja też się napiję.

W przypływie entuzjazmu zapomniał o kampanii budzenia nienawiści do siebie, jaką wcześniej rozpoczął.

— To nie będzie konieczne — odparł niechętnie Faussel. Jeżeli pan chce, mogę zamówić jedną w kantynie. — Powiedział to w najbardziej odpychający sposób, na jaki mógł się zdobyć tak wcześnie rano.

— Jak chcesz — odparł Brion krótko, znów wchodząc w rolę. — Ale jeżeli ziewniesz jeszcze raz, to wpiszę ci naganę do akt. Czy to jasne? Teraz możesz mi zreferować stan dotychczasowych kontaktów organizacji z Disańczykami. Jak się do nas odnoszą?

Faussel stłumił ziewnięcie, omal się przy tym nie dusząc. — Sądzę, że patrzą na ludzi z CRF jak na głupków, proszę pana. Oni nienawidzą wszystkich przybyszów: historię opuszczenia ich i pozostawienia samym sobie przekazywano z pokolenia na pokolenie. Tak więc, zgodnie z ich logiką, my też powinniśmy ich nienawidzić albo zostawić samym sobie. Zamiast tego zostaliśmy tu i dajemy im żywność, wodę, lekarstwa oraz narzędzia. Dlatego pozwalają nam tu być. Myślę, że uważają nas za dobrodusznych idiotów i pozwolą nam zostać tak długo, jak długo nie będziemy im sprawiać żadnych kłopotów.

Bezskutecznie usiłował ukryć ziewnięcie, więc Brion odwrócił wzrok.

— A co z Nyjordczykami? Co oni wiedzą o naszej pracy? Brion spojrzał za okno, na zakurzone budynki ostro rysujące się na tle purpurowego słońca wschodzącego nad pustynią.

— Nyjord współpracuje z nami i dysponuje pełnymi informacjami o wszystkich fazach tej operacji. W ramach swoich możliwości udzielają nam pełnej pomocy.

— No, to teraz przyszła pora, żeby udzielili większej. Czy mogę się skontaktować z dowódcą ich floty?

— Mamy z nim bezpośrednie połączenie przez scrambler. Załatwię to.

Faussel pochylił się nad biurkiem i przyciskami interkomu wybrał jakiś numer. Na ekranie pojawiły się czarno — białe wzory: zgłosił się program szyfrujący.

— To wszystko, Faussel — powiedział Brion. — Chcę przeprowadzić tę rozmowę w cztery oczy. Jak nazywa się dowódca?

— Profesor Krafft. Jest fizykiem. Oni w ogóle nie mają tam wojskowych, więc zlecili mu konstrukcję bomb i broni energetycznej. Nadal tam dowodzi.

Faussel wyszedł, bezwstydnie ziewając.

Profesor Krafft był bardzo stary. Miał rzadkie, siwe włosy i oczy otoczone pajęczyną zmarszczek. Jego obraz zadrgał, a potem wygładził się, gdy zadziałał scrambler.

— Pan musi być Brionem Branddem — powiedział starzec. — Muszę panu powiedzieć, że wszystkim nam tu jest bardzo przykro słyszeć, iż pański przyjaciel Ihjel i dwaj jego koledzy zginęli, przybywszy z tak daleka, żeby nam pomóc. Jestem pewien, że jest pan bardzo szczęśliwy mogąc nazywać go swoim przyjacielem.

— No… tak, oczywiście — rzekł Brion, z trudem zbierając myśli. Teraz, kiedy troskał się o przyszłość całej planety, niemal zapomniał o nocnej zasadzce. — To miło z pańskiej strony, że pan tak uważa. Jednak, jeśli można, chciałbym dowiedzieć się od pana kilku rzeczy.

— Wszystko, co będziemy w stanie zrobić. Jesteśmy do pańskiej dyspozycji. Jednak zanim zaczniemy, przekażę panu podziękowania naszej Rady za pańską pomoc i przyłączenie się do nas. Nawet jeżeli w końcu będziemy zmuszeni zrzucić bomby, nigdy nie zapomnimy, że pańska organizacja zrobiła wszystko co możliwe, żeby uniknąć nieszczęścia.

To ponownie zbiło Briona z tropu. Przez moment zastanawiał się, czy Krafft jest z nim szczery, później zorientował się, że tamten mówi w dobrej wierze. Ujęło go to za serce. Przyszło mu do głowy, że teraz ma dodatkowe powody, by pragnąć, żeby wojna zakończyła się bez żadnych strat po obu stronach. Miał wielką ochotę odwiedzić Nyjord i poznać jego mieszkańców.

Profesor Krafft czekał spokojnie i cierpliwie, aż Brion zebrał myśli i odparł:

— Wciąż mam nadzieję, że zdążymy. Właśnie o tym chciałem z panem porozmawiać. Chcę się spotkać z Lig — magte i sądzę, że będzie lepiej, jeśli będę miał do tego jakiś pretekst. Czy ma pan z nim kontakt?

Krafft potrząsnął głową.

— Trudno to nazwać kontaktem. Kiedy zaczęły się te kłopoty, wysłałem im radionadajnik, żebyśmy mogli porozmawiać bezpośrednio. Jednak on tylko przekazał mi ultimatum w imieniu wszystkich magterów. Nie chce słyszeć o niczym innym, tylko o naszej bezwarunkowej kapitulacji. Nadajnik jest włączony, ale powiedział, że to jedyna wiadomość, na jaką odpowie.

— Szanse na to, że kiedykolwiek do tego dojdzie, są raczej niewielkie — zauważył Brion.

— Była taka możliwość, w pewnej chwili. Mam nadzieję, że zdaje pan sobie sprawę, że decyzja zbombardowania Dis nie została podjęta pochopnie. Bardzo wielu ludzi, w tym i ja, głosowało za bezwarunkowym poddaniem się. Zostaliśmy przegłosowani niewielką liczbą głosów.

Brion zaczął się już przyzwyczajać do takich nieoczekiwanych wypowiedzi i przyjął to stwierdzenie bez mrugnięcia okiem. — Czy na Dis są jeszcze jacyś wasi ludzie? A może jakieś oddziały, które mógłbym wezwać na pomoc? Istnieje możliwość, chociaż to mało prawdopodobne, że odkryję, gdzie są bomby atomowe i wtedy moglibyśmy je zniszczyć niespodziewanym atakiem.

— W Hovedstad nie ma ani jednego naszego człowieka. Wszyscy, którzy nie zostali ewakuowani, nie żyją. Mamy tu jednak przygotowane do lądowania oddziały desantowe, na wypadek gdyby odkryto miejsce, gdzie są ukryte bomby. Disańczycy muszą utrzymywać miejsce ich ukrycia w tajemnicy, gdyż mamy ludzi i sprzęt, którym możemy zniszczyć każdy obiekt. Mamy też agentów i innych ochotników szukających tego ukrytego arsenału. Jak do tej pory nie powiodło im się, a większość zginęła zaraz po wylądowaniu. — Krafft zawahał się. — Jest jeszcze jedna grupa, o której powinien pan wiedzieć. Powinien pan dysponować pełnymi informacjami. Kilku naszych ludzi jest na pustyni koło Hovedstad. Nie mają na to oflcjalnej zgody, chociaż wśród naszego społeczeństwa cieszą się znaczną popularnością. To przeważnie młodzi ludzie, działający po partyzancku, bez większych skrupułów siejący śmierć i zniszczenie. Próbują zlokalizować broń przy użyciu siły.

To była, jak na razie, najlepsza wiadomość. Brion opanował podniecenie i z kamiennym wyrazem twarzy powiedział:

— Nie wiem, jak daleko może sięgać nasza współpraca, ale może mógłby mi pan powiedzieć, jak się z nimi skontaktować? Krafft pozwolił sobie na nikły uśmiech.

— Podam panu długość fali, na jakiej może ich pan złapać. Nazywają siebie „Armią Nyjordu”. A kiedy będzie pan z nimi rozmawiał, może wyświadczy mi pan grzeczność. Proszę przekazać im wiadomość ode mnie. Chcę, żeby wiedzieli, że sprawy nie stoją źle. Stoją beznadziejnie. Jeden z naszych techników wykrył transmisję energii podprzestrzennej w atmosferze planety. Widocznie Disańczycy wypróbowywali swój generator wcześniej niż oczekiwaliśmy. Wobec tego ostateczny termin upływa o jeden dzień wcześniej. Obawiam się, że zostały wam tylko dwa dni.

W jego oczach malowało się współczucie.

— Przykro mi. Wiem, że to czyni pańskie zadanie jeszcze trudniejszym.

Brion nawet nie chciał myśleć o tym, co oznacza dla niego utrata całego dnia.

— Czy zawiadomiliście już o tym Disańczyków?

— Nie — odparł Krafft. — Dopiero parę minut temu poinformowano nas o tej decyzji. Właśnie przekazujemy ją Lig — magte.

— Czy możecie przerwać nadawanie i pozwolić, abym przekazał mu tę wiadomość osobiście?

— Mogę to zrobić. — Krafft zamyślił się i po chwili dodał: Jednak to oznaczałoby pańską pewną śmierć. Bez wahania zabijali naszych ludzi. Wolałbym przekazać im to przez radio.

— Jeśli pan to zrobi, pokrzyżuje mi pan plany, a może nawet całkowicie je przekreśli pod pozorem ratowania mi życia. Czy moje życie nie należy do mnie? Czy nie mogę z nim robić, co chcę?

Po raz pierwszy Krafft zdradził oznaki gniewu.

— Przykro mi, ogromnie mi przykro. Pozwoliłem, aby współczucie i troska wzięły górę nad sprawami publicznymi. Oczywiście, może pan robić, co pan chce. Nie miałem zamiaru pana powstrzymywać.

Odwrócił się i rzekł coś do kogoś niewidocznego na ekranie. — Rozmowa została odwołana. Ma pan wolną rękę. I szczerze życzymy panu sukcesu. Koniec transmisji.

— Koniec transmisji — potwierdził Brion i ekran zgasł. Faussel! — krzyknął do interkomu. — Przygotuj mi najlepszy i najszybszy pojazd, jaki mamy, kierowcę, który zna teren, oraz dwóch ludzi umiejących obchodzić się z bronią i wykonywać rozkazy. W końcu zaczynamy robić coś konkretnego.

Загрузка...