15

Brion rzucił się na ziemię, w pył i kurz ulicy. Nie śmignęła ku niemu żadna zatruta strzałka — wokół wciąż panowała cisza. Morderczy Telta zniknęli tak, jak się pojawili. Otworzył drzwi i wskoczył do środka.

Dokonali gruntownego zniszczenia. Wszystkie tablice kontrolne były doszczętnie rozbite, podłoga zasłana potrzaskanym sprzętem i kłębami taśm, przypominającymi wyprute wnętrzności. Wybebeszona maszyna była martwa jak jej kierowca.

Łatwo było odtworzyć przebieg wypadków. Ktoś rozpoznał wjeżdżający do miasta transporter — zapewne któryś z magterów biorących udział w zniszczeniu budynku fundacji. Nie wiedzieli, gdzie się podział — inaczej Brion też już by nie żył. Jednak musieli zauważyć go, gdy Telt próbował opuścić miasto, i zatrzymali go w najbardziej skuteczny sposób — strzałką, która przez otwarte okno trafiła w kark niczego nie podejrzewającego kierowcy.

Telt zabity! Nagły szok, jakim była jego śmierć, sprawił, że Brion na chwilę zapomniał o wszystkich konsekwencjach tego faktu. Teraz zaczął je sobie uświadamiać. Tek nie zdążył przekazać Armii Nyjordu wiadomości o odkryciu śladu radioaktywności. Nie chciał posłużyć się radiem; zamierzał osobiście powiadomić Hysa i wręczyć mu taśmę. Teraz taśma była podarta i zmieszana z innymi, a człowiek, który umiał ją zinterpretować, nie żył.

Brion spojrzał na przewody zwisające z rozbitej radiostacji i wyskoczył na zewnątrz. Biegnąc zygzakiem, szybko oddalił się od transportera. Jego własne życie i życie Dis zależało od tego, czy ktoś go zauważy przy pojeździe. Musiał porozumieć się z Hysem i przekazać mu tę informację. Dopóki tego nie zrobi, będzie jedynym przybyszem wiedzącym, w której wieży magterowie mogli przechowywać śmiercionośne bomby.

Kiedy oddalił się od transportera tak, że stracił go z oczu, zwolnił i otarł pot z czoła. Opuścił pojazd nie zauważony i nikt go nie śledził. Znalazł się w nie znanej mu części miasta, ale kierując się według słońca poszedł miarowym krokiem w stronę zburzonego budynku. Na ulicach było teraz więcej Disańczyków. Niektórzy przystawali i spoglądali na niego gniewnie, marszcząc brwi. Empatycznym zmysłem wyczuwał ich złość i nienawiść. Z grupki mężczyzn emanowało zagrożenie i mijając ich położył dłoń na kolbie miotacza. Dwaj z nich trzymali dmuchawki w pogotowiu, ale nie użyli ich. Zanim skrył się za następnym rogiem, plecy miał mokre od potu.

Przed sobą ujrzał ruiny siedziby fundacji. Opodal sterczał ścięty stożek kosmolotu. Z otwartego luku wyszli dwaj mężczyźni i stanęli na skraju pogorzeliska. Kiedy podeszwy butów Briona zachrzęściły na gruzowisku, mężczyźni odwrócili się błyskawicznie, z wycelowaną w niego bronią. Obaj mieli karabiny jonowe. Odprężyli się, widząc jego ubiór.

— Przeklęte dzikusy! — warknął jeden.

Był mieszkańcem jednej z ciężkich planet: przysadzistej budowy, wyglądał jak bryła ścięgien i mięśni, chociaż czubkiem głowy ledwie sięgał Brionowi do brody. Na zsuniętej w tył czapce miał dwie skrzyżowane linijki — odznakę pokładowego informatyka.

— Myślę, że trudno ich winić — rzekł drugi.

Nosił insygnia intendenta. Rysami twarzy różnił się od pierwszego, ale z powodu krępej budowy ciała wydawał się jego bliźniakiem. Zapewne z tego samego świata.

— Dziś w nocy rozwalą ich planetę. Wygląda na to, że te biedne dranie na ulicach w końcu zrozumiały, co się dzieje. Mam nadzieję, że my będziemy wtedy w podprzestrzeni. Widziałem, jak oberwał świat Estrada, i nie mam ochoty oglądać tego po raz drugi. Nigdy więcej!

Informatyk spojrzał uważnie na Briona, lekko odchylając głowę, żeby zajrzeć mu w oczy.

— Potrzebny panu transport? — zapytał. — Jesteśmy ostatnim statkiem w porcie i damy stąd dyla, jak tylko reszta ładunku znajdzie się na pokładzie. Zabierzemy pana, jeśli pan chce.

Brion najwyższym wysiłkiem woli zdołał zapanować nad obezwładniającym przygnębieniem, jakie ogarnęło go na widok rumowiska — grobowca tylu ludzi.

— Nie — powiedział. — To nie będzie potrzebne. Jestem w kontakcie z flotą blokady. Zabiorą mnie stąd przed północą. — Jest pan z Nyjordu? — burknął intendent.

— Nie — odparł Brion, zaabsorbowany swoimi myślami. Ale mam kłopoty z moim statkiem.

Uświadomił sobie, że bacznie mu się przyglądają i że jest im winien jakieś wyjaśnienie.

— Myślałem, że uda mi się znaleźć sposób, by zapobiec wojnie. Teraz… nie jestem już tego taki pewien.

Nie zamierzał zwierzać się kosmonautom, ale te słowa, tłukące się wciąż w jego mózgu, wyrwały mu się bezwiednie. Informatyk zaczął coś mówić, ale jego towarzysz szturchnął go łokciem w bok.

— Zaraz odlatujemy. Nie podoba mi się sposób, w jaki patrzą na nas ci Disańczycy. Kapitan kazał nam sprawdzić, co było przyczyną pożaru, a potem zabierać się do diabła. Chodźmy więc.

— Niech się pan nie spóźni na swój statek — powiedział do Briona informatyk i ruszył w stronę statku. Nagle zawahał się i odwrócił. — Jest pan pewny, że w niczym nie możemy pomóc?

Rozpacz nic nie da. Brion z trudem otrząsnął się z przygnębienia.

— Możecie mi pomóc — rzekł. — Przydałby mi się skalpel albo jakieś inne narzędzia chirurgiczne.

Będą potrzebne Lei. Później przypomniał sobie wiadomość, której nie zdążył przekazać Telt.

— Czy macie przenośną radiostację? Zapłacę.

Informatyk zniknął we wnętrzu rakiety i minutę później pojawił się ponownie, z małą paczką w ręku.

— Tu jest skalpel i magnetyczne szczypce. To wszystko, co udało mi się znaleźć w apteczce. Mam nadzieję, że się przydadzą. — Sięgnął do wnętrza statku i wyjął metalową skrzynkę przenośnej radiostacji. — Proszę to wziąć, ma spory zasięg, nawet na długich falach.

Machnął ręką, gdy Brion chciał mu zapłacić.

— To mój wkład — powiedział. — Jeżeli zdoła pan uratować tę planetę, to dodam panu cały ten statek. Powiemy kapitanowi, że straciliśmy to radio uciekając przed tubylcami. Prawda, liczykrupo? — dźgnął intendenta w pierś palcem, którym bez trudu mógłby wybić dziurę w kimś mizerniejszej postury.

— Słyszę cię wyraźnie — powiedział intendent. — Po powrocie na statek napiszę tak w zapotrzebowaniu.

Weszli do rakiety i Brion musiał się szybko odsunąć na bezpieczną odległość.

Poczucie obowiązku — kosmonauci też je mieli. Uświadomiwszy to sobie, Brion trochę podniósł się na duchu i zaczął grzebać w gruzach, szukając czegoś, co mogłoby się przydać. We fragmencie ocalałej ściany rozpoznał narożnik laboratorium.

Przeszukując rumowisko, wydobył różne popsute przyrządy oraz jeden pogięty pojemnik, który cudem uniknął zniszczenia. W środku był binokular z popękanymi i zabrudzonymi szkłami oraz zgiętym tubusem. Lewa część instrumentu wydawała się sprawna. Brion ostrożnie schował mikroskop z powrotem do pojemnika.

Spojrzał na zegarek. Dochodziła dwunasta. To skromne wyposażenie będzie musiało wystarczyć. Odprowadzany podejrzliwymi spojrzeniami Disańczyków, ruszył z powrotem do magazynu. Nie chcąc zdradzić położenia kryjówki, musiał solidnie nadłożyć drogi. Dopiero kiedy był pewny, że nikt go nie śledzi, wślizgnął się do budynku, zamykając za sobą drzwi.

Kiedy wszedł do biura, powitało go przestraszone spojrzenie Lei.

— Przyjazna twarz wśród tłumu kanibali — powiedziała. Malujące się na jej twarzy napięcie przeczyło żartobliwym słowom. — Co się stało? Od kiedy się obudziłam, Wielka Kamienna Twarz — wskazała palcem na Uhra — nie odezwał się do mnie słowem.

— Co pamiętasz z ostatnich wydarzeń? — spytał ostroinie Brion. Nie chciał powiedzieć jej zbyt wiele, żeby znów nie wywołać szoku. Ulv wykazał ogromną przytomność umysłu, nie próbując z nią rozmawiać.

— Jeżeli musisz wiedzieć — powiedziała Lea — to pamiętam bardzo dużo, Brionie Brandd. Nie będę się wdawać w szczegóły, bo lepiej nie zdradzać takich rzeczy tubylcom. Powiem tylko, że zasnęłam zaraz po tym, jak odszedłeś. Oprócz tego niczego nie pamiętam. To niesamowite. Zasnęłam w tym skotłowanym, szpitalnym łóżku, a obudziłam się na tej kanapie, z okropnym bólem głowy. A on po prostu siedział tam i marszczył się groźnie. Czy nie mógłbyś powiedzieć mi, co się tu dzieje?

Najlepiej powiedzieć jej prawdę, zostawiając na później wszystkie drastyczne szczegóły.

— Magterowie zaatakowali budynek fundacji — powiedział. — Są teraz wściekli na wszystkich przybyszów. Byłaś pod wpływem środka usypiającego i Ulv musiał przynieść cię tutaj. Teraz jest już dwunasta…

— To ostatni dzień? — w jej głosie było przerażenie. Zbliża się koniec świata, a ja odgrywam śpiącą królewnę! Czy ktoś został ranny podczas napadu? Albo zabity?

— Było wiele zamieszania i wiele ofiar — rzekł Brion. Musiał jakoś odwrócić jej uwagę. Podszedł do trupa i odchylił brezent, odsłaniając jego twarz. — Jednak teraz jest coś ważniejszego. To jeden z magterów. Mam tu skalpel i parę innych rzeczy. Czy przeprowadzisz sekcję zwłok?

Lea skuliła się na kanapie. Mimo panującego upału wyglądała na zziębniętą.

— Co się stało z ludźmi w budynku? — zapytała cichutko. Zastrzyk usunął pamięć o tragedii, ale gdzieś w podświadomości kołatało się echo przeżytego szoku i napięcia. — Jestem taka… wyczerpana. Proszę, powiedz mi, co się stało. Mam wrażenie, że coś ukrywasz.

Brion usiadł przy niej i wziął ją za ręce. Nie zdziwiło go, że były zimne. Spojrzawszy jej w oczy, próbował dodać jej otuchy. — To nie było zbyt przyjemne — powiedział w końcu.

Byłaś w szoku i pewnie dlatego tak się teraz czujesz. Jednak… Lea, musisz mi uwierzyć na słowo. Nie zadawaj żadnych pytań. Nic już na to nie możemy poradzić. Możemy jednak jeszcze odkryć prawdę o magterach. Czy zbadasz ciało?

Zamierzała o coś zapytać, lecz zrezygnowała. Kiedy spuściła głowę, Brion poczuł, jak lekki dreszcz wstrząsnął jej ciałem.

— Stało się coś bardzo złego — powiedziała. — Wiem. Sądzę, że będę musiała uwierzyć ci na słowo, że lepiej nie zadawać żadnych pytań. Pomóż mi wstać, dobrze, kochany? Nogi mam jak z waty.

Opierając się o Briona niemal całym ciężarem ciała, wolno podeszła do trupa. Spojrzała nań i zadygotała.

— Trudno to nazwać naturalną śmiercią — powiedziała. Ulv przyglądał jej się uważnie, gdy wyjmowała skalpel z futerału.

— Nie musisz na to patrzeć, jeśli nie chcesz — powiedziała mu niewprawną disańszczyzną.

— Chcę — odparł, nie odrywając oczu od ciała. — Nigdy przedtem nie widziałem magtera martwego albo bez ubrania, jak kogoś zwyczajnego.

Nie przestawał intensywnie przyglądać się zabitemu.

— Znajdź mi trochę wody do picia, dobrze, Brion? powiedziała Lea. — I rozłóż brezent pod ciałem. To dość brudna robota.

Napiwszy się wody, zdała się nabrać sił — mogła stać nie przytrzymując się stołu obiema rękami. Przyłożywszy koniec skalpela tuż pod mostkiem magtera, wykonała długie cięcie aż do spojenia łonowego. Długa, biegnąca niemal przez cały tułów rana rozchyliła się szeroko jak czerwone usta. Ulv zadrżał, ale nie odwrócił oczu.

Lea usuwała organy wewnętrzne jeden po drugim. Raz zerknęła na Briona, ale zaraz wróciła do pracy. Cisza przedłużała się, aż przerwał ją Brion.

— Powiedz mi, dobrze? Znalazłaś coś?

Osłabiła ją nadzieja wyczuwalna w jego pytaniu, zachwiała się i osunęła na leżankę. Bezsilnie opuściła zakrwawione ręce, makabrycznie kontrastujące z jej pobladłą twarzą.

— Przykro mi, Brion — powiedziała. — Nic tu nie ma, zupełnie nic. Są niewielkie różnice, zmiany organiczne, jakich nigdy jeszcze nie widziałam, na przykład olbrzymia wątroba. Jednak takie zmiany mogą być typowe dla homo sapiens przystosowanego do życia na innej planecie. To człowiek. Zmieniony, zaadaptowany, zmodyfikowany, ale człowiek, taki sam jak ty czy ja.

— Skąd możesz być tego pewna? — przerwał jej Brion. Jeszcze nie zbadałaś wszystkiego, prawda?

Potrząsnęła głową.

— Więc krój dalej. Inne organy. Mózg. Badania mikroskopowe. Masz! — rzucił, podsuwając jej pojemnik z mikroskopem.

Ukryła twarz w dłoniach i załkała.

— Czy nie możesz zostawić mnie w spokoju! Jestem zmęczona i chora, i mam dość tej okropnej planety. Dajmy im zginąć. Nic mnie nie obchodzą. Twoja teoria jest błędna, bezwartościowa. Przyznaj to! I pozwól mi umyć ręce…

Reszta słów utonęła w głośnym szlochu. Brion stanął nad nią i wziął głęboki oddech. Czyżby się mylił? Nawet nie ważył się o tym myśleć. Spoglądając na drobne ramiona Lei, na małe wybrzuszenia kręgosłupa widoczne pod cienkim materiałem, czuł głęboką litość, której nie mógł się poddać. Ta drobna, bezradna, przestraszona kobieta była jego jedyną szansą. Musiała zabrać się do roboty. Musiał ją do tego nakłonić.

Ihjelowi udało się to — posłużył się czynną empatią, aby przekazać swoje uczucia Brionowi. Teraz Brion musiał zrobić to samo z Leą. Otrzymał kilka lekcji tej sztuki, ale daleko mu było do biegłości. Pomimo to musiał spróbować. Siła była tym, czego Lea potrzebowała najbardziej. Powiedział po prostu:

— Możesz to zrobić. Masz wolę i siłę, żeby dokończyć dzieła. A jego umysł milcząco nakazywał jej słuchać: teraz, kiedy jej siły się wyczerpały, udzielał jej części sił Briona.

Dopiero kiedy uniosła głowę i zobaczył łzy wysychające na jej twarzy, zrozumiał, że mu się powiodło.

— Weźmiesz się do roboty? — spytał cicho.

Lea tylko skinęła głową i podniosła się z leżanki. Powtórzyła nogami jak lalka pociągana za niewidoczne sznurki. Ta siła nie była jej własną siłą i Brion z przykrością przypomniał sobie ostatnią rundę Twenties, gdy sam doświadczył takiego samego uczucia krańcowego wyczerpania. Otarła ręce o ubranie i otworzyła pojemnik z mikroskopem.

— Wszystkie szkiełka są potłuczone — powiedziała.

— Użyj tego — odparł Brion, kopiąc w szklane przepierzenie.

Kawałki szkła z brzękiem posypały się na podłogę. Podniósł kilka największych odłamków i połamał je na prostokąty mieszczące się w uchwytach stolika. Lea wzięła je bez słowa. Rozmazawszy na szkiełku kroplę krwi magtera, pochyliła się nad mikroskopem. Drżącymi rękami nastawiała ostrość. Badała preparat pod małym powiększeniem. Raz odrobinę obróciła lusterko, żeby złapać światło wpadające przez okno. Brion stał nad nią, zaciskając pięści i z trudem opanowując niepokój.

— Co tam widzisz? — nie wytrzymał.

— Fagocyty, płytki krwi… leukocyty… wszystko wygląda normalnie.

Jej głos był matowy, znużony; mrugała oczami zmęczonymi od wpatrywania się w preparat.

Brion poczuł gniew wywołany poczuciem klęski. Nawet w obliczu porażki nie przyjmował jej do wiadomości. Sięgnął Lei przez ramię i obrócił rewolwer mikroskopu, ustawiając go na duże powiększenie.

— Jeśli niczego nie widzisz, to spróbuj pod dużym powiększeniem! To tam jest, wiem o tym! Zrobię ci preparat tkankowy. Obrócił się do wypatroszonego trupa. Nie widział, że Lea nagle zesztywniała i z pośpiechem nastawiła ostrość, jednak poczuł bijącą od niej falę emocji, oddziaływującą na jego empatyczne zmysły.

— Co to? — zawołał, jakby powiedziała coś na głos.

— Coś… Coś tu jest — mruknęła. — W tym leukocycie. To nie jest normalna komórka, ale wygląda znajomo. Widziałam już kiedyś coś takiego, ale nie przypominam sobie gdzie.

Wyprostowała się znad mikroskopu i bezwiednie przycisnęła zakrwawione ręce do czoła.

— Wiem, że już to widziałam.

Brion zerknął w okular mikroskopu i ujrzał niewyraźny obiekt. Kiedy nastawił ostrość, zobaczył wyraźnie — biały, amebowaty kształt jednokomórkowego leukocytu. Jego niewprawne oko nie dostrzegało w nim nic niezwykłego. Nie był w stanie stwierdzić, co dziwnego dostrzegła w tym Lea, ponieważ nie miał pojęcia, jak powinien wyglądać leukocyt normalny.

— Czy widzisz te okrągłe, zielone grudki skupione blisko siebie? — zapytała Lea. Zanim zdążył odpowiedzieć, wykrzyknęła: — Już wiem!

Podekscytowana, zapomniała o zmęczeniu.

— Icerya purchasi, tak się nazywa albo podobnie. To Coccus, mały owad z rzędu łuskoskrzydłych. Miał takie same twory zebrane razem w swoich komórkach.

— Co to oznacza? Jaki ma związek z Dis?

— Nie wiem — odparła. — Tyle że wygląda tak podobnie. I jeszcze nigdy nie widziałam czegoś takiego w ludzkiej komórce. U Coccusa te zielone ciałka przekształcają się w rodzaj drożdży żyjących w jego organizmie. Nie pasożyt, ale rzeczywisty symbiont…

Szeroko otworzyła oczy, gdy dotarło do niej znaczenie własnych słów. Symbiont — a Dis była planetą, na której symbioza i pasożytnictwo osiągnęło bardziej zaawansowane i skomplikowane formy niż gdziekolwiek indziej. Myśli Lei krążyły wokół tego faktu i rozważały jego logiczne konsekwencje. Brion wyczuwał jej skupienie i podniecenie. Nie zrobił niczego, co mogłoby ją wyrwać z transu. Pogrążona w myślach, stała zaciskając pięści i niewidzącym spojrzeniem wpatrując się w dal.

Brion i Ulv spoglądali na nią w milczeniu, czekając co powie. W końcu kawałki łamigłówki poukładały się we właściwych miejscach. Rozwarła zaciśnięte dłonie i przygładziła nimi wilgotną spódnicę. Zamrugała i obróciła się do Briona.

— Czy jest tu jakaś skrzynka z narzędziami? — zapytała. Pytanie było tak zaskakujące, że Brion przez chwilę nie potrafił na nie odpowiedzieć. Zanim zdołał zebrać myśli, odezwała się ponownie.

— Nie chodzi mi o ręczne narzędzia, to trwałoby zbyt długo. Moglibyście znaleźć mi coś takiego jak piła mechaniczna? Byłaby najlepsza.

Znów zajęła się mikroskopem i Brion nie próbował jej już o nic wypytywać. Ulv wciąż przyglądał się ciału magtera, nie rozumiejąc, o czym mówili.

Brion poszedł do hali ładunkowej. Na parterze nie znalazł niczego, mogłoby być przydatne, więc wszedł schodami na górę. Długi korytarz prowadził do licznych pomieszczeń. Wszystkie drzwi były zamknięte, włącznie z tymi, na których widniał obiecujący napis „NARZĘDZIOWNIA”. Kilkakrotnie uderzył barkiem w metal, nie wyginając go nawet na cal. Cofnął się, szukając innego sposobu i zerknął na zegarek.

Druga! Za dziesięć godzin bomby spadną na Dis.

Ten fakt zmuszał do pośpiechu. Jednak nie mógł robić hałasu — mógłby go ktoś usłyszeć. Szybko zdjął koszulę i luźno owinął nią miotacz, tak że tworzyła lejkowate przedłużenie lufy. Przytrzymując materiał lewą ręką, przytknął broń do drzwi, wylotem do zamka. Strzał odbił się głuchym echem, niesłyszalnym na zewnątrz budynku. Kawałki rozbitego mechanizmu zagrzechotały wewnątrz zamka i drzwi stanęły otworem.

Kiedy wrócił, Lea stała nad ciałem. Podał jej małą pilarkę z obrotowym ostrzem.

— Czy to się nada? — spytał. — Zasilana bateryjnie, naładowana niemal do pełna.

— Doskonale — odparła. — Będziecie musieli mi pomóc. Przeszła na disański.

— Ulv, czy mógłbyś znaleźć jakieś miejsce, skąd mógłbyś nie zauważony obserwować ulicę? Daj mi znak, kiedy będzie pusta. Obawiam się, że piła narobi sporo hałasu.

Ulv skinął głową i poszedł do hali, gdzie wspiął się na stertę skrzyń, skąd mógł wyjrzeć na zewnątrz przez małe okienko umieszczone wysoko nad podłogą. Ostrożnie rozejrzał się na boki, po czym machnięciem ręki kazał Lei zaczynać.

— Brion, stań obok i trzymaj trupa za brodę — poleciła. Trzymaj mocno, żeby głowa nie latała, kiedy będę cięła. To będzie niezbyt przyjemne. Przykro mi. Jednak to najszybszy sposób na przecięcie kości.

Piła wgryzła się w czaszkę.

W pewnej chwili Ulv gestem nakazał im ciszę i sam skrył się w cieniu. Czekali niecierpliwie, aż da im sygnał do podjęcia pracy. Brion mocno trzymał głowę magtera, aż piła zatoczyła krąg wokół czaszki trupa.

— Skończone — powiedziała Lea, wypuszczając pilarkę ze zdrętwiałych palców. Rozmasowała dłonie, przywracając im życie, nim dokończyła dzieła. Ostrożnie i delikatnie usunęła wierzchołek czaszki magtera, odsłaniając mózg widoczny w strudze światła padającego przez okno.

— Od początku miałeś rację, Brion — powiedziała. — Oto twój Obcy.

Загрузка...