Jeden z techników biegał w kółko i wrzeszczał. Magterowie przewrócili go na ziemię i uciszyli kilkoma uderzeniami. Widząc to, pozostali dwaj, trzęsąc się ze strachu wrócili do pracy. Nawet całkowite zniszczenie życia na Dis nie wywarło żadnego wrażenia na magterach. Zamierzali dalej realizować swój plan, pozbawieni uczuć i wyobraźni, które kazałyby im od niego odstąpić.
Technicy zabrali się do pracy. Zapomnieli o tym, co to dobro czy zło. Zostaną zabici — bo niewidzialna śmierć w postaci promieniowania musiała już dotrzeć do jaskini — ale mieli jeszcze szansę zemsty. Szybko kończyli robotę, z dokładnością i ochotą, jakiej przedtem nie zdradzali.
— Co robią ci ludzie z nieba? — zapytał Ulv.
Brion otrząsnął się z letargu i spojrzał w głąb pieczary. Tamci właśnie wtoczyli na wózek na kółkach jedną z głowic i zaczęli go przesuwać w kierunku generatora.
— Chcą zrzucić bomby na Nyjordczyków, tak samo jak oni zbombardowali Dis. Ta maszyna w specjalny sposób przeniesie głowice na inną planetę.
— Powstrzymasz ich? — zapytał Ulv.
Trzymał w ręku swą śmiercionośną dmuchawkę, a jego twarz była pozbawioną wyrazu maską.
Brion niemal się roześmiał. Pomimo wszystkiego, co zrobił, aby temu zapobiec, Nyjordczycy zrzucili bomby. I przez to, być może, zniszczyli również swoją planetę. Brion mógł teraz unieszkodliwić arsenał ukryty w jaskini. Czy powinien? Czy powinien darować życie swoim zabójcom? Czy też zachować się zgodnie z odwiecznym prawem, które ze straszliwymi skutkami stosowano przez wieki: oko za oko, ząb za ząb? To było takie proste. Nie musiał niczego robić. Rachunek zostanie wyrównany, a śmierć jego i Disańczyków będzie pomszczona.
Czy Ulv szykował dmuchawkę, żeby zabić Briona, jeśli ten zechce udaremnić bombardowanie Nyjordu? A może krańcowo się myli w ocenie Disańczyka?
— A czy ty chcesz ich powstrzymać, Ulv? — zapytał.
Jak głębokie było ludzkie poczucie obowiązku? Jaskiniowiec najpierw odczuwał je wobec swojej towarzyszki, a później względem całej swojej rodziny. Utrwalało się ono w miarę, jak ludzie walczyli i umierali za abstrakcyjne idee, za miasta i państwa, a później za całe planety. Czy kiedykolwiek nadejdzie taki czas, że człowiek uświadomi sobie, iż najbardziej zobowiązany powinien się czuć względem ludzkości? A także wobec innych form życia?
Brion pojmował tę ideę nie jako słowa, lecz jako rzeczywistość. Kiedy zadał sobie to pytanie, stwierdził, że odpowiedź na nie może być tylko jedna. Zastanawiając się, jaka będzie odpowiedź Ulva, sięgnął po broń.
— Nyjord jest meduirk — stwierdził Ulv, podnosząc dmuchawkę i posyłając stnałkę w głąb jaskini. Kolec trafił jednego z techników, który upadł na ziemię, spazmatycznie łapiąc ustami powietrze.
Strzały Briona trafiły w pulpit sterowniczy generatora, topiąc go i niszcząc, na zawsze likwidując zagrożenie dla Nyjordu.
Medvirk, powiedział Ulv. Forma życia współpracująca i pomagająca innym żywym istotom. Może zabić w samoobronie, ale zasadniczo nie morduje i nie niszczy. Ulv przez całe życie stykał się ze współzależnością różnych form życia. Rozumiał zasadę koegzystencji, ignorując wszelkie werbalne komplikacje i zawiłości. Zabił magterów, swoich ziomków, ponieważ byli umeduirk — przeciw życiu. I ocalił swoich wrogów, byli bowiem meduirk. Wraz z tą myślą przyszła bolesna świadomość tego, że ta planeta i ci ludzie, tak w gruncie rzeczy rozumni, są martwi.
Magterowie w jaskini zrozumieli, że ich plany obracają się wniwecz i widząc, skąd padły strzały, buchając falą skoncentrowanej wściekłości, runęli na nich w milczeniu. Brion i Ulv stawili im czoła. Nawet wiedząc, że niezależnie od obrotu wydarzeń i tak jest już martwy, Brion nie miał zamiaru ginąć z rąk magterów. Dla Ulva decyzja była znacznie łatwiejsza. On po prostu zabijał umeduirk. Wierząc w życie, zabijał antyżycie.
Osłaniając się nawzajem, wycofali się w ciemność. Magterowie deptali im po piętach. Znając jaskinię lepiej niż ludzie, których ścigali, wzięli ich w kleszcze. Brion spostrzegł przed sobą błysk światła i chwycił Ulva za ramię:
— Oni znają rozkład jaskini, a my nie — rzekł. — Zastrzelą nas, jeśli spróbujemy uciec. Znajdźmy miejsce, gdzie będziemy mogli się bronić.
— Tam, z tyłu — Ulv pociągnął go za rękę — jest komora mająca tylko jedno wejście, i to bardzo ciasne.
— Chodźmy!
Biegnąc w ciemnościach najszybciej jak mogli, nie zauważeni dotarli do ślepo kończącej się odnogi jaskini. Tupot nóg odbijający się echem w podziemiach zagłuszał ich kroki. Wszedłszy do środka, skryli się za załomem ściany i czekali. Koniec był łatwy do przewidzenia.
Pierwszy magter wpadł do jaskini, oświetlając latarką jej zakamarki. Snop światła musnął obu mężczyzn i w tejże chwili Brion strzelił. Huk odbił się głośnym echem i magter upadł lecz inni niewątpliwie usłyszeli odgłos strzału.
Zanim do komnaty wpadł następny, Brion skoczył i podniósł latarkę. Położywszy ją na głazach tak, że oświetlała wejście, pospiesznie wrócił do Ulva. Nie czekali długo. Duraj magterowie równocześnie pojawili się w przejściu i jednocześnie umarli. Brion wiedział, że na zewnątrz było ich więcej, i zastanawiał się, jak szybko któryś z nich przypomni sobie o granatach i wrzuci jeden do środka.
W oddali rozległ się jakiś słaby pomruk i donośny huk eksplozji. Brion i Ulv kulili się za osłoną głazów i zastanawiali, dlaczego atak nie nadchodzi. W przejściu pojawił się następny napastnik, ale Brion zawahał się i nie strzelił.
Magter cofał się, strzelając w przeciwnym kierunku, w głąb jaskini.
Ulv nie wahał się, lecz jego strzałki nie były w stanie przebić grubego ubrania magtera. Dopiero gdy ten odwrócił się, dmuchawka westchnęła jeszcze raz i śmierć ukąsiła go w grzbiet dłoni. Upadł jak zmięty łachman.
— Nie strzelać! — zawołał ktoś na zewnątrz, po czym z kłębów kurzu i dymu wyłonił się jakiś człowiek i stanął w świetle latarki.
Brion błyskawicznie chwycił Ulva za ramię, odrywając dmuchawkę od jego warg. Człowiek stojący w przejściu nosił hełm, wysokie buty i mundur z naszywanymi kieszeniami. Chociaż trudno było w to uwierzyć, był Nyjordczykiem. Przecież Brion sam słyszał huk spadających bomb — a jednak był tu nyjordzki żołnierz… Te dwa fakty kłóciły się ze sobą.
— Czy zechciałby go pan przytrzymać za ramię, sir, tak na wszelki wypadek? — powiedział żołnierz, spoglądając z respektem na dmuchawkę Ulva. — Wiem, co mogą te małe strzałki.
Wyjął z kieszeni mikrofon i zaczął coś do niego mówić. Do jaskini wcisnęli się następni żołnierze, a za nimi profesor Krafft. W zakurzonym, polowym mundurze wyglądał co najmniej dziwnie. Jeszcze bardziej niezwykły był widok pistoletu w jego pokrytej plątaniną niebieskich żyłek dłoni. Z wyraźną ulgą oddał broń najbliższemu żołnierzowi, po czym szybko podskoczył do Briona i uścisnął mu rękę.
— To prawdziwy zaszczyt spotkać się z panem osobiście rzekł. — Tak samo jak z pańskim przyjacielem Ulvem.
— Czy mógłby mi pan łaskawie wyjaśnić, co się tu dzieje? spytał ochrypłym głosem Brion. Miał wrażenie, że śni, że to wszystko nie może się dziać naprawdę.
— Zawsze będziemy pana pamiętać jako tego, który ocalił nas przed nami samymi — rzekł Krafft, stając się znów profesorem, a nie dowódcą floty.
— Brion chce faktów, dziadku, a nie przemowy — przerwał im Hys. Garbaty przywódca nyjordzkich buntowników przeciskał się przez tłum rosłych żołnierzy, aż stanął u boku Kraffta. Krótko mówiąc, Brion, twój plan się powiódł. Krafft przekazał mi twoją wiadomość i gdy tylko ją otrzymałem, zawróciłem i spotkałem się z nim na jego statku. Przykro mi, że Telt nie żyje… Jednak znalazł to, czego szukaliśmy. Nie mogłem zignorować odkrytych przez niego śladów radioaktywności. Twoja dziewczyna przyleciała z tym pochlastanym truposzem w tym samym czasie, co ja, i wszyscy dobrze sobie obejrzeliśmy tę zieloną pijawkę w jego czaszce. Wyjaśnienia dziewczyny były niezwykle istotne. Właśnie lądowaliśmy, kiedy odebraliśmy twój meldunek o tym, że w wieży magterów było coś ukryte. Potem wystarczyło tylko iść po śladach i kierować się na nadajnik, który zostawiłeś.
— A wybuchy o północy? — przerwał mu Brian. — Przecież słyszałem…!
— Bo miałeś słyszeć — zaśmiał się Hys. — Nie tylko ty, ale i magterowie w jaskini. Wiedzieliśmy, że będą uzbrojeni, a arsenał dobrze strzeżony. Tak więc o północy zrzuciliśmy przy wejściu parę zwykłych bomb odłamkowych. Tyle, żeby zabić strażników i nie zasypać wejścia. Mieliśmy też nadzieję, że magterowie w środku opuszczą posterunki i wycofają się przed przypuszczalnym promieniowaniem. Tak też się stało. Plan wypalił idealnie. Podeszliśmy po cichu i zaskoczyliśmy ich. Zgarnęliśmy wszystkich, a ci, których nie mogliśmy ująć, zostali zabici.
— Jeden z renegatów, technik od podprzestrzeni, jeszcze żył — wtrącił Krafft. — Opowiedział nam, jak we dwóch zapobiegliście wystrzeleniu bomb na Nyjord.
Żaden z Nyjordczyków nie był w stanie powiedzieć nic więcej, ucichł nawet cynik Hys. Jednak Brion wyczuwał ich emocje, ciepło ogromnej ulgi i szczęścia. To było niezapomniane uczucie.
— Koniec wojny — powiedział Ulvowi, wiedząc, że Disańczyk nie zrozumiał ani słowa z tych wyjaśnień. Mówiąc to, uświadomił sobie, że w tych relacjach jest jeszcze istotna luka.
— Przecież to niemożliwe — rzekł. — Wylądowaliście na Dis, zanim otrzymaliście moją wiadomość o fortecy. To oznacza, że nadal spodziewaliście się, że magterowie zrzucą swoje bomby na Nyjord, a mimo to wylądowaliście.
Oczywiście powiedział profesor Krafft, zdumiony jego wątpliwościami. — A co mieliśmy zrobić? Przecież magterowie są chorzy!
Hys roześmiał się, widząc oszołomienie Anvharczyka.
— Musisz zrozumieć psychikę Nyjordczyków — powiedział. — Gdy w grę wchodziła wojna i zabijanie, moja planeta nie była w stanie przyjąć żadnej rozsądnej linii postępowania. Wojna jest rzeczą tak obcą naszej filozofii, że nie potrafimy nawet myśleć o niej rozsądnie. Na tym polega problem, gdy jest się jaroszem w galaktyce drapieżników. Jesteś łatwą zdobyczą dla pierwszego, który skoczy ci na kark. Każda inna planeta złapałaby magterów za gardło i wydusiła z nich te bomby. My guzdraliśmy się z tym tak długo, że omalże doprowadziliśmy do zagłady obu światów. Twój symbiont zawrócił nas znad krawędzi przepaści.
— Nie rozumiem.
— To kwestia definicji. Zanim się tu pojawiłeś, nie wiedzieliśmy, jak ustosunkować się do magterów. Byli dla nas obcymi istotami. Nie widzieliśmy sensu w tym, co robili, a to, co my robiliśmy, w najmniejszym stopniu nie wpływało na ich postępowanie. Ty odkryłeś, że oni są chorzy, a to jest coś, z czym umiemy sobie radzić. Znów jesteśmy zjednoczeni; moja armia, za obopólną zgodą, została włączona do floty Nyjordu. Lekarze i pielęgniarki już są w drodze. Opracowano plany ewakuacji możliwie największej części ludności, do chwili odnalezienia arsenału magterów. Nasza planeta znów działa jednomyślnie.
— Dlatego że magterowie są chorzy, zarażeni obcą formą życia? — nie dowierzał Brion.
— Właśnie — wtrącił Krafft. — Mimo wszystko, jesteśmy cyuilizowani. Chyba nikt się nie spodziewa, że będziemy prowadzić wojnę z chorymi sąsiadami, bo nie sądzi pan, że moglibyśmy zostawić ich bez pomocy?
— Nie… Pewnie, że nie — rzekł Brion, ciężko siadając na ziemi.
Spojrzał na nadal nic nie rozumiejącego Ulva, za którym stał Hys, z ironicznym grymasem rozmyślający o słabostkach swoich ziomków.
— Hys — powiedział mu Brion — przetłumacz to wszystko na disański i wyjaśnij Ulvowi. Ja się nie odważę.