16

Gdy spoglądali na odsłonięty mózg magtera, dołączył do nich Ulv. Sprawa była tak oczywista, że i on to zauważył.

— Widziałem zabite zwierzęta i martwych ludzi z otwartymi głowami, ale jeszcze nigdy nie widziałem czegoś takiego — rzekł.

— Co to jest? — zapytał Brion.

— Najeźdźca. Obcy, którego szukałeś — powiedziała Lea.

Mózg magtera zajmował tylko dwie trzecie objętości. Zamiast całkowicie ją wypełniać, dzielił ją z zielonym, amorficznym tworem. Narośl była pomarszczona podobnie jak kora mózgowa, lecz zawierała ciemne grudki i wyrostki. Lea wzięła skalpel i delikatnie dotknęła ciemnej, wilgotnej masy.

— To jest bardzo podobne do czegoś, co kiedyś widziałam na Ziemi — powiedziała. — Zielona mucha, Drepanosiphum planatoides, i jej niezwykły organ, zwany pseudoikrą. Teraz, kiedy zobaczyłam ten twór w czaszce magtera, przypomniałam sobie. Organ muchy Drepanosiphum także jest wielki i zielony, ale wypełnia połowę jamy tułowia, a nie głowy. Jego przeznaczenie przez wiele lat pozostawało zagadką dla biologów i stworzono kilka zawiłych teorii, które to wyjaśniały. W końcu komuś udało się dokonać sekcji i zbadać pseudoikrę. Okazało się, że to roślina niższa, drożdżakowaty twór, który pomaga zielonej musze trawić. Wytwarza enzymy umożliwiające musze wchłanianie ogromnych ilości cukru, spożywanego z sokiem roślin.

— To nic niezwykłego — rzekł zdumiony Brion. — Termitom i ludziom flora również pomaga w trawieniu. Na czym polega różnica u zielonej muchy?

— Głównie na rozmnażaniu. Wszystkie inne rośliny żyjące w trzewiach muszą wniknąć do ciała gospodarza i usadowić się tam jako obce twory, mogące pozostawać tam tak długo, jak długo są użyteczne. Zielona mucha i jej drożdżakowata roślina pozostają w stałym, symbiotycznym związku, będącym podstawą ich egzystencji. Zarodniki rośliny pojawiają się w licznych częściach ciała muchy, ale zawsze są obecne w komórkach rozrodczych. Każda komórka jajowa zawiera ich kilka i każde jajo, z którego wylęga się mucha, jest zainfekowane zarodnikami rośliny. Ten sposób gwarantuje ciągłość symbiozy.

— Czy myślisz, że te zielone kulki w komórkach krwi magtera mogą być czymś takim? — pytał Brion.

— Jestem tego pewna — odparła Lea. — To musi być taki sam proces. Prawdopodobnie całe ciało magtera zawiera takie zielone kuleczki, zarodniki czy też potomstwo tego tworu. Do komórek rozrodczych wniknie wystarczająca ich ilość, by zapewnić zainfekowanie każdego nowo narodzonego magtera. Kiedy dziecko rośnie, symbiont rośnie razem z nim, zapewne zresztą o wiele szybciej, ponieważ zdaje się być prostszym organizmem. Podejrzewam, że w ciągu pierwszych sześciu miesięcy życia noworodka twór na dobre zadomawia się w jego czaszce.

— Ale po co? — zapytał Brion. — Jaka jest jego rola? — Mogę tylko zgadywać, ale wiele faktów wskazuje na to, jaką pełni funkcję. Jestem skłonna założyć się, że jest prawdopodobnie skrzyżowaniem rośliny i zwierzęcia, jak większość innych form życia na Dis. Ten organizm jest po prostu zbyt złożony, by mógł powstać w ciągu tak krótkiego czasu, jaki upłynął od chwili, gdy na planecie pojawili się ludzie. Magterowie musieli zarazić się tym symbiontem, spożywając jakieś disańskie zwierzę. Symbiont przeżył i doskonale się zadomowił w nowym środowisku, dobrze chroniony przez kości czaszki długowiecznego gospodarza. W zamian za żywność, tlen i wygodę symbiont zapewne wytwarza hormony i enzymy ułatwiające magterowi przetrwanie. Jedne z nich mogą wspomagać trawienie, pozwalając magterowi jeść każdą roślinę czy zwierzę, jakie wpadnie mu w ręce. Symbiont może produkować cukry, oczyszczać krew z toksyn… Jest wiele funkcji, które może pełnić. I pełni je, ponieważ magterowie najwyraźniej są dominującą formą życia na tej planecie. Zapłacili wysoką cenę za tę symbiozę, ale aż do tej pory nie miało to żadnego znaczenia. Czy zauważyłeś, że mózg magtera nie jest wcale mniejszy od normalnego?

— Ależ musi tak być, jakże inaczej symbiont mógłby się zmieścić w czaszce?

— Gdyby mózg magtera był mniejszy od normalnego, twór mógłby wypełnić powstałą, pustą przestrzeń. Jednak ten mózg jest w pełni rozwinięty, tyle że brakuje jego części wchłoniętej przez symbionta.

— Płaty czołowe — rzekł Brion, nagle zrozumiawszy, o co jej chodzi.

— Ta piekielna rzecz dokonała lobotomii.

— Zrobiła nawet więcej — rzekła Lea, odsuwając tkankę mózgową i odsłaniając leżące pod nią zielone strzępki. — Te wyrostki sięgają głębiej, ale zawsze pozostają w mózgu. Móżdżek wydaje się nie naruszony. Najwidoczniej w ten sposób symbiont wpływa wybiórczo na uczucia wyższe gospodarza. Zniszczenie płatów czołowych uczyniło magterów istotami bez emocji i zdolności do prawdziwie abstrakcyjnego myślenia. Wydaje się, że bez nich łatwiej było im przetrwać. Musiało dojść do straszliwych w skutkach niepowodzeń, zanim ustaliła się odpowiednia proporcja między rośliną a człowiekiem. Ostatecznym produktem jest człeko — roślino — zwierzęcy symbiont, który jest w podziwu godnym stopniu przystosowany do przetrwania na tym nieszczęsnym świecie. Żadnych powodujących komplikacje uczuć czy pragnień, które mogłyby przeszkadzać w przeżyciu. Całkowity brak skrupułów. Ludzkość zawsze była w tym dobra, więc nie trzeba było wiele modyfikować.

— Przecież inni Disańczycy, choćby Ulv, zdołali przeżyć nie zmieniając się w takie istoty. Dlaczego więc magterowie… ?

— W procesie ewolucji nic nie jest koniecznością, wiesz o tym — powiedziała Lea. — Możliwe są różne warianty, a najlepsze rozwijają się dalej. Można powiedzieć, że lud Ulva przetrwał, ale magterowie przetrwali lepiej. Gdyby inne planety nie nawiązały ponownie kontaktu z Dis, podejrzewam, że magterowie powoli staliby się tu rasą dominującą. Tylko że teraz nie mają na to szans. Wygląda na to, że ich samobójcze ciągoty doprowadziły do zagłady obu ras.

— I to właśnie nie ma żadnego sensu — powiedział Brion. — Magterowie przetrwali i wspięli się na szczyt tutejszej drabiny ewolucyjnej. A przecież mają samobójcze skłonności. Jak to się stało, że nie wyginęli wcześniej?

— Indywidualnie, każdy z nich jest agresywny w sposób graniczący z samobójstwem. Zaatakują wszystko i wszystkich z tym samym całkowitym brakiem emocji. Na szczęście na tej planecie nie ma większych zwierząt. Tak więc, mimo że jednostki ginęły, krańcowa bezwzględność zapewniała magterom przetrwanie. Teraz stanęli w obliczu problemu, który jest zbyt złożony dla ich uszkodzonych umysłów. Co było dobre dla nich, było dobre dla planety, a takie myślenie zawsze się źle kończy. Są jak ludzie z nożami, którzy zabijali wszystkich uzbrojonych w kamienie. Teraz stanęli przed ludźmi z karabinami, lecz mimo to będą atakować i walczyć, aż wszyscy zginą. To idealny przykład bezstronności ewolucji. Ludzie zainfekowani tą disańską formą życia byli dominującymi stworzeniami na tej planecie. Twór w mózgu magtera był wtedy prawdziwym symbiontem, dającym coś i otrzymującym coś w zamian, tworzącym związek osobników, w którym wszyscy razem byli silniejsi niż każdy z osobna. Teraz to się zmieniło. Mózg magtera nie może zrozumieć pojęcia zbiorowego samobójstwa w sytuacji, w której musi to zrozumieć, aby przeżyć. Tak więc ten twór nie jest już symbiontem, lecz pasożytem.

— I jako pasożyt musi zostać zniszczony! — wtrącił się Brion. — Teraz nie walczymy już z cieniami! — triumfował. Znaleźliśmy wroga i wcale nie jest nim magter. Po prostu rodzaj nieco bardziej rozwiniętego tasiemca, zbyt głupiego, by wiedzieć, że sam siebie zabija. Czy to ma mózg, czy potrafi myśleć?

— Bardzo wątpię — odparła Lea. — Mózg nie był mu do niczego potrzebny. Tak więc, nawet jeśli pierwotne posiadał zdolność rozumowania, to do tej pory już ją utracił. Symbionty i pasożyty żyjące wewnątrz organizmu zawsze przybierają postać zapewniającą spełnianie jedynie podstawowych funkcji życiowych.

— Powiedzcie mi o tym. Co to jest? — przerwał im Ulv, trącając miękką, zieloną masę. Z napięciem przysłuchiwał się ich rozmowie, ale nie zrozumiał z niej ani słowa.

— Wyjaśnij mu to najlepiej, jak potrafisz, dobrze, Lea? powiedział Brion i spojrzawszy na nią, uświadomił sobie, jak bardzo była zmęczona. — I zrób to na siedząco, już dawno należy ci się odpoczynek. Ja spróbuję…

Zerknął na zegarek i urwał. Było już po czwartej — zostało mniej niż osiem godzin. Co miał robić? Gdy uświadomił sobie, że uporał się dopiero z połową problemu, jego entuzjazm przygasł. Bomby spadną zgodnie z planem, chyba że Nyjordczycy zdołają pojąć wagę tego odkrycia. A nawet jeśli zrozumieją, jakie to będzie miało znaczenie? Zagrożenie ich planety przez bomby kobaltowe wcale się przez to nie zmniejszy.

Wraz z tą myślą przyszło poczucie winy, z jakim uświadomił sobie, że zupełnie zapomniał o śmierci Telta. Zanim skontaktuje się z flotą Nyjordu, musi powiedzieć Hysowi i jego armii buntowników, co stało się z Teltem i kierowanym przez niego pojazdem. A także o śladach radioaktywności. Teraz już nie da się ich porównać z poprzednim zapisem, aby sprawdzić, czy są ważnym odkryciem, ale opierając się na uzasadnionych podejrzeniach Hys mógłby przeprowadzić kolejny atak. Ta rozmowa nie potrwa długo, a potem będzie miał czas, by uporać się z profesorem Krafftem.

Starannie nastawiwszy nadajnik na częstotliwość Armii Nyjordu, wywołał Hysa. Nikt się nie zgłosił. Kiedy przełączył radiostację na odbiór, usłyszał tylko trzaski.

Zawsze istniała możliwość, że aparat jest zepsuty. Szybko przestroił go na zakres swojego komunikatora i gwizdnął do mikrofonu. Odebrany sygnał był tak głośny, że zabolały go uszy. Ponownie spróbował wywołać Hysa i z ulgą usłyszał odpowiedź.

— Tu Brion Brandd. Słyszycie mnie? Chcę natychmiast mówić z Hysem.

Oniemiał, gdy odpowiedział mu profesor Krafft.

— Przykro mi, ale nie może pan mówić z Hysem. Prowadzimy nasłuch na tej częstotliwości i dlatego połączono pana ze mną. Hys i jego buntownicy odlecieli około pół godziny temu i są już w drodze na Nyjord. Czy jest pan już gotów wracać? Niebawem wszelkie lądowania staną się niebezpieczne. Nawet teraz będę musiał zebrać ochotników, żeby was stamtąd wyciągnąć.

Nie ma Hysa i jego armii! Brion przetrawiał tę myśl. Wytrącony z równowagi, nagle usłyszał swój głos:

— Jeśli odlecieli… no, nic na to nie poradzę. I tak miałem zamiar z panem porozmawiać, więc mogę to zrobić teraz. Proszę słuchać i próbować zrozumieć. Musicie odwołać bombardowanie. Odlayłem prawdę o magterach, dowiedziałem się, co jest przyczyną ich umysłowych aberracji. Jeżeli zdołamy to usunąć, możemy powstrzymać ich od atakowania Nyjordu…

— Czy można tego dokonać przed północą? — przerwał mu Krafft. Mówił mywanym, niemal gniewnym głosem. Nawet święci czasem tracą cierpliwość.

— Nie, oczywiście, że nie — Brion zmarszczył brwi nad mikrofonem, widząc, że rozmowa przebiega zupełnie inaczej niż powinna, ale nie mając pojęcia, jak temu zapobiec. — Jednak to nie zajmie wam zbyt wiele czasu. Mam tu dowód, który przekona was, że mówię prawdę.

— Wierzę ci na słowo, Brion — w głosie Kraffta nie było już gniewu, tylko zmęczenie i świadomość klęski. — I przyznaję, że pewnie masz rację. Niedawno przyznałem też, że i Hys miał chyba rację w swojej ocenie prawidłowego sposobu rozwiązania problemu Dis. Popełniliśmy wiele błędów i popełniając je, straciliśmy czas. Obawiam się, że tylko to się teraz liczy. Bomby spadną na Dis o dwunastej i nawet wtedy może już być za późno. Z Nyjordu leci już statek, którym przylatuje mój zmiennik. Przekroczyłem swoje uprawnienia, przedłużając o jeden dzień termin podany mi przez techników. Teraz wiem, że ryzykowałem istnieniem mojego świata, łudząc się nadzieją, że zdołam ocalić Dis. Ich nie można uratować. Są martwi. Nie chcę już o tym słyszeć.

— Musisz…

— Muszę zniszczyć tę planetę w dole, to muszę. Tego faktu nie zmieni nic, co możesz mi powiedzieć. Wszyscy przybysze z innych planet, poza wami, odlecieli. Zaraz wysyłam statek, który was zabierze. Kiedy tylko wystartujecie z Dis, zrzucę pierwsze bomby. Teraz powiedz mi, gdzie jesteście, żebyśmy mogli was zabrać.

— Nie groź mi, Krafft! — w przypływie gniewu Brion potrząsnął pięścią nad radiostacją. — Jesteś mordercą i zabójcą świata, i nie próbuj udawać kogoś innego. Wiem o czymś, co mogłoby zapobiec tej rzezi, a ty nie chcesz mnie wysłuchać. Wiem, gdzie są bomby kobaltowe: w wieży magterów, którą Hys zaatakował zeszłej nocy. Przejmijcie te bomby, a nie będziecie musieli zrzucać waszych!

— Przykro mi, Brion. Doceniam to, co próbujesz zrobić, ale to próżny trud. Nie zamierzam zarzucać ci kłamstwa, ale czy zdajesz sobie sprawę, jak nikłe, z naszego punktu widzenia, są twoje dowody? Najpierw, dramatyczne odkrycie przyczyny niekomunikatywności magterów. Później, kiedy to nie odniosło skutku, nagle przypominasz sobie, że wiesz, gdzie są bomby. Przecież to najpilniej strzeżona tajemnica magterów.

— Nie wiem na pewno, ale jest to bardzo prawdopodobne — rzekł Brion, przechodząc do obrony. — Telt zrobił pomiary, miał też inne zapisy poziomu radioaktywności w tej fortecy, czyli dowód, że coś tam jest. Jednak Telt nie żyje, a zapisy są zniszczone. Czy nie rozumiecie, że…

Zamilkł, uświadamiając sobie, jak nieprawdopodobne i wątłe były te argumenty. Przegrał.

Radio milczało, słychać było tylko cichy szum. Krafft czekał, aż rozmówca skończy. Kiedy Brion odezwał się znowu, w jego głosie nie było żadnej nadziei.

— Przyślij tu swój statek — powiedział zmęczonym głosem. — Jesteśmy w budynku należącym do „Light Metals Trust”. To taki duży magazyn. Nie znam dokładnego adresu, ale jestem pewien, że masz tam kogoś, kto go zna. Będziemy na was czekać. Wygrałeś, Krafft.

Wyłączył radiostację.

Загрузка...