14

To był koniec. W duszy Briona nie było miejsca na nic prócz rozpaczy i bólu. Gdyby umysł rządził ciałem, to umarłby natychmiast, bo w tej jednej chwili stracił wszelką chęć do życia. Nieświadome tego serce wciąż biło, a regularnie kurczące się płuca nadal wciągały przesycone wonią spalenizny powietrze. Ciało Briona żyło własnym życiem.

— Co masz teraz zamiar zrobić? — spytał Telt, straciwszy swoją zwykłą radosną żywotność.

Brion tylko potrząsnął głową, gdy zrozumiał sens jego słów. Co mógł zrobić? Co w ogóle można było zrobić?

— Jedźcie za mną — przez szparę w tylnych drzwiach pojazdu dobiegł ich głos szepczący gardłową disańszczyzną. Zanim zdążyli się odwrócić, właściciel głosu zniknął już w tłumie. Oprzytomniawszy, Brion dostrzegł tubylca wychodzącego z ciżby, odchodzącego na bok i spoglądającego w ich stronę. To był Ulv.

— Skręć tędy! — Brion szturchnął Telta i wskazał mu kierunek. — Zrób to powoli, żeby nie zwrócić na nas uwagi.

Przez moment poczuł nadzieję, ale nie chciał jej podsycać. Budynek był zniszczony, a wszyscy ludzie zabici. Trzeba pogodzić się z faktami.

— Co się dzieje? — pytał Telt. — Kto to powiedział?

— Tubylec, ten przed nami. Uratował mi życie na pustyni i myślę, że jest po naszej stronie. Mimo że jest rodowitym Disańczykiem, rozumie fakty, których nie mogą pojąć magterowie. Wie, co czeka tę planetę.

Brion mówił byle co, żeby zająć czymś umysł i nie pozwolić dojść do głosu szaleńczej nadziei. Nie było żadnej nadziei.

Ulv szedł powoli i swobodnie ulicami, nie oglądając się za siebie. Jechali za nim, trzymając się najdalej jak mogli, ani na chwilę nie tracąc go z oczu. Przy opuszczonych magazynach pozaplanetarnych korporacji kręciło się niewielu przechodniów. Ulv zniknął w jednym z budynków, w drzwiach, nad którymi widniał napis „LIGHT METALS TRUST LTD”. Telt zwolnił.

— Nie stawaj tutaj — powiedział Brion. — Przejedź za róg i tam się zatrzymaj.

Brion zwinnie wyskoczył z wozu. Wokół nie było żywej duszy. Wolno wrócił do rogu i spojrzał na ulicę, którą przyjechali. Była nagrzana słońcem, cicha i pusta.

Z bramy magazynu wychynął nagle czarny prostokąt i machająca do Briona ręka. Anvharczyk gestem kazał Teltowi ruszać i wskoczył w biegu do transportera.

— W te otwarte drzwi, szybko, zanim ktoś nas zobaczy! Wóz śmignął rampą w dół, do mrocznego wnętrza i brama zamknęła się za nimi bezszelestnie.

— Ulv! Co jest? Gdzie jesteś? — zawołał Brion, wytężając wzrok.

Obok pojawiła się nievyraźna sylwetka.

— Jestem tu.

— Czy… — Brion nie był w stanie dokończyć zdania.

— Słyszałem o napadzie. Magterowie wezwali wszystkich, których mogli zwołać, żeby pomogli im nieść materiały wybuchowe. Poszedłem z mmi. Nie mogłem ich powstrzymać, a me było czasu, aby ostrzec tych w budynku.

— A więc oni wszyscy nie żyją?

— Tak — skinął głową Ulv. — Z jednym wyjątkiem. Mogłem uratować tylko jedną osobę, więc wziąłem kobietę, z którą byłem na pustyni. Ona jest teraz tutaj. Kiedy ją wynosiłem, była ranna, ale niezbyt ciężko.

Brion poczuł niewyobrażalną ulgę, której towarzyszyło poczucie winy. Nie powinien się cieszyć, skoro miał świeżo w pamięci śmierć wszystkich pracowników fundacji. A jednak był szczęśliwy.

— Zaprowadź mnie do niej — powiedział.

Nagle poczuł lęk. Może to była pomyłka? Może Ulv uratował jakąś inną kobietę?

Ulv prowadził ich przez pustą halę, Brion szedł tuż za nim, z trudem powstrzymując się od poganiania go. Kiedy zobaczył, że Disańczyk kieruje się w stronę biura po przeciwnej stronie, wyprzedził go i ruszył biegiem.

To była Lea. Leżała nieprzytomna na kanapie, pot perlił jej się na twarzy, jęczała i rzucała się, nie otwierając oczu.

— Dałem jej sover, a potem owinąłem płaszczem, tak żeby nikt nie widział — rzekł Ulv.

Telt był tuż za nimi, zaglądając przez otwarte drzwi.

— Sover to narkotyk, który uzyskują z jednej ze swoich roślin — wyjaśnił. — Znamy go aż za dobrze. W małych dawkach jest dobrym środkiem znieczulającym, ale w większych to silna trucizna. W wozie mam antidotum, zaczekaj, zaraz przyniosę.

Brion usiadł obok Lei i otarł jej twarz z brudu i potu. Obwódki pod jej oczyma były niemal czarne, a delikatna twarzyczka wydawała się jeszcze mniejsza. Jednak żyta — i tylko to wydawało się ważne.

Napięcie trochę zelżało i Brion zaczął znowu myśleć gorączkowo. Nadal miał do wykonania zadanie. Po tych ostatnich przejściach Lea powinna leżeć w szpitalu, ale to było niemożliwe. Będzie musiał postawić ją na nogi i zapędzić z powrotem do pracy. Wciąż jeszcze można było znaleźć odpowiedź. Z każdą sekundą z Dis uchodziło życie.

— Za chwilę będzie jak nowa — powiedział Telt, z trzaskiem stawiając ciężką apteczkę. Spojrzał czujnie na opuszczającego pokój Ulva. — Hys powinien wiedzieć o tym renegacie. Może się przydać jako szpieg lub informator, chociaż, oczywiście, jest już za późno, żeby coś zrobić, więc do diabła z tym.

Wyjął z apteczki automatyczną strzykawkę podobną do pistoletu i wybrał numer na jej tarczy.

— Teraz podwiń jej rękaw, a ja przywrócę ją do życia. Przycisnął do ramienia Lei kielichowatą lufę sterylizatora i nacisnął spust. Iniektor cicho zamruczał, kończąc pracę głośnym brzęknięciem.

— Czy środek działa szybko? — spytał Brion.

— Po paru minutach. Daj jej poleżeć spokojnie, a dojdzie do siebie.

W przejściu pojawił się Ulv.

— Morderca! — syknął.

W ręce miał dmuchawkę, uniesioną w pół drogi do ust.

— Był w wozie, widział…! — krzyknął Telt i chwycił za broń.

Brion skoczył między nich, podnosząc ręce.

— Stójcie! Dość zabijania! — krzyknął po disańsku i pogroził pięścią Teltowi. — Jeśli strzelisz, wepchnę ci tę broń do gardła.

Odwrócił się i spojrzał na Ulva, który nadal nie przytknął dmuchawki do ust. To był dobry znak — Disańczyk był nadal niezdecydowany.

— Widziałeś ciało w pojeździe, Ulv. Zatem wiesz, że należy do magtera. Ja go zabiłem, ponieważ wolę zabić jednego, dziesięciu albo stu ludzi, niż pozwolić, by zginęli wszyscy na tej planecie. Zabiłem go w uczciwej walce, a teraz chcę zbadać jego ciało. W magterach jest coś bardzo dziwnego i obcego, sam o tym wiesz. Jeżeli dowiem się, co to takiego, może uda nam się zapobiec wojnie i zbombardowaniu Nyjordu.

Ulv — wciąż był nieufny, ale opuścił dmuchawkę.

— Chciałbym, żeby nie było ludzi z nieba — powiedział. Chciałbym, żeby żaden z was nigdy tu nie przybył. Wszystko było dobrze, dopóki się nie zjawiliście. Magterowie byli najsilniejsi i oni zabijali, ale też pomagali. Teraz chcą toczyć wojnę waszą bronią, a wy za to chcecie zabić mój świat. I chcesz, żebym ci pomagał!

— Nie mnie. Sobie — powiedział ze znużeniem Brion. Nie ma powrotu do przeszłości. Może na Dis byłoby lepiej bez kontaktu z obcymi planetami. Może nie. W każdym razie musicie o tym zapomnieć. Macie teraz kontakt z resztą galaktyki, na dobre czy złe. Macie też problem do rozwiązania, a ja jestem tu po to, żeby wam w tym pomóc.

Mijały sekundy. Ulv stał nieruchomo, próbując się oswoić z tymi zupełnie dla niego nowymi myślami. Czy zabijanie może powstrzymać śmierć. Czy mógł pomóc swemu ludowi pomagając przybyszom walczyć i zabijać? Jego świat zmienił się i Ulvowi nie podobało się to. Musiał się zdobyć na gigantyczny wysiłek, by zmienić się razem z nim.

Gwałtownym ruchem wepchnął dmuchawkę za rzemienny pas, odwrócił się i wyszedł.

— To zbyt wiele jak na moje nerwy — rzekł Telt, wpychając broń do kabury. — Nie masz pojęcia, jaki będę szczęśliwy, kiedy to cholerstwo wreszcie się skończy. Wszystko mi jedno, niech nawet rozwalą tę planetę. Mam dość.

Poszedł do transportera, nie spuszczając z oka siedzącego pod ścianą Disańczyka.

Brion ponownie odwrócił się do Lei, która wpatrywała się w sufit szeroko otwartymi oczami.

— Biegiem — powiedziała bezbarwnym głosem, który zdawał mu się głośniejszy od krzyku. — Przebiegli obok otwartych drzwi mojego pokoju i widziałam, jak zabili doktora Stine’a. Po prostu zarżnęli go jak zwierzę i posiekali na kawałki. Później jeden wszedł do mojego pokoju i tylko tyle pamiętam.

Powoli obróciła głowę i spojrzała na Briona.

— Co się stało? Jak się tu znalazłam?

— Oni… oni nie żyją — powiedział. — Wszyscy. Po napadzie Disańczycy wysadzili budynek w powietrze. Ocalałaś tylko ty. To Ulv wszedł do twego pokoju, ten sam, którego spotkaliśmy na pustyni. Zabrał cię stamtąd i ukrył tu, w mieście.

— Kiedy odlatujemy? — spytała tym samym pustym głosem, odwracając się twarzą do ściany. — Kiedy startujemy?

— Dziś jest ostatni dzień. Termin upływa o północy. Krafft przyśle po nas statek, kiedy będziemy gotowi. Jednak wciąż mamy tu zadanie do wykonania. Mam te zwłoki. Zbadasz je. Musimy dowiedzieć się, czy magterowie…

— Nic już nie można zrobić, jedynie opuścić tę planetę mówiła bezbarwnym, monotonnym głosem. — Są granice ludzkich możliwości. Ja zrobiłam, co w mojej mocy. Proszę, każ im przysłać statek Chcę zaraz odlecieć.

Brion przygryzł wargę w bezsilnej złości. Nic nie było w stanie wyrwać jej z apatii, w jakiej się pogrążyła. Za dużo wstrząsów, za wiele strachu w zbyt krótkim czasie. Ujął ją pod brodę i obrócił twarzą ku sobie. Nie opierała się, ale oczy miała błyszczące od łez, grube krople spływały jej po policzkach.

— Zabierz mnie do domu, Brion. Proszę, zabierz mnie do domu.

Odgarnął jej z czoła wilgotne kosmyki włosów i uśmiechnął się z wysiłkiem. Cenny czas uciekał coraz szybciej, a on nie wiedział, co robić. Sekcja musiała zostać przeprowadzona — ale nie mógł zmusić do tego Lei. Rozejrzał się za apteczką i stwierdził, że Telt zaniósł ją z powrotem do wozu. Może znajdzie się w niej coś, co pomoże Lei — jakiś środek uspokajający.

Telt poustawiał kilka swoich przyrządów na pulpicie nawigacyjnym i przez kieszonkową lupę oglądał jakąś taśmę. Podskoczył nerwowo i schował ją za siebie, gdy usłyszał hałas, lecz uspokoił na widok Briona.

— Myślałem, że to tamten czubek przychodzi się rozejrzeć szepnął. — Może ty mu ufasz, ale ja nie. Nie mogę nawet użyć radia. Wynoszę się stąd. Muszę to powiedzieć Hysowi!

— Co chcesz mu powiedzieć?! — spytał ostro Brion. — Co to za tajemnica?

Telt podał mu lupę i taśmę.

— Spójrz na tę taśmę zapisu z mojego licznika promieniowania. Czerwone, pionowe kreski to — pięciominutowe przedziały czasu, a ta falująca, czarna linia oznacza poziom radioaktywności. Tu linia idzie w górę i w dół, to wtedy zaatakowaliśmy fort. Różnica temperatury piasku i skały.

— A co oznacza ten wielki znak na środku?

— Wypada dokładnie w czasie naszej wizyty w tym gabinecie grozy! Kiedy weszliśmy przez otwór do wieży! — Telt nie potrafił ukryć podniecenia.

— Czy to oznacza, że…

— Nie wiem. Nie jestem pewny. Muszę porównać to z innymi taśmami, jakie mam w bazie. Może to ściany samej wieży. Niektóre z tutejszych skał mają wysoki poziom naturalnej promieniotwórczości. Może stała tam skrzynia przyrządów z fosforyzującymi tarczami. Albo jedna z tych taktycznych bomb atomowych, jakie już na nas rzucali. Jakiś handlarz sprzedał im kilka sztuk.

— Lub też mogą to być bomby kobaltowe?

— Mogą — rzekł Telt, pospiesznie pakując instrumenty. Źle zabezpieczona albo stara bomba z pękniętą osłoną mogłaby pozostawić właśnie taki ślad. Mały wyciek radonu wystarczyłby w zupełności.

— Czemu nie wezwiesz Hysa przez radio?

— Nie chcę, żeby usłyszały to nasłuchujące jednostki dziadziusia Kraffta. To nasza sprawa, jeżeli mam rację. I muszę sprawdzić swoje stare taśmy, żeby się upewnić. Jednak czuję w kościach, że to będzie warte ataku. Teraz wyładujmy twojego trupa.

Pomógł Brionowi wytaszczyć niezgrabny, owinięty brezentem pakunek, po czym wskoczył za kierownicę.

— Zaczekaj — powiedział Brion. — Czy masz w apteczce coś, co mógłbym dać Lei? Wygląda na załamaną. Nie histeryzuje, ale zobojętniała na wszystko. Nie chce niczego wiedzieć, niczego robić, tylko leży i prosi, żebym ją zabrał do domu.

— Tak, tak — odparł Telt, otwierając apteczkę. — Nasz lekarz nazywa to syndromem masakry. Wielu naszych chłopców to miało. Przez całe życie nienawidzili nawet myśli o przemocy, a tu nagle musieli zacząć zabijać ludzi. Faceci załamywali się, wściekali, pękali na różne sposoby. Tę mieszankę sporządził nasz lekarz. Nie wiem, co to jest, prawdopodobnie środki uspokajające i trochę psychostymulantów. Ta mieszanka wywołuje łagodną amnezję. Usuwa wspomnienia z ostatnich dziesięciu, może dwunastu godzin. Nie możesz się denerwować czymś, czego nie pamiętasz. — Wyjął mały, zapieczętowany pakiecik. — Instrukcja użycia na pudełku. Powodzenia.

— Powodzenia — rzekł Brion i uścisnął stwardniałą dłoń techńika. — Daj mi znać, jeśli te ślady są na tyle silne, by mogły pochodzić od bomb.

Wyjrzał na ulicę upewniając się, że jest pusta, po czym nacisnął przycisk mechanizmu otwierającego drzwi. Transporter wypadł w oślepiające światło dnia i zniknął, warkot silnika szybko ścichł w oddali. Brion zamknął drzwi i wrócił do Lei. Ulv nadal siedział pod ścianą.

W pudełku była jednorazowa strzykawka. Lea nie protestowała, gdy złamał pieczęć i przycisnął igłę do jej ramienia. Westchnęła tylko i znów zamknęła oczy. Kiedy stwierdził, że zapadła w głęboki sen, przeniósł owinięte w brezent zwłoki magtera do biura. Pod jedną ze ścian stał długi stół warsztatowy, na którym umieścił ciało. Kiedy odwinął brezent, niewidzące oczy spojrzały nań oskarżycielsko. Posługując się nożem, rozciął luźne, zakrwawione szaty, pod którymi znalazł zestaw disańskich przyborów zawieszonych na pasie owiniętym wokół bioder. To jeszcze o niczym nie świadczyło. Czy istota ta była człowiekiem, czy nie, musiała jakoś żyć na Dis. Brion odrzucił przybory razem z ubraniem. Miał przed sobą nagie, podziurawione kulami, zakrwawione ciało.

Leżąca przed nim istota była człowiekiem. Teoria Briona stawała się coraz mniej prawdopodobna. Jeżeli magterowie nie byli Obcymi, to jak wytłumaczyć całkowity brak u nich wszelkich uczuć? Jakiś rodzaj mutacji? Nie wierzył, aby było to możliwe. Ten martwy człowiek musiał mieć w sobie coś, co czyniło go Obcym. Przyszłość tego świata opierała się na tej wątłej nadziei. Jeżeli odkryty przez Telta ślad bomby okaże się fałszywym tropem, nie będzie już żadnej szansy.

Kiedy znów spojrzał na Leę, była wciąż nieprzytomna. Nie miał pojęcia, jak długo jeszcze będzie pozostawała w tym stanie. Prawdopodobnie mógłby ją obudzić, ale nie chciał tego robić zbyt wcześnie. Z trudem hamował swoją niecierpliwość. W końcu postanowił odrzekać co najmniej godzinę, zanim spróbuje ją obudzić. To będzie już południe — tylko dwanaście godzin do końca tego świata.

To co na pewno powinien zrobić, to skontaktować się z profesorem Krafftem. Musiał upewnić się, że zdołają wydostać się z Dis, jeśli ich misja się nie powiedzie. Krafft zainstalował gdzieś przekaźnik, który prześle dalej sygnał z komunikatora Briona. Jeżeli ten przekaźnik znajdował się w budynku fundacji, to kontakt został przerwany. Brion musiał to sprawdzić, zanim będzie za późno. Włączył nadawanie i wywołał profesora. Odpowiedź nadeszła natychmiast.

— Tu łączność floty. Czy zechce pan pozostać na linii? Komandor Krafft czeka na tę rozmowę. Łączymy pana bezpośrednio z nim.

Krafft odezwał się, zanim głos operatora umilkł.

— Kto mówi? Czy ktoś z fundacji? — jego głos drżał z emocji. — Tu Brandd. Jest ze mną Lea Morees…

— Nikt więcej? Czy nikt oprócz was nie ocalał?

— Tak jest, wszyscy pozostali są… straceni. Budynek wraz z całą aparaturą został zniszczony i nie mogę skontaktować się z naszym statkiem na orbicie. Czy w razie konieczności będzie nas pan mógł stąd wydostać?

— Podajcie mi waszą pozycję. Statek już leci…

— Na razie nie potrzebuję statku — przerwał mu Brion. Nie wysyłajcie go, dopóki was nie zawiadomię. Jeżeli istnieje jeszcze jakiś sposób, aby uniknąć wojny, to znajdę go. Tak więc zostaję, jeżeli będzie potrzeba, to do ostatniej minuty.

Krafft milczał. Słychać było tylko trzaski i odgłos jego oddechu.

— Decyzja należy do pana — rzekł w końcu. — Statek będzie czekał w pogotowiu. Czy pozwoli nam pan zabrać teraz pannę Morees?

— Nie. Jest mi tu potrzebna. Nadal pracujemy, szukając… — Cóż musiałby pan teraz odktyć, żeby mogło to odwrócić bieg wydarzeń? — w głosie Nyjordczyka była nadzieja i rozpacz. Brion nie mógł go pocieszyć.

— Dowie się pan, jeśli mi się uda. W przeciwnym wypadku nic z tego. Koniec.

Wyłączył nadajnik.

Kiedy spojrzał na dziewczynę, spała spokojnie. Co jeszcze mógł zrobić, zanim ją obudzi? Do sekcji zwłok będą potrzebne narzędzia, jakieś instrumenty, a tu z pewnością nie było niczego. Może uda mu się coś znaleźć w gruzach budynku fundacji. Myśląc o tym, poczuł nagłe pragnienie bliższego obejrzenia ruin. Może jeszcze ktoś ocalał. Musiał to sprawdzić. Gdyby mógł porozmawiać z ludźmi, którzy tam pracowali…

Ulv nadal siedział pod ścianą. Skulony, spojrzał ze złością na nadchodzącego Briona, ale nic nie powiedział.

— Czy pomożesz mi jeszcze raz? — zapytał Brion. — Zostań i pilnuj dziewczyny, kiedy mnie nie będzie. Wrócę w południe. Ulv nie odpowiedział.

— Wciąż szukam sposobu, aby uratować Dis — dodał Brion.

— Idź. Przypilnuję dziewczyny! — rzucił Ulv z bezsilną wściekłością. — Nie wiem co robić. Możesz mieć rację. Idź. Ze mną będzie bezpieczna.

Brion wyślizgnął się na wyludnioną ulicę i pół biegnąc, pół idąc ruszył w kierunku sterty gruzów, która była kiedyś siedzibą Cultural Relationships Foundation. Szedł inną drogą niż ta, którą przyjechali, zmierzając najpierw ku obrzeżu miasta. Kiedy tam dotrze, skręci i podejdzie do ruin z innej strony, tak by nie zdradzić, skąd przybył. Magterowie mogli obserwować budynek, a nie chciał naprowadzić ich na ślad Lei i wykradzionego ciała.

Minąwszy róg, ujrzał stojący na ulicy transporter. Wóz wyglądał dziwnie znajomo. Mógł to być ten, którego używali z Teltem, chociaż nie był tego pewien. Trzymając się w cieniu muru i rozglądając na boki, ostrożnie ruszył w stronę transportera. Kiedy podszedł bliżej, stwierdził, że był to ten sam pojazd, którym podróżował w nocy.

Na ulicy było cicho i upalnie. Okna i drzwi były puste: nic się nie poruszało w ich cieniu. Postawiwszy nogę na błotniku, Brion sięgnął ręką i złapał za gorącą, metalową krawędź otwartego okna. Podciągnął się i spojrzał w uśmiechniętą twarz Telta.

Uśmiechniętą w śmiertelnym grymasie. Ściągnięte wargi odsłaniały wyszczerzone zęby, oczy zdawały się wychodzić na wierzch, a twarz była spuchnięta i zniekształcona od zabójczej trucizny. W jego szyi tkwiła maleńka, drewniana strzałka.

Загрузка...