— To samobójstwo — mamrotał wyższy strażnik.
— Moje, nie wasze, więc nie martwcie się o to — warknął Brion. — Wasze zadanie to zapamiętać rozkazy i dokładnie je wykonać. A teraz chcę to usłyszeć jeszcze raz.
Strażnik wywrócił oczami w niemym sprzeciwie i wyrecytował bezbarwnym głosem:
— Mamy zostać tu, w pojeździe, i trzymać silnik na chodzie, kiedy pan wejdzie w to rumowisko. Nie dopuścić nikogo do transportera i trzymać ich z daleka, ale strzelać tylko w razie konieczności. Nie wchodzić do środka, obojętnie co się wydarzy, tylko czekać tu na pana. Chyba że wezwie nas pan przez radio: w takim wypadku wkraczamy tam z automatami i rozwalamy wszystko, nie patrząc, kogo trafimy. To tylko w ostateczności.
— Zobaczy pan, że potrafimy to robić — powiedział drugi strażnik, gładząc ciężką lufę karabinu.
— Powiedziałem: w ostateczności — powiedział ze złością Brion. — Jeżeli któryś z was wystrzeli, zanim wydam rozkaz, zapłaci za to, i to zapłaci głową. Chcę, żeby to było jasne. Jesteście tu jako moja tylna straż i odwód, jeśli będę go potrzebował. To moja akcja, i tylko moja, chyba że was wezwę. Zrozumiano?
Zaczekał, aż wszyscy trzej mężczyźni skiną głowami, po czym sprawdził swoją broń — była naładowana. Głupio było iść tam bez broni, ale musiał tak zrobić. Jeden miotacz i tak go nie ocali. Odłożył broń na bok. Komunikator przy kołnierzu działał i dawał sygnał wystarczająco silny, by mógł być słyszany nawet przez najgrubsze mury. Brion zdjął płaszcz, otworzył drzwi i wyszedł w oślepiający blask disańskiego księżyca.
Wokół panowała głęboka cisza, przerywana tylko rytmicznym pomrukiem silnika transportera. Wokół, aż po horyzont, rozciągała się pustynia. Opodal wznosiła się forteca — samotny kopiec czarnych głazów. Brion podszedł bliżej, wypatrując jakiegoś ruchu na murach. Nic się nie poruszało. Pocił się intensywnie, tylko po części z gorąca.
Okrążał fort, bezskutecznie szukając bramy. Bez trudu mógł wejść na górę wąską szczeliną, lecz wydawało mu się niemożliwe, aby była ona jedynym wejściem. Obszedłszy fortecę dokoła przekonał się jednak, że jest właśnie tak. Spojrzał niepewnie na zwężającą się i popękaną rampę, po czym przyłożył złożone dłonie do ust i zawołał:
— Idę na górę. Wasze radio nie działa. Przynoszę wam wiadomość, na którą czekacie.
W ten sposób tylko o włos mijał się z prawdą. Nie usłyszał żadnej odpowiedzi — tylko szelest piasku osypującego się po skale i pomruk transportera za plecami. Zaczął się wspinać.
Skała była krucha i musiał uważać, gdzie stawia stopy, walcząc jednocześnie z lękiem nakazującym mu co chwila podnosić głowę i sprawdzać, czy coś na niego nie spada. Kiedy dotarł na górę, był nieźle zdyszany, a całe ciało miał mokre od potu. Nadal nie widział nikogo. Stał na nieforemnym murze, który zdawał się otaczać wewnętrzną część budynku, jednak ponieważ budowla nie miała dziedzińca, mur ten był jego ścianą zewnętrzną, na której opierał się kopulasty dach. Widniało w nim kilka czarnych otworów, prowadzących do wnętrza. Brion obejrzał się transporter był już tylko ledwie widoczną niewyraźną plamką.
Pochyliwszy się, wszedł w najbliższy otwór. W środku także nie było nikogo. Pomieszczenie wyglądało, jakby stworzyła je wyobraźnia szaleńca. Wysokie, o nieregularnym kształcie, bardziej przypominało hol niż komnatę. W drugim końcu podłoga nachylała się, przechodząc w stopnie, które prowadziły do otworu w przeciwległej ścianie i znikały w panujących za nim ciemnościach. Przez szczeliny i otwory wywiercone w grubym, kamiennym murze sączyło się światło. Budulcem były wszędzie takie same, łupkowate, lecz twarde głazy. Brion zszedł po schodach. Napotkał kilka ślepo kończących się korytarzy, aż wreszcie ujrzał przed sobą błysk światła. Ruszył w tym kierunku. W mijanych komnatach widział żywność, metale, a nawet disańskie wyroby o dziwnym kształcie, ale nigdzie nie napotkał żywej duszy. Poświata stawała się coraz jaśniejsza, a korytarz wolno rozszerzał się, aż doprowadził go do ogromnej sali.
Pomieszczenie musiało być sercem tej przedziwnej budowli. Wszystkie te pokoje, przejścia i przedsionki stworzono tylko po to, aby nadać kształt tej olbrzymiej komnacie. Jej ściany wznosiły się łukowato; pomieszczenie było owalne, zwężające się ku górze. Pozbawione stropu, miało kształt ściętego stożka — przez okrągły otwór widać było niebo.
Na środku sali stała grupka ludzi. Patrzyli na Briona. Kątem oka zarejestrował inne szczegóły. beczki, skrzynie, maszyny, radiostację, różne pakunki i węzełki, które w pierwszej chwili wydawały się porozrzucane bez ładu i składu. Nie miał czasu, aby przyjrzeć im się dokładniej. Całą uwagę skupił na zakutanych w togi, zakapturzonych postaciach.
Odnalazł nieprzyjaciół.
Wszystko, co dotychczas przytrafiło mu się na Dis, prowadziło do tej sali. Napad na pustyni, ucieczka, straszliwy żar słońca i piasku. Wszystko to było zaledwie przygrywką. Było niczym. Dopiero teraz czekała go prawdziwa przeprawa.
Nie zaprzątał .sobie głowy takimi myślami. Wyćwiczony odruch kazał mu ugiąć kolana i lekko napiąć mięśnie ramion. Szedł, ostrożnie stawiając kroki, w każdej chwili gotowy uskoczyć przed atakiem, jednak te środki ostrożności okazały się zbędne. Jak do tej pory, niebezpieczeństwo nie wiązało się z bezpośrednim zagrożeniem. Przystanął zdumiony, kiedy zdał sobie z tego sprawę. Żaden z tamtych nie poruszył się ani nie odezwał. Skąd więc wiedział, że byli ludźmi? Byli tak okutani i poowijani w swoje szaty, że widać im było tylko oczy. Nie miał jednak żadnych wątpliwości. Wiedział, kim są. Ich oczy, pozbawione wyrazu i nieruchome, były tak samo puste jak ślepia drapieżnego ptaka. Z takim samym brakiem zainteresowania i współczucia spoglądały na życie, śmierć i rozszarpywanie ofiar. Brion uświadomił sobie to wszystko w ułamku sekundy, nie zamieniwszy z wrogami ani jednego słowa. Nim jeszcze postawił nogę na podłodze sali, wiedział, czemu musi stawić czoła.
Z grupy nieruchomych postaci emanowała lodowata fala braku emocji. Empata dzieli uczucia z innymi. Swoją wiedzę o ich reakcjach czerpie wyczuwając ich emocje: przypływy zainteresowania, nienawiści, miłości, strachu, pożądania, porywy wielkich i małych uczuć, które towarzyszą wszelkim myślom i czynom. Empata ma zawsze świadomość naporu tej nieustannej, bezdźwięcznej fali, czy stara się ją zrozumieć, czy nie. Jest jak człowiek prześlizgujący się spojrzeniem po otwartych stronach tuzina książek naraz. Widzi czcionkę, słowa, rozdziały i zawarte w nich myśli, nawet nie starając się ich pojąć.
Co poczułby taki człowiek, gdyby spojrzał w te książki i zobaczył tylko puste strony? Książki są — ale nie ma słów. Przewraca kartki jednej, drugiej, kartkuje, szukając jakiejś treści. Nie ma żadnej. Wszystkie strony są puste.
Tacy właśnie byli magterowie — pozbawieni wszelkich uczuć. Brion wyczuwał tylko bardzo słabe pulsowanie, które musiało być wywołane podstawowymi impulsami neuronów — automatyczną reakcją nerwów i mięśni utrzymujących organizm przy życiu. Nic więcej. Daremnie szukał innych emocji. Nie był w stanie orzec, czy ci ludzie byli całkiem pozbawieni uczuć, czy też potrafili je przed nim ukrywać.
Od chwili gdy dokonał tego odkrycia, upłynęło niewiele czasu. Grupka stojących nieruchomo magterów spoglądała na niego w milczeniu. Na nic nie czekali; ich nastawienia nie można było w żadnym wypadku nazwać zainteresowaniem. Jednak Brion pojawił się w ich wieży i chcieli wiedzieć dlaczego. Każde ewentualne pytanie czy stwierdzenie byłoby zbędne, tak więc nie odzywali się. Czekali, co powie.
— Przyszedłem porozmawiać z Lig — magte. Który to? Brionowi nie podobał się dźwięk własnego głosu, wątłego wobec ogromu komnaty.
Jeden z nich poruszył się, żeby zwrócić na siebie uwagę. Pozostali nawet nie drgnęli. Nadal czekali.
— Mam dla ciebie wiadomość — rzekł Brion powoli, tak aby wypełnić ciszę w komnacie i pustkę, jaką miał w głowie. Ta rozmowa musiała być odpowiednio poprowadzona. Tylko jak? — Niewątpliwie wiesz, że jestem z CRF, z miasta. Rozmawiałem z ludźmi z Nyjordu. Przekazali mi wiadomość dla ciebie.
Milczenie przedłużało się. Brion nie chciał, aby był to jedynie monolog. Potrzebował faktów, żeby sformułować jakąś opinię i zacząć działać. Oglądanie milczących postaci nic mu nie dawało. Czas płynął, aż w końcu Lig — magte przemówił:
— Nyjordczycy poddają się.
Było to niezwykle dziwne stwierdzenie. Brion nigdy nie zdawał sobie sprawy z tego, w jak znacznym stopniu mowa jest pochodną emocji. Gdyby ten człowiek powiedział to z naciskiem lub entuzjazmem, oznaczałoby to: „Sukces! Wróg się poddaje!” Jednak słowa tamtego nie miały takiego znaczenia. Gdyby powiedziano je ze wznoszącą się modulacją głosu, byłyby pytaniem: „Czy oni się poddają?” Jednak tak też ich nie wypowiedziano. Zdanie nie niosło żadnej innej informacji poza tą, którą była zawarta w znaczeniu poszczególnych słów. Miały one z pewnością jakiś związek ze sposobem kojarzenia, lecz to można byłoby stwierdzić tylko mając dodatkowe informacje, a nie opierając się jedynie na ich brzmieniu. To była jedyna wiadomość od Nyjordczyków, jakiej oczekiwali. Zatem Brion przynosił tę wieść. Jeżeli nie, to nie byli zainteresowani tym, co miał im do powiedzenia.
To był istotny fakt. Jeżeli nie byli zainteresowani, był dla nich bezwartościowy. A skoro przychodził od wrogów, on również był wrogiem. Tak więc zostanie zabity. Udało mu się przewidzieć tok ich rozumowania, tak istotnego dla jego dalszej egzystencji. Takie zachowanie magterów było logiczne — a logika była wszystkim, na czym mógł teraz polegać. Jeżeli chodzi o reakcje emocjonalne, to równie dobrze mógł rozmawiać z robotami albo Obcymi z kosmosu.
— Nie możecie wygrać tej wojny. Przyśpieszenie waszej śmierci będzie jedynym, co osiągniecie.
Powiedział to z najgłębszym przekonaniem, na jakie mógł się zdobyć, w tym samym momencie uświadamiając sobie, że to daremny trud. Jego słowa nie wywołały żadnej reakcji.
— Nyjordczycy wiedzą, że macie bomby kobaltowe i uykryli wasz generator podprzestrzeni. Nie mogą ryzykować. Skrócili termin ultimatum o jeden dzień. Zostało wam półtora dnia, zanim ich bomby spadną i wszyscy zginiecie. Czy wiecie, że… — Czy to ta wiadomość? — zapytał Lig — magte.
— Tak — odpowiedział Brion.
Dwie okoliczności ocaliły mu życie. Odgadł, co się stanie, gdy przekaże im wiadomość. Mimo że nie miał co do tego pewności i opierał się jedynie na podejrzeniach, miał się na baczności. Pomógł mu też błyskawiczny refleks Zwycięzcy.
Ze stanu kompletnego bezruchu Lig — magte przeszedł do nagłego ataku. Skoczył, wyciągając z fałdów togi zakrzywione, obosieczne ostrze. Sztylet przeciął powietrze w miejscu, gdzie przed chwilą stał Brion. Anvharczyk nie miał czasu, by sprężyć się i odskoczyć, lecz w ułamku sekundy rozluźnił mięśnie i upadł na bok. Padając na ziemię, włączył do walki swój umysł. Lig — magte przeleciał obok i odwrócił się, jednocześnie wymierzając pchnięcie skierowane w dół. Brion odpowiedział mu błyskawicznym kopnięciem, powalając go na ziemię.
Wstali prawie jednocześnie, mierząc się wzrokiem. Brion zasłonił się, krzyżując ręce i przyjmując pozycję najlepszą do obrony przed ciosem noża: chroniąc ramionami korpus, mógł dłońmi pochwycić uzbrojoną rękę tamtego, niezależnie, z którego kierunku padłby cios. Disańczyk przygarbił się, szybko przerzucił nóż z ręki do ręki i dźgnął nim jeszcze raz, mierząc w brzuch Briona. Tym razem Brionowi ledwo udało się uniknąć śmiertelnego trafienia. Lig — magte był niebezpiecznym przeciwnikiem. Każdy jego atak był przemyślany, niezwykle groźny i dokładnie przeprowadzony. Jeżeli Brion dalej będzie się tylko bronił, to nierówna walka zakończy się wynikiem łatwym do przewidzenia — człowiek z nożem musi wygrać.
Przy następnym ataku Brion zmienił taktykę. Uprzedził cios i skoczył, łapiąc przeciwnika za uniesione ramię. Poczuł przeszywający ból, lecz jego palce zacisnęły się na żylastym przegubie tamtego. Ich ciała zderzyły się i naparły na siebie.
Brion mógł uczynić tylko tyle. Nie było w tym żadnej sztuki, tylko przewaga siły nabytej dzięki nieustannym ćwiczeniom i życiu na planecie o większym ciążeniu. Całą tę siłę włożył w uścisk palców trzymających rękę przeciwnika, ponieważ od tego zależało jego życie, którego tamten chciał go pozbawić. Nic poza tym nie miało znaczenia — ani straszliwe uderzenia, jakie wróg zadawał mu kolanem, ani zakrzywione jak szpony palce wyciągające się do jego oczu. Osłonił twarz — czuł, jak paznokcie tamtego rozorały mu policzek. Z rany w ramieniu obficie płynęła krew. Jego życie zależało od siły palców prawej dłoni.
Obaj znieruchomieli, gdy Brionowi udało się uchwycić drugie ramię Lig — magte. Chwyt był pewny i unieruchomił przeciwnika. Zamarli w bezruchu, stojąc pierś w pierś, z twarzami oddalonymi od siebie tylko o kilka cali. W trakcie walki Disańczykowi spadł z głowy kaptur. Kamiennych rysów jego twarzy nie poruszyło żadne uczucie. Długa, biała i wypukła blizna przecinała mu jeden policzek i ściągała kącik ust, wykrzywiając je w pozbawionym wesołości uśmiechu. To było złudzenie — jego twarz nie wyrażała niczego, nawet kiedy ból musiał stać się nie do zniesienia.
Brion wiedział, że zwycięży, jeżeli żaden z widzów nie wmiesza się do walki. Przewaga siły i wagi robiła swoje. Disańczyk musi wypuścić nóż, zanim Brion wyłamie mu ramię w barku. Jednak magter nie robił tego. Z nagłą zgrozą Brion uświadomił sobie, że niezależnie od tego, co się stanie, magter nie wypuści noża.
Głuchy, ohydny trzask wstrząsnął ciałem Disańczyka i jedna ręka zwisła mu bezwładnie. Jego twarz nie zmieniła wyrazu. Wciąż ściskał nóż w palcach pozbawionej czucia dłoni. Drugą usiłował wyjąć sztylet z zaciśniętych palców, zdecydowany kontynuować walkę. Brion celnym kopniakiem wytrącił mu nóż, który przeleciał przez całą salę. Lig — magte zacisnął zdrową rękę w pięść i uderzył go w pachwinę. Walczył dalej, tak jakby nic się nie stało. Brion cofnął się o krok.
— Dość — powiedział. — Nie możesz wygrać. To niemożliwe.
Zawołał to samo do innych magterów, w milczeniu przyglądających się pojedynkowi. Żaden nie zareagował.
Z nagłą zgrozą Brion zdał sobie sprawę z tego, co nastąpi i co będzie musiał zrobić. Lig — magta nie dbał o swoje życie, tak samo jak nie dbał o życie innych mieszkańców swojej planety. Będzie atakował dalej, nie zważając na rany. Przez moment Brion miał przerażającą wizję: oto łamie przeciwnikowi drugą rękę, obie nogi, a kadłub o bezwładnych kończynach wciąż go atakuje. Pełzając, tocząc się i szczerząc zęby, które będą wtedy jedyną pozostałą mu bronią.
Mógł skończyć z tym tylko w jeden sposób. Zamarkował atak i Lig — magte odruchowo zasłonił się ramieniem. Materiał jego szaty był cienki i Brion dostrzegł pod nim zarys brzucha i żeber oraz wgłębienie splotu słonecznego. Wymierzył śmiertelny cios karate.
Nigdy dotychczas nie użył tej techniki przeciw człowiekowi.
Na treningach rozbijał grube deski, łamiąc je krótkimi, precyzyjnymi uderzeniami. Wkładając w cios wszystkie siły, wykonał błyskawiczne pchnięcie usztywnioną i wyprostowaną ręką. Końce palców wbiły się głęboko w ciało magtera.
Zabił — nie przypadkowo czy w przypływie gniewu. Zabił, ponieważ był to jedyny sposób, aby zakończyć tę walkę. Disańczyk zachwiał się i runął na ziemię jak rażony gromem.
Zakrwiawiony, zdyszany Brion stał nad ciałem Lig — magte i spoglądał na pozostałych nieprzyjaciół. W komnacie powiało chłodem śmierci.