13

— Nie chciał wejść, proszę pana. Tylko załomotał do drzwi i zawołał: „Jestem, powiedzcie Branddowi”.

— Dobrze — rzekł Brion, wkładając broń do kabury, a zapasowe magazynki do kieszeni. — Teraz wychodzę. Powinienem wrócić przed świtem. Ściągnijcie jeden wózek ze szpitala. Chcę, żeby tu czekał, kiedy wrócę.

Na ulicy było ciemniej niż w poprzednie noce. Brion zmarszczył brwi i przesunął rękę bliżej kolby miotacza. Ktoś wyłączył wszystkie światła w okolicy. W nikłym świetle gwiazd dostrzegł czarny kształt transportera.

— Brion Brandd? — z wnętrza pojazdu dobiegł ochrypły głos. — Wsiadaj.

Silnik ryknął, gdy tylko Brion zamknął drzwi. Transporter z wyłączonymi światłami przemknął przez miasto i skierował się ku pustyni. Mimo zwiększonej prędkości kierowca nadal prowadził po ciemku, odnajdując drogę lekkimi ruchami kierownicy. Wjechał po stromym zboczu i znalazłszy się na płaskim szczycie, wyłączył silnik. Ani kierowca, ani Brion przez cały czas nie odezwali się słowem.

Pstryknął przełącznik i zapaliły się światła deski rozdzielczej. W ich słabym blasku rysował się orli profil kierowcy. Gdy Nyjordczyk się poruszył, Brion zobaczył, że ma do czynienia z garbusem. Wypadek lub skaza genetyczna wygięły mu kręgosłup, pochylając go w wiecznym, niskim ukłonie. Zniekształcone ciała były rzadkością — to było pierwszym, jakie Brion ujrzał w życiu. Zastanawiał się, jaka przedziwna seria przypadków uniemożliwiła Nyjordczykowi skorzystanie z pomocy medycznej. Być może to właśnie tłumaczyło gorycz i ból w głosie mężczyzny.

— Czy tęgie głowy z Nyjordu pofatygowały się i poinformowały was, że skrócili termin o jeszcze jeden dzień? — zapytał. — I że nadchodzi koniec tego świata?

— Tak, wiem o tym — odparł Brion. — Właśnie dlatego zwróciłem się o pomoc do waszej grupy. Nasz czas upływa zbyt szybko.

Mężczyzna nie odpowiedział; mruknął coś pod nosem, całą uwagę skupiając na piskach radaru i jarzących się ekranach. Elektroniczne zmysły pojazdu badały okolicę, gdy przeszukiwał wszystkie zakresy, sprawdzając, czy nie są śledzeni.

— Dokąd jedziemy? — zapytał Brion.

— Na pustynię — kierowca zrobił nieokreślony gest ręką. Do naszej kwatery głównej. Ponieważ jutro i tak wszystko diabli wezmą, sądzę, że mogę ci powiedzieć, że to nasz jedyny obóz. Są tam nasze pojazdy, nasi ludzie i cała nasza broń. Hys też tam jest. On nami dowodzi. Jutro wszystko przepadnie, razem z tą przeklętą planetą. Czego od nas chcesz?

— Czy nie powinienem tego powiedzieć Hysowi?

— Jak uważasz.

Zadowolony z wyniku poszukiwań, kierowca ponownie zapuścił silnik i pomknął przez pustynię.

— My jesteśmy armią ochotników i nie mamy tajemnic przed sobą, tylko przed tymi głupcami tam, w domu, którzy zamierzają zniszczyć ten świat.

W jego słowach była gorycz, której nawet nie starał się ukryć. — Spierali się i zwlekali z decyzją tak długo, że teraz muszą popełnić masowe morderstwo.

— Z tego co słyszałem, myślałem, że jest akurat na odwrót. Oni nazywają Armię Nyjordu terrorystami.

— Jesteśmy nimi, ponieważ jesteśmy armią i toczymy wojnę. Idealiści w domu pojęli to, kiedy było już za późno. Gdyby popierali nas od początku, rozwalilibyśmy i przeszukali każdą czarną fortecę na Dis, aż znaleźlibyśmy bomby. Jednak to oznaczałoby niepotrzebne zniszczenia i ofiary. Do tego nie mogli dopuścić. Teraz zabiją wszystkich i zniszczą wszystko.

Włączył światła na desce rozdzielczej na krótką chwilę, wystarczającą, by odczytać kierunek na kompasie, i Brion dostrzegł malującą się na jego twarzy udrękę.

— To jeszcze nie koniec — powiedział Brion. — Został nam jeszcze jeden dzień i myślę, że wpadłem na coś, co może zapobiec wojnie i konieczności zrzucania jakichkolwiek bomb.

— Ty kierujesz tu Fundacją Rozdawaczy Darmowego Chleba i Koców, tak? Na co zda się wasza banda, gdy dojdzie do strzelaniny?

— Na nic. Jednak może uda nam się do niej nie dopuścić. Jeżeli próbujesz mnie zdenerwować, to nie trudź się. Mam bardzo wysoki próg irytacji.

Kierowca skwitował to niewyraźnym pomrukiem, zmniejszając szybkość, gdyż pojazd przejeżdżał właśnie przez skalne rumowisko.

— Czego chcesz? — zapytał.

— Chcemy szczegółowo zbadać jakiegoś magtera. Żywego lub martwego, to bez różnicy. Nie macie przypadkiem jednego na zbyciu?

— Nie. Walczyliśmy z nimi dość często, ale zawsze na ich terenie. Zostawali tam ich zabici, często i nasi. Zresztą, na co to wam? Trup nie powie, gdzie są bomby albo generator podprzestrzeni.

— Nie widzę powodu, aby ci to tłumaczyć, chyba że ty tu dowodzisz. Ty jesteś Hys, prawda?

Kierowca mruknął coś gniewnie i przez chwilę w milczeniu prowadził pojazd. W końcu zapytał:

— Dlaczego tak myślisz?

— Nazwij to przeczuciem. Po pierwsze, nie zachowujesz się jak kierowca. Oczywiście, wasza armia może się składać z samych generałów, ale wątpię, aby tak było. Wiem też, jak mało czasu nam pozostało. To długa jazda i byłaby to lekkomyślność, gdybyś siedział tam, na pustyni, i czekał, aż przyjadę. Prowadząc transporter, możesz podjąć decyzję w trakcie jazdy. Musisz zadecydować, czy mi pomożesz, czy nie. Prawda?

— Tak, ja jestem Hys. Jednak nie odpowiedziałeś jeszcze na moje pytanie. Po co wam ciało?

— Zamierzamy je pokroić i dobrze sobie obejrzeć. Sądzę, że magterowie nie są ludźmi. Są czymś, co żyje wśród ludzi i ma ludzką postać, ale człowiekiem nie jest.

— Przybysze z kosmosu?

W głosie Hysa wyczuwało się mieszaninę zaskoczenia i pogardy.

— Być może. Okaże się po sekcji.

— Jesteś głupi albo niekompetentny — rzekł Hys ze złością. — Upał rozmiękczył ci mózg. Nie wezmę udziału w takim absurdalnym przedsięwzięciu.

— Musisz — powiedział Brion zdziwiony swoim spokojem. Za obraźliwymi słowami tamtego wyczuwał żywe zainteresowanie. — Nie muszę ci nawet wyjaśniać dlaczego. Za dwadzieścia cztery godziny nastąpi koniec tego świata, a ty nie możesz temu zapobiec. Być może mój plan się powiedzie, więc nie możesz go zlekceważyć, jeśli mówiłeś szczerze. Albo jesteś mordercą zabijającym Disańczyków dla przyjemności, albo naprawdę chcesz zapobiec wojnie. Jak jest?

— Będziesz miał swoje zwłoki — zgrzytnął Hys, ostrym skrętem omijając skałę. — Nie dlatego, że wierzę, by miało to coś dać, ale dlatego, że nie widzę nic złego w zabiciu jeszcze jednego magtera. Bez problemu możemy włączyć twój plan w naszą operację. To ostatnia noc, więc rzucam wszystkie nasze oddziały do akcji. Przed świtem rozbijemy tyle wież magterów, ile się da. Jest nikła szansa, że możemy coś odkryć. Działamy na oślep, ale tylko tyle możemy zrobić. Moja grupa czeka. Możesz jechać z nami. Inni wyruszyli wcześniej. Uderzymy na wieżę znajdującą się po tej stronie miasta. Już kiedyś ją zaatakowaliśmy i przechwyciliśmy wiele lekkiej broni, którą tam zmagazynowali. Są spore szanse na to, że mogli być na tyle głupi, żeby znów coś tam trzymać. Czasami magterowie zdają się być zupełnie pozbawieni wyobraźni.

— Nie masz pojęcia, jak bliski jesteś prawdy — powiedział Brion.

Pojazd zwolnił. Dotarli właśnie do wyniosłej góry o płaskim szczycie, wznoszącej się stromo wśród piasków. Z chrzęstem przejechali po kamieniach, nie zostawiając śladów. Na tablicy kontrolnej błysnęło światełko. Hys natychmiast zatrzymał transporter i wyłączył silnik. Wygramolili się na zewnątrz, przeciągając się i trzęsąc w zimnym, nocnym powietrzu.

W cieniu urwiska panowała ciemność, tak że szli wymacując drogę wśród spiętrzonych głazów. Brion skrzywił się i osłonił oczy, gdy oślepił go nagły błysk światła. Opodal dostrzegł zarys mruczącego cicho projektora maskującego, wytwarzającego wachlarzowatą kurtynę drgań absorbujących całe promieniowanie świetlne, jakie na nią padło. Ten niewiarygodnie gęsty mrok tworzył światłoszczelną ścianę zasłaniającą niewielką kotlinę u stóp urwiska. W jej zagłębieniu, pod skalnym nawisem stały trzy otwarte transportery. Duże, opancerzone wozy, pomalowane w szare plamy. Wokół nich leżeli mężczyźni, rozmawiając i czyszcząc broń. Na widok Hysa i Briona rozmowy urwały się.

— Przygotować się do wymarszu! — zawołał Hys. Zaatakujemy teraz, według wcześniej ustalonego planu. Dajcie mi tu Telta.

Kiedy mówił do swoich ludzi, jego głos stał się nieco mniej szorstki. Rośli żołnierze Nyjordu natychmiast wykonali polecenie dowódcy. Każdy z nich przewyższał go o głowę, a niektórzy o dwie, lecz bez wahania wypełniali jego rozkazy. Oni byli siłą uderzeniową Nyjordu — on był mózgiem.

Krępy, silnie zbudowany mężczyzna podbiegł do Hysa i zasałutował mu niedbałym ruchem ręki. Uginał się pod ciężarem ładownic i elektronicznych urządzeń, którymi był obwieszony. Kieszenie miał powypychane różnymi narzędziami i częściami zapasowymi.

— To jest Telt — powiedział Brionowi Hys. — Zajmie się tobą. Telt to mój oddział obsługi technicznej. Bierze udział we wszystkich akcjach i bada swoimi przyrządami wnętrza disańskich fortów. Jak do tej pory nie znalazł śladu generatora podprzestrzeni czy nadmiernej radioaktywności mogącej wskazywać na obecność bomb. Ponieważ obaj jesteście bezużyteczni, zaopiekujecie się sobą. Weźmiecie wóz, którym przyjechaliśmy.

Szeroka twarz Telta rozciągnęła się w żabim uśmiechu. Głos miał ochrypły i gardłowy.

— Czekaj no. Tylko czekaj! Pewnego dnia te igły wychylą się i skończą się wszystkie nasze kłopoty. Co mam robić z tym obcym?

— Dostarczysz mu trupa magtera — powiedział Hys. Zawieź to, dokąd zechce, a potem zamelduj się tutaj. Zmarszczył brwi. — Pewnego dnia twoje igły wychylą się! Ty głupcze, to ostatni dzień.

Odwrócił się i machnięciem ręki nakazał swoim ludziom wsiąść do transporterów.

— Lubi mnie — powiedział Telt, dopinając ostatnie elementy swojego ekwipunku. — Poznać to po tym, że mi wymyśla. On jest wielkim człowiekiem, ten Hys, ale przekonali się o tym, kiedy już było za późno. Podaj mi ten miernik, dobrze?

Brion poszedł za technikiem i pomógł mu załadować sprzęt do transportera. Gdy większe wozy wyłoniły się z ciemności, Telt zawrócił i ruszył za nimi. Kolumna mozolnie posuwała się wśród porozrzucanych głazów, aż wyjechali na pustynię i jej nie kończące się szeregi wydm. Wozy rozwinęły się w tyralierę i popędzili do celu.

Telt mruczał coś do siebie pod nosem, prowadząc pojazd. Nagłe przestał i spojrzał na Briona.

Po co wam martwy Disańczyk?

— Jest taka teoria — odparł sennie Brion. Podrzemywał w fotelu, korzystając z okazji, by wypocząć przed atakiem. Nadal szukam sposobu uniknięcia ostateczności.

— Ty i Hys — powiedział z satysfakcją Telt. — Para idealistów. Próbujecie zapobiec wojnie, której nie wszczynaliście. Nie chcieli go słuchać. Od początku przewidział, czym się to skończy, i miał rację. Zawsze uważali, że jego pomysły są takie jak jego wygląd. Dorastał samotnie w górskim obozowisku, a kiedy w końcu zszedł z gór, jego krzyż był zbyt skrzywiony, żeby go wyprostować. Tak samo jego idee. Stał się autorytetem w sprawach wojny. Ha! Wojna na Nyjordzie! To jak być w piekle specjalistą od robienia lodu. Jednak Hys wiedział o tym wszystko, chociaż nigdy nie pozwolili mu wykorzystać jego wiedzy. Zamiast niego zrobili dowódcą dziadziusia Kraffta.

— Ale Hys dowodzi teraz Armią Nyjordu?

— Sami ochotnicy: było nas zbyt mało i zbyt mało mieliśmy pieniędzy. Za mało i cholernie za późno, aby coś zdziałać. Powiem ci, że staraliśmy się najlepiej, jak umieliśmy, ale to nie mogło wystarczyć. I za to nazwali nas rzeźnikami. — W głosie Telta zabrzmiała głęboka uraza, której nie potrafił ukryć. — W domu myślą, że lubimy zabijać. Uważają nas za wariatów. Nie są w stanie zrozumieć, że robimy jedyną rzecz, jaką można…

Urwał, szybko naciskając na hamulce i wyłączając silnik. Wszystkie transportery zatrzymały się. Przed nimi, ledwie widoczna za wydmami, wznosiła się sylwetka czarnej wieży.

— Dalej idziemy pieszo — rzekł Telt, wstając i prostując się. — Możemy się nie spieszyć, bo inni chłopcy pójdą przodem i utorują nam drogę. Później ty i ja wejdziemy do podziemi sprawdzić radiację i znaleźć ci przystojnego nieboszczyka.

Najpierw idąc, a potem — kiedy wydmy przestały dawać jakąkolwiek osłonę — pełznąc, podeszli pod disańską fortecę. Przed nimi posuwał się rząd ciemnych postaci, który zatrzymał się dopiero wtedy, gdy dotarli pod kruszące się, czarne mury. Nie skorzystali z wiodącej w górę rampy, lecz wprost po pionowej ścianie wspięli się na blanki.

— Wyrzutniki lin — szepnął Telt. — Pocisk zakotwicza się w ścianie, kiedy w nią uderza. To jakiś szybko schnący klej. Wtedy nasi ruszają w górę na wciągarkach. Hys to wymyślił.

— Czy my też wejdziemy w ten sposób? — zapytał Brion. — Nie, my się nie wspinamy. Mówiłem ci, że już raz atakowaliśmy ten fort. Znam rozkład pomieszczeń.

Mówiąc szedł wzdłuż muru, dokładnie licząc kroki. — To powinno być tutaj.

W powietrzu rozległ się przenikliwy świst i ze szczytu budowli magterów wytrysnął pióropusz ognia. W górze rozległy się serie z broni automatycznej. Coś przeleciało przez gęsty mrok i z tępym łoskotem uderzyło o ziemię.

— Zaatakowali! — krzyknął Telt. — Musimy się przebić teraz, kiedy wszystkie te świry są zajęte na górze.

Z jednej ze swych licznych ładownic wyjął talerzowaty przedmiot i mocno przytwierdził go do ściany. Przekręcił coś i pociągnął, po czym gestem kazał Brionowi przypaść do ziemi.

— Ładunek kierunkowy. Powinien wybuchnąć do środka, ale nigdy nie można mieć pewności.

Ziemia pod nimi zadrżała i gigantyczna pięść z głuchym łomotem wywaliła dziurę w murze. Kiedy chmura kurzu i dymu rozwiała się, dostrzegli ciemny otwór w skale: przejście wybite przez ukierunkowany podmuch eksplozji. Telt poświecił do środka, ukazując zasypaną gruzem komnatę.

— Jeżeli któryś opierał się o tę ścianę, to z jego strony nic już nam nie grozi. Jednak lepiej wejdźmy do tego gniazda czarnych os i wyjdźmy z niego, zanim ci z góry zejdą sprawdzić, co się tu stało.

Podłoga była gęsto usłana gruzem, o który potykali się idąc. Telt wskazał latarką dalszą drogę — ostro schodzącą w dół rampę.

— Podziemne komory wydrążone w skale. Zawsze chowają w nich…

Dymiąca, czarna kula wyleciała łukiem z głębi tunelu i upadła u ich stóp. Telt rozdziawił usta, ale pocisk nie zdążył jeszcze spaść na ziemię, gdy Brion już skoczył naprzód. Jednym celnym kopnięciem odesłał kulę w czarny otwór korytarza. Telt runął na ziemię idąc w ślady Briona, zaś niżej wykwitł pomarańczowy błysk eksplozji. Po ścianach i suficie zagrzechotały odłamki.

— Granaty! — jęknął Telt. — Dotychczas użyli ich tylko raz. Nie mogą ich mieć wiele. Muszę ostrzec Hysa.

Wepchnął wtyk laryngofonu w gniazdko radiostacji, którą miał na plecach i zaczął szybko mówić. W dole coś się poruszyło i Brion zasypał otwór tunelu gradem pocisków.

— Nasi na górze też mają problemy! Musimy się wycofać. Idź naprzód, ja będę cię osłaniał.

— Przyszedłem tu po mojego Disańczyka i nie odejdę, póki go nie dostanę.

— Jesteś szalony! Zginiesz, jeśli tu zostaniesz!

Mówiąc to, Telt gramolił się w kierunku wywalonego w ścianie otworu. Był odwrócony plecami, gdy Brion strzelił. Magterowie pojawili się cicho jak duchy. Zaatakowali nie wydawszy dźwięku, z twarzami pozbawionymi wyrazu wpadając w strumień kul. Dwaj, przecięci serią na pół, zginęli od razu, trzeci upadł u stóp Briona, ranny, przeszyty dwoma pociskami, umierający, ale wciąż żywy. Zostawiając za sobą ślady krwi, chwiejnie nacierał na Briona, unosząc rękę uzbrojoną w nóż. Brion stał bez ruchu. Ile razy można mordować jednego człowieka? I czy to był człowiek? Ciało i umysł Anvharczyka buntowały się przeciw zabijaniu: niemal wolał umrzeć sam niż zabić jeszcze raz.

Kule z broni Telta przeszyły magtera, który upadł i nie poruszył się już więcej.

— Masz swego trupa, a teraz wynośmy się stąd! — wrzasnął Nyjordczyk.

Razem przeciągnęli ciężkie ciało magtera przez dziurę, czując mrowienie w plecach wystawionych na śmiertelny cios. Jednak nikt ich nie atakował, gdy uciekali z wieży, jeśli nie liczyć jeszcze jednego granatu, który wybuchł zbyt daleko, by wyrządzić im krzywdę.

Jeden z opancerzonych transporterów na wyłączonych światłach okrążał fortecę, prowadząc ciągły ogień z ciężkiej broni. Wycofujący się Nyjordczycy wskakiwali do niego w biegu. Telt i Brion wlekli Disańczyka, bmąc przez sypki piach w kierunku krążącego pojazdu. Telt obejrzał się przez ramię i spróbował przyspieszyć kroku.

— Gonią nas! — wysapał. — Po raz Pierwszy ścigają nas po napadzie!

— Muszą wiedzieć, że mamy ciało — powiedział Brion.

— Zostaw je — wykrztusił Telt. — I tak jest… zbyt ciężkie, żeby je nieść!

— Prędzej zostawiłbym ciebie — uciął Brion. — Daj, poniosę.

Odebrał zwłoki nie stawiającemu oporu Teltowi i zarzucił je sobie na ramię…

— Teraz zrób użytek ze swej broni i osłaniaj nas!

Telt posłał długą serię w kierunku ścigających ich, czarnych postaci. Kierowca transportera musiał dostrzec błysk strzałów, bo wóz skręcił i ruszył ku nim. Po chwili zahamował przy nich w chmurze pyłu i silne ręce pomogły im wspiąć się do środka. Brion najpierw wepchnął trupa a potem wdrapał się sam.

Warknął silnik i pojazd pomknął w mrok, zostawiając za sobą zrujnowaną wieżę.

— Wiesz, to był tylko taki żart, kiedy powiedziałem, że zostawiłbym te zwłoki — powiedział Brionowi Telt. — Chyba mi nie uwierzyłeś, co?

— Tak — odparł Brion, przyciskając ciało zabitego magtera do burty transportera. — Myślałem, że naprawdę zamierzasz to zrobić.

— Ach — zaprotestował Telt — jesteś taki sam jak Hys. Obaj bierzecie wszystko zbyt poważnie.

Brion nagle uświadomił sobie, że jest mokry od krwi magtera, która przesiąknęła mu przez ubranie. Na myśl o tym jego żołądek zbuntował się, a palce zacisnęły na burcie pojazdu. Zabijanie było zbyt osobistą sprawą. Czym innym było mówienie o jakichś abstrakcyjnych zwłokach, a czym innym zabicie człowieka, niesienie jego trupa i odczuwanie na własnym ciele jego ciepłej kiwi. Mimo że magter nie był człowiekiem — Brion był tego pewien — ta myśl uspokajała go tylko w niewielkim stopniu.

Kiedy dotarli do pozostałych transporterów, oddział się rozdzielił.

— Każdy wóz jedzie w inną stronę — powiedział Telt — tak żeby nie trafili za nami do bazy.

Umocował skrawek papieru koło kompasu i uruchomił silnik. — Zatoczymy wielki łuk i dojedziemy do Hovedstad. Tutaj mam wytyczony kurs. Później zostawię cię z twoim przyjacielem i wrócę do naszego obozu. Chyba nie wściekasz się na mnie za to, co powiedziałem? Co?

Brion nie odpowiedział. Intensywnie wpatrywał się w ciemność.

— Co się dzieje? — spytał Telt. Brion wskazał palcem.

— Tam — rzekł, pokazując mu rosnącą na horyzoncie łunę.

— Świta — rzekł Telt.

— Jesteś z deszczowej planety? Nigdy jeszcze nie widziałeś wschodu słońca?

— Nie w dniu końca świata.

— Daj spokój — mruknął Telt. — Ciarki chodzą mi po plecach. Wiem, że ich rozwalą. Jednak wiem też, że przynajmniej robiłem, co mogłem, żeby do tego nie dopuścić. Jak myślisz, jak od jutra będą się czuli nasi na Nyjordzie?

— Może jeszcze uda się nam temu zapobiec — rzekł Brion, otrząsając się z przygnębienia.

Jedyną odpowiedzią Telta było pogardliwe pchnięcie. Zanim zatoczyli na pustyni wielką pętlę, słońce było już wysoko na niebie i zaczął się poranny skwar. Ich trasa wiodła przez łańcuch niskich, kamienistych wzgórz, które ograniczały prędkość jazdy. Pełzli naprzód na niskim biegu. Telt pocił się i klął, walcząc z kierownicą. Wreszcie znaleźli się na twardym piasku i zwiększywszy szybkość, skierowali się do miasta.

Gdy tylko Brion ujrzał Hovedstad, poczuł ukłucie lęku. Gdzieś wzbijał się w niebo czarny słup dymu. Mógł to być co prawda jeden z opuszczonych budynków, jednak im bardziej się zbliżali, tym większy czuł niepokój. Nie odważył się ująć go w słowa; to Telt wyraził tę myśl:

— Pożar, czy coś takiego. Gdzieś koło was, blisko waszego budynku.

W mieście zobaczyli pierwsze oznaki nieszczęścia. Gruz na ulicach. Odór tłustego dymu w nozdrzach. Pojawiało się coraz więcej ludzi, zmierzających w tym samym co oni kierunku. Wyludnione zazwyczaj ulice Hovedstad wydawały się teraz niemal zatłoczone. Wyróżniający się nagimi torsami Disańczycy zmieszali się z nielicznymi pozostałymi w mieście przybyszami z innych planet.

Brion upewnił się, że ciało jest dobrze przykryte plandeką, zanim ich transporter zaczął się powoli przeciskać przez coraz liczniejszy tłum.

— Nie podoba mi się to zbiegowisko — rzekł Telt, rozglądając się wokół. — Gdyby nie to, że to ostatni dzień, zawróciłbym. Oni znają nasze pojazdy, atakowaliśmy ich wystarczająco często.

Minąwszy zakręt, gwałtownie zahamował i zamarł w bezruchu.

Rozciągał się przed nim: obraz zniszczenia. Czarne, wypalone do fundamentów gruzy jeszcze dymiły, a tu i ówdzie różowe języki płomieni lizały resztki murów. Z ogłuszającym łoskotem runął fragment ocalałej ściany.

— To wasz budynek, budynek CRF! — wykrzyknął Telt. Byli tu przed nami. Musieli użyć radia, żeby zorganizować napad. Posłużyli się jakimś materiałem wybuchowym.

Nadzieja zgasła. Dis było skazane na zagładę. W tych ruinach, pod gruzami, leżały ciała wszystkich tych, którzy mu ufali. Lea… Piękna, okrutnie zamordowana Lea. Doktor Stine, jego pacjenci, Faussel, wszyscy. Zatrzymał ich na tej planecie, a teraz byli martwi. Wszyscy. Martwi.

Morderca!

Загрузка...