— Czy naprawdę chcesz to zrobić? Zrezygnować? — zapytała Lea.
Brion zauważył, że jakiś czas temu przestała rozmawiać z Ulvem i zaczęła przysłuchiwać się jego rozmowie z Krafftem. Wzruszył ramionami, szukając słów, żeby wyrazić swoje uczucia.
— Próbowaliśmy i prawie nam się udało. Jednak co mamy zrobić, jeśli nie chcą nas słuchać? Co może zrobić jeden człowiek przeciw flocie uzbrojonej w bomby wodorowe?
Jakby w odpowiedzi na to pytanie usłyszeli głos Ulva.
— Zabiję cię, wrogu! — powiedział. — Zabiję cię, umeduirk! Ostatnie słowo wykrzyczał, a jego ręka śmignęła do pasa. Jednym płynnym ruchem chwycił dmuchawkę i przyłożył ją sobie do ust. Maleńka strzałka wbiła się w martwe już ciało stworzenia zamieszkującego czaszkę magtera. Ten czyn był równie symboliczny jak złamanie włóczni u Indian — oznaczał wypowiedzenie wojny.
— Ulv rozumie to o wiele lepiej, niżby można się spodziewać — rzekła Lea. — Wie o symbiozie i mutualizmie tyle, że z powodzeniem mógłby zostać wykładowcą na każdym ziemskim uniwersytecie. Dobrze wie, czym jest ten twór i co powoduje. Mają tu nawet na to odpowiednie określenie, z jakim nie spotkaliśmy się podczas naszych lekcji disańskiego. Forma życia, z jaką można współżyć lub współpracować, jest nazywana meduirk. Ta, jaka cię zabija, nazywa się umeduirk. On wie również, że formy życia mogą się zmieniać i czasem być meduirk, a czasem umeduirk. Właśnie doszedł do wniosku, że symbiont jest umeduirk i ma zamiar go zabijać. Reszta Disańczyków przyłączy się do niego, gdy tylko pokaże im dowód i wyjaśni jego znaczenie.
— Jesteś tego pewna? — zapytał z mimowolnym zainteresowaniem.
— Jak najbardziej. Disańczycy są całkowicie ukierunkowani na przeżycie, powinieneś to wiedzieć. Nieco inaczej niż magterowie, ale ostateczny rezultat jest bardzo podobny. Zabiją symbionta, nawet jeśli będzie to oznaczało śmierć wszystkich zarażonych nim magterów.
— W takim razie nie możemy ich teraz opuścić — powiedział Brion. Mówiąc to, zrozumiał nagle, co powinien zrobić. Statek nyjordzkiej floty właśnie tu leci. Wsiądziesz do niego i weźmiesz ciało magtera. Ja nie polecę.
— Co chcesz zrobić? — zapytała wstrząśnięta.
— Walczyć z magterami. Moja obecność na planecie sprawi, że Krafft nie spełni swojej groźby zrzucenia bomb przed upływem terminu ultimatum. W ten sposób popełniłby na mnie morderstwo z premedytacją. Wątpię, czy moja obecność tutaj po północy powstrzyma go, ale przynajmniej powinien zaczekać do ostatniej chwili z rozpoczęciem bombardowania.
— I co osiągniesz prócz tego, że popełnisz samobójstwo? błagała Lea. — Dopiero co powiedziałeś, że jeden człowiek nie powstrzyma floty. Co się z tobą stanie po północy?
— Zginę, lecz mimo to nie mogę uciec. Nie teraz. Do ostatniej chwili muszę robić wszystko, co możliwe. Razem z Ulvem udamy się do wieży magterów i spróbujemy dowiedzieć się, czy są tam bomby. On będzie teraz walczył po naszej stronie. Może nawet wie coś o tym arsenale, coś, czego przedtem nie chciał mi powiedzieć. Może pomogą mi jego ziomkowie. Ktoś z nich musi wiedzieć, gdzie są bomby.
Lea chciała mu przerwać, ale Brion pospiesznie mówił dalej, nie dopuszczając jej do głosu.
— Twoje zadanie jest równie ciężkie. Pokaż magtera Krafftowi i wyjaśnij mu znaczenie tego odkrycia. Spróbuj namówić go, żeby porozmawiał z Hysem o ostatnim wypadzie. Może uda ci się zapobiec zbombardowaniu Dis. Wezmę ze sobą radiostację i jeśli tylko dowiem się czegoś, zgłoszę się. To ostatnia deska ratunku, ale to wszystko, co możemy zrobić. Jeśli nie zrobimy nic, będzie to oznaczać koniec Dis.
Lea próbowała się spierać, ale nie słuchał jej. Pocałował ją tylko i z udawaną beztroską zapewnił, że wszystko będzie dobrze. W głębi duszy oboje wiedzieli, że to nieprawda.
Głośny huk lądującego na ulicy statku wstrząsnął budynkiem. Nyjordzka załoga wyszła z bronią przyszykowaną do strzału, gotowa na wszystko. Po krótkiej dyskusji zabrali Leę i trupa i odlecieli. Brion patrzył, jak kosmolot zmienia się w maleńki punkcik na niebie i znika. Próbował odepchnąć od siebie natrętną myśl, że oto widział dziewczynę po raz ostatni.
— Szybko, wynośmy się stąd — powiedział do Ulva, podnosząc radiostację — zanim ktoś się zjawi, żeby sprawdzić, po co wylądował statek.
— Co zrobisz? — zapytał Disańczyk, gdy szli ulicą w kierunku pustyni. — Co możemy zrobić w ciągu tych paru godzin, jakie nam zostały?
Wskazał na słońce powoli chowające się za horyzont. Brion przełożył ciężką radiostację do drugiej ręki, po czym powiedział:
— Musimy dostać się do wieży magterów, którą zaatakowaliśmy zeszłej nocy. To nasza jedyna szansa. Może są tam bomby… Chyba że wiesz gdzie one są?
Ulv potrząsnął głową.
— Nie wiem, ale może wie ktoś z mojego ludu. Złapiemy magtera, a potem zabijemy go, tak żeby wszyscy zobaczyli umeduirk. Wtedy wszystko nam powiedzą.
— Zatem najpierw do wieży, po bomby i magtera. Jak możemy się tam najszybciej dostać?
Ulv zmarszczył brwi w namyśle.
— Jeżeli umiesz prowadzić taki pojazd, jakim jeżdżą przybysze z gwiazd, to wiem, gdzie można je znaleźć. Nikt z naszych nie wie, jak je poruszyć.
— Ja wiem. Chodźmy.
Tym razem los im sprzyjał. Pierwszy transporter, jaki znaleźli, miał kluczyki w stacyjce. Był zasilany akumulatorem, na szczęście naładowanym do pełna. O wiele cichszy od ciężkich wozów z napędem atomowym, mknął jak wicher przez miasto i piaski pustyni. Była szósta. Do wieży dotarli o siódmej.
Planowanie ataku na wieżę przyniosło Brionowi upragnioną ulgę. Było to przynajmniej jakieś działanie, pozwalające bodaj na chwilę zapomnieć o wiszących nad głową bombach.
Akcja przyniosła nieoczekiwany wynik. Weszli głównym wejściem. Ulv bezszelestnie szedł przodem. Nikogo nie napotkali. Kiedy znaleźli się w środku, zaczęli się skradać w kierunku niżej położonych pomieszczeń, w których Telt wykrył ślady promieniowania. W końcu zrozumieli, że forteca magterów była opuszczona.
Nikogo nie ma mruknął Ulv, węszący jak pies w każdym mijanym pokoju. — Wcześniej było tu wielu magterów, ale teraz ich nie ma.
— Czy oni często opuszczają swoje wieże? — spytał Brion. — Nigdy. Jeszcze nigdy nie słyszałem o takim wypadku. Nie mam pojęcia, dlaczego mieliby zrobić coś takiego.
— No, ja mam — powiedział Brion. — Opuściliby swój dom, gdyby zabrali ze sobą coś cennego. Bomby. Jeżeli ich arsenał był ukryty tutaj, to zapewne po naszym ataku przenieśli go gdzie indziej.
Nagle ogarnął go lęk.
— Albo zabrali je, ponieważ nadszedł czas, by umieścić je na wyrzutni! Zabierajmy się stąd i to najszybciej jak się da!
— Czuję świeże powietrze — powiedział Ulv — płynące stamtąd. To niemożliwe, bo wieże magterów mają tylko jedno wyjście.
— Wczoraj wybiliśmy otwór w murze, może dlatego. Znajdziesz go?
Kiedy minęli zakręt korytarza, ujrzeli przed sobą księżyc i gwiazdy, widoczne przez wielką dziurę w ścianie.
— Otwór wygląda na większy niż przedtem — orzekł Brion — zupełnie jakby magterowie go powiększyli.
Wyjrzał na zewnątrz i zobaczył ślady na piasku.
— Powiększyli go, żeby wynieść stąd coś dużego i zabrać to pojazdem, który zostawił te ślady!
Skorzystali z gotowego przejścia i wrócili biegiem do transportera. Brion szybko obrócił pojazd i skierował reflektory w stronę otworu. Zobaczył ślady gąsienic transportera, na pół zatarte przez wąskie koleiny pozostawione przez gładkie koła. Wyłączył światła i opanowując niepokój, zmusił się do zastanowienia.
Zerknąwszy na zegarek stwierdził, ze pozostały im jeszcze cztery godziny. W blasku księżyca ślad był wystarczająco dobrze widoczny. Prowadząc jedną ręką, drugą włączył radionadajnik, uprzednio nastawiony na długość fali Kraffta.
Kiedy zgłosił się operator, Brion opowiedział, co odkryli oraz przekazał swoje wnioski.
— Natychmiast powiadomcie o tym Kraffta. Nie mogę czekać, aż mnie z nim połączycie. Jadę ich śladem.
Przerwał nadawanie i przycisnął mocniej pedał gazu. Transporter kołysząc się pomknął przez pustynię.
— Udają się w góry — rzekł nieco później Ulv. — Tam są jaskinie, przy których widziano wielu magterów. Tak słyszałem. Odgadł trafnie. Po jakimś czasie trafili na łańcuch wzgórz, za którymi było widać ciemniejsze kontury gór wznoszących się wysoko, ku gwiazdom.
— Zatrzymaj tu wóz — powiedział Ulv. — Jaskinie zaczynają się niedaleko stąd. Magterowie mogą patrzeć lub nasłuchiwać, więc musimy iść cicho.
Brion poszedł śladami głębokich kolein, niosąc radiostację. Ulv pojawiał się i znikał cicho jak cień, raz z jednej, raz z drugiej strony, szukając ukrytych straży. Nie napotkał nikogo.
Około dziewiątej trzydzieści Brion zrozumiał, że zbyt wcześnie zostawili tmnsporter. Ślady biegły dalej i dalej, zdając się nie mieć końca. Ulv wskazał mu kilka mijanych jaskini, ale ślad prowadził obok nich. Czas płynął i wydawało się, że ta koszmarna wędrówka przez ciemność nigdy się nie skończy.
— Przed nami inne jaskinie — rzucil Ulv. — Idź cicho.
Ostrożnie weszli na szczyt kolejnego pagórka i spojrzeli na mroczną dolinkę po jego drugiej stronie. Jej dno było piaszczyste i światło zachodzącego księżyca padało pod ostrym kątem na koleiny, wyraźnie widoczne, jak dwie linie cienia. Biegły prosto przez dolinkę i znikały w czarnym otworze po jej przeciwnej stronie.
Ukrywszy się za szczytem pagórka, Brion zakrył dłonią lampkę kontrolną i włączył nadajnik. Ulv czekał opodal, obserwując wylot jaskini.
— To ważna wiadomość — Brion szeptał do mikrofonu. Proszę notować.
Powtarzał to przez trzydzieści sekund, spoglądając na zegarek, by kontrolować czas, gdyż sekundy oczekiwania wydawały się wydłużać w godziny. Później, najwyraźniej jak mógł, szeptem opowiedział o odkryciu śladów i jaskini.
— Bomby mogą tam być lub nie, ale zamierzamy to sprawdzić. Zostawię tu mój komunikator nastawiony na nadawanie, tak że możecie kierować się na jego sygnał. W ten sposób będziecie mogli ustalić położenie jaskini. Zabieram drugi nadajnik, ma większy zasięg. Jeśli nie uda nam się wrócić do wylotu jaskini, spróbuję wysłać sygnał z jej wnętrza. Wątpię, czy odbierzecie go przez skałę, ale będę próbował. Koniec transmisji. Nie odpowiadajcie, bo wyłączyłem odbiór. Ten aparat nie ma słuchawek, a głośnik byłoby słychać na kilometr.
Wyłączył się, przez moment przytrzymał kciukiem przycisk, po czym znów go wcisnął.
— Żegnaj, Lea — powiedział.
Okrążywszy pagórek, znaleźli się u stóp urwiska. Trzymając się w jego cieniu, podkradli się do ciemnego otworu jaskini. Nic się nie poruszyło i żaden dźwięk nie przerwał panującej wokół ciszy. Brion zerknął na zegarek i zdrętwiał. Dziesiąta trzydzieści.
Ostatni załom skały, za którym mogli się ukryć, znajdował się pięć metrów od jaskini. Byli już przygotowani do pokonania tego dystansu kilkoma skokami, gdy nagle Ulv gestem nakazał Brionowi przypaść do ziemi. Wskazał swój nos, a potem jaskinię. Czuł zapach magtera. Z gęstego mroku zalegającego u stóp urwiska wyłoniła się czarna sylwetka. Ulv zareagował błyskawicznie. Przytknął rękę do ust. Cicho syknęło wydmuchiwane powietrze. Magter zgiął się wpół i osunął na ziemię, nie wydawszy nawet westchnienia. Nim jego ciało zdążyło upaść na piach, Ulv pochylił się i wpadł do jaskini. Po odgłosie gwałtownej szamotaniny znów zapadła cisza.
Brion wszedł do jaskini, trzymając broń gotową do strzału, nie wiedząc, co tam zastanie. Jego noga natrafiła na leżące na ziemi ciało. W mroku rozległ się głos Ulva:
— Było tylko dwóch. Teraz możemy już iść.
Szukanie drogi po omacku było udręką. Nie mieli latarki, a nawet gdyby mieli, nie ośmieliliby się jej użyć. Na skalistym dnie jaskini nie było śladów opon, po których mogliby iść. Gdyby nie wyczulony węch Ulva, z pewnością zgubiliby drogę. Jaskinia rozgałęziała się i ponownie łączyła, tak że szybko stracili orientację.
Marsz był bardzo utrudniony. Musieli wymacywać sobie drogę jak ślepcy. Potykali się i obijali o głazy, a ich otarte o chropowatą skałę palce niebawem zaczęły boleć i krwawić. Ulv szedł za zapachem pozostawionym w powietrzu przez przechodzących tamtędy magterów. Kiedy woń słabła, wiedział, że opuścili często używane tunele i znaleźli się w mniej uczęszczanych przejściach. Wtedy musieli cofać się i próbować jeszcze raz, w innym kierunku.
Jeszcze bardziej denerwujące było to, że czas płynął tak szybko. Świecące wskazówki bezlitośnie pełzły po tarczy zegarka, aż w końcu pokazały za kwadrans dwunastą.
— Przed nami widać światło — szepnął Ulv i Brion prawie westchnął z ulgą.
Zatrzymali się ukryci w mroku, spoglądając na pieczarę o kopulastym sklepieniu, jasno oświetloną blaskiem jarzeniówek. — Co to jest? — spytał Ulv, mrużąc oczy przed strumieniem światła.
Brion z trudem powstrzymał okrzyk triumfu.
— Ta klatka z metalowych sztab to generator podprzestrzeni. Te stożkowate, srebrne przedmioty obok niego to jakieś bomby, zapewne kobaltowe. Znaleźliśmy je!
W pierwszej chwili chciał natychmiast wysłać wiadomość, aby zatrzymać szykującą się do ataku flotę. Jednak nieprzekonująca wiadomość byłaby gorsza od jej braku. Musiał dokładnie opisać, co tu widzi, żeby Nyjordczycy wiedzieli, że nie kłamie. To co im powie, musi zgadzać się z informacjami, jakie już o wyrzutni i bombach posiadali.
Wyrzutnia była podłączona do pokładowego generatora podprzestrzeni, to było oczywiste. Generator oraz jego urządzenia sterujące były dokładnie obudowane i umocowane. Biegły od nich kable do niestarannie skleconej klatki, splecionej z ręcznie kutych i poprzycinanych pasów metalu. Przy urządzeniach krzątali się trzej technicy. Brion zastanawiał się, skąd magterowie wytrzasnęli takich krwiożerczych drani, którzy zgodzili się zrzucić bomby na Nyjord. Dopiero po chwili dostrzegł łańcuchy, którymi byli skuci, i krwawe rany na ich plecach. Mimo to nie był w stanie wzbudzić w sobie nawet odrobiny litości. Z pewnością zamierzali zarobić na zniszczeniu innej planety — inaczej nie byłoby ich tutaj. A zbuntowali się zapewne dopiero wtedy, gdy dowiedzieli się, że będzie to atak samobójczy.
Za trzynaście minut północ.
Przyciskając radiostację do piersi, podniósł się z ziemi. Teraz lepiej widział bomby. Było ich dwanaście, podobnych do siebie jak jaja zniesione przez jakiegoś potwora. Stożkowate, o tępo ściętym końcu, każde miało dobre dwa metry długości. Najwidoczniej były to głowice rakiet bojowych. Jedna z nich była obrócona podstawą do Briona; zobaczył sześć sterczących zaczepów, które mogły służyć do przyłączenia brakującego członu nośnego. W płaskim dnie bomby było widać owalny otwór luku kontrolnego.
To wystarczy. Mając taki opis, Nyjordczycy będą wiedzieli, że nie kłamie mówiąc o znalezieniu disańskiego arsenału. Kiedy to zrozumieją, nie powinni zniszczyć Dis, nie próbując najpierw odebrać bomb magterom.
Starannie odliczył pięćdziesiąt kroków i zatrzymał się. Był tak daleko od magterów, że nie powinni go usłyszeć, a załom skalnej ściany zasłaniał go przed ich widokiem. Precyzyjnymi ruchami włączył zasilanie, przełączył aparat na nadawanie i sprawdził częstotliwość. Wszystko w porządku. Później, powoli i wyraźnie, opisał wszystko, co widział w jaskini. Mówił głosem wypranym z emocji, podając suche fakty, opuszczając wszystko, co mogłoby zostać uznane za prywatną opinię.
Kiedy skończył, była za sześć dwunasta. Przełączył się na odbiór i czekał. Odpowiedziała mu cisza. Znaczenie tego faktu powoli dotarło do jego otępiałego umysłu. Nie słyszał żadnych trzasków, żadnych wyładowań atmosferycznych, żadnego szumu, nawet kiedy ustawił odbiór na pełną moc. Masa wiszącej nad głową ziemi i skały działała jak idealny ekran, absorbując nawet najsilniejsze sygnały.
Nie usłyszeli go. Flota Nyjordu nie wiedziała, że bomby kobaltowe zostały znalezione. Atak odbędzie się zgodnie z planem. Już w tej chwili otwierają się drzwi ładowni i bomby wodorowe wiszą nad planetą, przytrzymywane tylko pazurami zaczepów. Za kilka minut Krafft wyda rozkaz i zaczepy się zwolnią, bomby polecą…
— Mordercy! — krzyknął Brion do mikrofonu. — Nie chcieliście słuchać głosu rozsądku, nie chcieliście słuchać Hysa ani mnie, ani nikogo, kto wiedział, jak temu zapobiec. Zniszczycie Dis, a to nie jest konieczne! Mogliście tego uniknąć na wiele sposobów. Nie skorzystaliście z żadnego, a teraz jest za późno. Zniszczycie Dis, a przez to i Nyjord. Tak mówił Ihjel i teraz mu wierzę. Jesteście jeszcze jednym cholernym niepowodzeniem w tej nieudanej galaktyce!
Podniósł radiostację nad głowę i z trzaskiem spuścił ją na kamienie. Później pobiegł z powrotem, próbując uciec przed myślą, że wszystkie jego wysiłki okazały się daremne. Mieszkańcom Dis pozostały jeszcze dwie minuty życia.
— Nie odebrali mojej wiadomości — powiedział do Uhra. Radio nie działa tak głęboko pod ziemią.
— A więc bomby spadną? — zapytał Ulv, badawczo spoglądając Brionowi w twarz oświeconą słabym, odbitym od ścian blaskiem świetlówek.
— Jeżeli nie zdarzy się coś nieprzewidzianego, bomby spadną Nie powiedzieli już nic więcej — po prostu czekali. Trzej technicy w jaskini takie zdawali sobie sprawę z tego, że nie pozostało im już wiele czasu. Wołali coś do siebie i próbowali coś tłumaczyć magterom, których wyprane z uczuć, opanowane przez pasożyta mózgi nie pojmowały, dlaczego mieliby przerwać pracę. Próbowali biciem zapędzić więźniów do roboty. Ci, mimo ciosów, nie reagowali, tylko patrzyli z przerażeniem, jak wskazówki zegara bezlitośnie zbliżały się do dwunastej. Teraz i do magterów dotarło znaczenie tego faktu. Również i oni zastygli w oczekiwaniu.
Na zegarku Briona najpierw mała, a później duża wskazówka dotknęła dwunastki. Ta druga zamknęła szczelinę i przez jedną dziesiątą sekundy obie wskazówki wydawały się jedną. Później większa przesunęła się dalej.
Przez moment Brion poczuł ulgę, ale natychmiast przypomniał sobie, że znajdują się głęboko pod ziemią. Fale dźwiękowe i sejsmiczne rozchodzą się wolno, a błysk atomowych eksplozji będzie tu niewidoczny. Jeśli bomby zostały zrzucone o dwunastej, to nie dowiedzą się o tym od razu.
Do ich uszu dobiegł stłumiony huk odległej eksplozji. W chwilę później ziemia zakołysała im się pod stopami i światła w jaskini zamigotały. Ze sklepienia posypał się drobny pył.
Ulv spojrzał na niego, lecz Brion odwrócił głowę. Nie był w stanie znieść oskarżycielskiego wzroku Disańczyka.