ROZDZIAŁ V

Wyprawiono posłańca po księcia Jochuma, ufając, że przynajmniej w takich okolicznościach zainteresuje się losem swej małej córki.

Tristan wraz z komendantem zamku bez zwłoki pospieszył do komnaty dziewczynki. Nie chciał, by towarzyszył mu ktokolwiek inny. Księżnę Hildegardę wysłano na poszukiwania gdzie indziej, komendant uznał bowiem, że nie powinna oglądać pokoju córki. Przystała na to, a kiedy Tristan wszedł do sypialni Mariny, pochwalił komendanta za jego takt i wyczucie.

Pokój bowiem wyglądał przerażająco, dużo gorzej, niż przypuszczał. Cała pościel skłębiona na podłodze, przewrócony stolik i krew… Wszędzie pełno krwi!

Zimny dreszcz przebiegł Tristanowi wzdłuż kręgosłupa. Wspominał tę niedużą, zagubioną dziewczynkę, drepczącą nocą po korytarzu w poczuciu zagrożenia, lękającą się, że ktoś, jakiś mężczyzna, przyjdzie do niej. Nie potraktował jej słów tak poważnie, jak powinien. Sądził, że klucz, który jej wręczył, stanowi wystarczające zabezpieczenie, ale okazało się, że to tylko chwilowy ratunek. Strach Mariny był rzeczywisty, konkretny, nie wypływał wyłącznie z dziecięcej fantazji, jak mu się wydawało.

Mężczyzna? Zaczął myśleć na głos:

– Jeśli naprawdę był tu jakiś mężczyzna, którego się obawiała, to chyba nie mógł wydostać się z zamku?

– Nie, to wykluczone. Straże rozstawione są bardzo gęsto.

Tristan zamyślił się.

– A ponieważ ślady tej krwawej jatki wskazują na poważne zranienia, musimy niestety przyjąć, że jest to krew księżniczki Mariny, prawda? Nikt na zamku nie doznał tak rozległych obrażeń?

– Nikt. To bardzo smutna konkluzja, ale chyba prawdziwa.

– Przypuśćmy, że ten łajdak wyniósł dziewczynkę, owinąwszy ją uprzednio w narzutę lub coś podobnego. To wyjaśniałoby, dlaczego nie ma śladów krwi na zewnątrz. Ale co zrobił z nią później?

– Oto zagadka. W zamku jest tyle komnat, że nikt nigdy nie zdołał ich policzyć, ale spenetrowaliśmy każdy kąt.

– A fosa?

– Tam też szukamy. Bosakami. Na razie bez rezultatów.

– Przydałby nam się teraz Dominik – westchnął Tristan.

Komendant popatrzył na niego pytająco.

– To jeden z moich krewniaków – wyjaśnił Tristan. – Ma dar jasnowidzenia. On szybko by ją odnalazł. Ale, niestety, mieszka w Szwecji. No cóż, pozostaje nam ponownie przeszukać wszystkie pokoje, jeszcze dokładniej. To jedyne, co możemy uczynić. I nikomu nie wolno opuszczać zamku. Mam nadzieję, że nikt się stąd nie wydostał?

– Nikt, poza posłańcem do księcia Riesenstein. A jego sprawdzono jako pierwszego, uznaliśmy bowiem, że złoczyńca musi mieć jakiś ślad owych krwawych zmagań.

– Ja też tak uważam. Nie wiemy, co się stało, ale ślady są zaiste przerażające! Chyba że… Chyba że jakiś ptak albo inne niewielkie zwierzę dostało się tu i…

– I dziewczynka zakłuła je tą grubą igłą? To niewiarygodne. Bestialstwo? Może gdyby to był szczur, choć i tak nie potrafię sobie wyobrazić nieśmiałej księżniczki Mariny… I gdzie, w takim razie, jest zwierzę? I księżniczka?

– To niemożliwe, wycofałem się z tego pomysłu już w trakcie wypowiadania go na głos. Zapomnijcie o tym. Marina nie jest okrutna. Poza tym za tu dużo śladów krwi jak na małe zwierzę… – Patrzył badawczo na komendanta. – Panie komendancie, od początku naszego spotkania nie opuszcza mnie wrażenie, że wiecie więcej, niż chcecie przyznać. Nie macie odwagi powiedzieć mi wszystkiego?

Jego rozmówca ciężko westchnął.

– To prawda. Wahałem się, ponieważ nie mam prawa ufać komukolwiek, nie wiedziałem też, jak blisko jesteście związani z dziewczynką.

– Bez względu na to, o co chodzi, możecie mi zaufać – oznajmił Tristan swym łagodnym głosem. – Jedyne, czego pragnę, to odnaleźć Marinę. Związany jestem z jej matką. Jako przyjaciel.

Komendant w zamyśleniu drapał się po plecach. Za moment opuścił rękę, westchnął ciężko i opowiedział o swoich podejrzeniach.

Tristan był tak wstrząśnięty, że musiał rozejrzeć się za czymś, co mogłoby posłużyć mu jako oparcie. Przez długą chwilę nie był w stanie wykrztusić słowa. W końcu wyjąkał:

– Tutaj? W Kopenhadze? Na zamku? Nie, nie mogę w to uwierzyć! I w dodatku Marina! Ofiara z dziewicy… Dobry Boże!

Z trudem zdołał opanować napływającą falę słabości.

– Czy mogę prosić was o dochowanie absolutnej tajemnicy? – zapytał komendant.

– Oczywiście! Nie powiem ani słowa nikomu, nawet księżnej Hildegardzie. Postąpiliście jak najbardziej stosownie, zachowując wobec mnie ostrożność, ale zapewniam, że na mnie można polegać. Ale to, co powiedzieliście, oznacza, że życie króla jest w niebezpieczeństwie?

– Tak. Gdy dowiedziałem się o straszliwym zakonie, wzmocniłem załogę. Na szczęście teraz Jego Wysokość przebywa we Frederiksborg, gdzie wydaje się bardziej bezpieczny i łatwiej go chronić. Najgorsze jest jednak, że nie wiemy, czy wśród jego osobistej straży nie ma zdrajców!

Ten dzień, pełen nieopisanego chaosu, był dla Tristana najbardziej dramatyczny, najbardziej wstrząsający ze wszystkich dni, jakie do tej pory przeżył.

Pozostało mu po nim wspomnienie nie kończącego się przeszukiwania takiej mnogości komnat, przejść, schodów, piwnic, balkonów i rozmaitych schowków, że zatracał granice rzeczywistości. Do tego doszło przesłuchiwanie całego sztabu służących, wszystkich przebywających na zamku… Większością spraw zajmował się osobiście.

Możliwie najdokładniej spenetrował sypialnię dziewczynki; badał ściany i podłogi, zarówno tam, jak i na korytarzu.

Nigdzie ani śladu Mariny, żadnej bodaj plamki krwi. Nic. Sondowanie fosy, czy raczej kanału, i wszystkich studni także nie przyniosło rezultatu. Przeprowadził inspekcję straży, trzymającej wartę nocą, i przekonał się, że Marina nie mogła opuścić zamku przez nikogo nie zauważona. Nie mógł tego uczynić także jej oprawca.

Większość ludzi z zamku doszła do wniosku, że dziewczynka musiała znać jakiegoś mężczyznę, wilka w owczej skórze, który zagroził jej śmiercią, gdyby coś wyznała. Najpewniej to ktoś z zamku; ktoś, kto na co dzień wydawał się całkiem normalny, lecz być może cierpiał na coś w rodzaju lunatyzmu i podczas pełni księżyca ogarniała go żądza krwi. Marina, dziewczynka sypiająca w pokoju, do którego drzwi nie były zamykane, stanowiła idealną ofiarę.

Trzech mężczyzn, podejrzewających zupełnie inną przyczynę zniknięcia dziewczynki, pozwoliło ludziom pozostać przy swoich domysłach.

Tristan utrzymywał stały kontakt z księżną. Hildegarda nie mogła poruszać się tak swobodnie jak on, lecz otrzymała zadanie przeszukania wielkich sal na drugim piętrze. Tam mogła dać ujście swemu niepokojowi, systematycznie badając wszelkie możliwe miejsca, w których można by coś ukryć. Cóż bowiem znaczy świadomość, że inni dokładnie już wszystko sprawdzili… Trzeba zobaczyć to na własne oczy! Zrozpaczona matka nie da wiary nikomu, dopóki osobiście dokładnie nie obejrzy każdego miejsca cal po calu.

Tristan miał nadzieję, że to nie ona znajdzie poszarpane ciało dziewczynki.

Za każdym razem, gdy się spotykali i wymieniali kilka słów, było jasne, że w rozmowie z Tristanem księżna znajduje pociechę. Kładła mu dłoń na ramieniu i ledwie dostrzegalnie wspierała się na nim. On starał się dodać jej otuchy. Nie było to łatwe, cóż bowiem można powiedzieć w sytuacji takiej jak ta? Z troską i smutkiem obserwował jak lęk o los córki ujemnie wpływa na stan jej zdrowia.

Trzej wtajemniczeni: Tristan, nadworny medyk i komendant zamku, przechodząc korytarzem na dolnym piętrze, zatopieni w niewesołych rozmyślaniach, zwrócili uwagę na młodego żołnierza na straży. Stał w kącie, spoglądając na nich przerażonym wzrokiem. Jego twarz była niepokojąco blada, a pot wielkimi kroplami spływał mu z czoła.

Komendant zbliżył się do młodzieńca.

– Chorzy jesteście, człowieku?

Wartownik nie krył strachu. Zebrał się w sobie i wyszeptał:

– Czy mogę porozmawiać z wami na osobności? Nie tutaj, tu jest zbyt niebezpiecznie.

– O co chodzi? – zapytał komendant najsroższym ze swych służbowych tonów.

– Bardzo proszę… nie tak głośno. – Z oczu żołnierza bił lęk. – Mogą nas usłyszeć. Chodzi o dziewczynkę.

Przystąpili do niego o krok.

Przenosił wzrok z jednego na drugiego.

– Nie tutaj!

– Mów, człowieku! – rozkazał komendant, chwytając go za poły kurtki.

– Proszę was! Oni mnie zabiją! Sądzę, że może zostać złożona w ofierze. Jeśli już się to nie stało… Miałem wczoraj wartę i nie mogłem być… Lubiłem ją. Gawędziłem z nią od czasu do czasu.

Mężczyźni wymienili spojrzenia.

– Czy należysz do nich? – cicho spytał komendant.

Chłopiec drgnął, słysząc pytanie.

– Tak. Ale już tego nie chcemy. Nie potrafimy się stamtąd wyrwać.

– Chodź z nami natychmiast!

– Nie, nie – szeptał oszalały ze strachu. – Nikt nie może mnie z wami zobaczyć!

– Tu nikogo nie ma.

– Właśnie, że jest! Wszędzie są. Ściany mają uszy. – Żołnierz nie był już w stanie powstrzymać łez, które spływały mu po pulchnych policzkach. – To poważna sprawa! Trzej z nich to… Nie wiem, kim są. Zaraz kończę służbę. Przy wejściu do kuchni jest nieduże pomieszczenie, do którego nikt nie chodzi. Tam się spotkajmy!

– Czy wtedy wszystko nam wyznasz?

Młodzieniec zaczerpnął tchu.

– Tyle, na ile śmiałość mi pozwoli.

W zamkowej kaplicy rozdzwonił się dzwon.

– Moja warta już się skończyła – rzucił w ich stronę i pobiegł przed siebie z prędkością huraganu, wbrew wszelkim zasadom regulaminu. Popatrzyli na siebie, a potem przenieśli wzrok na posadzkę w miejsce, w którym stał żołnierz. Znajdowała się tam niewielka kałuża, powoli wsiąkająca w podłogę.

– No, to chyba rzeczywiście poważna sprawa – orzekł komendant. – Natychmiast chodźmy do kuchni!

W hallu zatrzymał ich jeden z oficerów straży, meldując, że znalazł drewnianą lalkę. Zastanawia się, czy zabawka nie należy do księżniczki… Tristan chwycił lalkę i szybko wbiegł na górę do komnaty Hildegardy. Księżna, która na jakiś czas zaprzestała poszukiwań, słysząc jego pytanie przecząco pokręciła głową. Tristan biegiem wrócił do swych towarzyszy.

– Nie – rzekł krótko, oddając lalkę oficerowi, wysokiemu mężczyźnie o kamiennej twarzy.

Skierowali się w rejon kuchni.

Bez trudu odnaleźli drzwi do niewielkiej komórki. Rozejrzeli się dokoła, sprawdzając, czy nikt nie kręci się w pobliżu, i pchnęli drzwi.

Przybyli za późno. Młodzieniec wisiał przywiązany za nogi do poprzecznej belki w suficie. Podłoga zalana była krwią.

W sam środek zamieszania trafił posłaniec od księcia Jochuma. Odciągnął na stronę Tristana i komendanta.

– Gdzie jest książę? – napadł na niego Tristan. – Dlaczego nie przybywa na pomoc, kiedy jego jedyne dziecko zniknęło w tak tragiczny sposób?

– Moi panowie – rzekł posłaniec cicho. – Nie chciałem mówić tego w obecności księżnej, ale wydarzył się skandal, wręcz katastrofa!

– Jeszcze jedna? – zdumiał się komendant. – Mów zaraz!

– Usłyszałem, co następuje: książę nie był jedynym, który zabiegał o względy ślicznej Lottie Kruusedige. Miał rywala, młodego i przystojnego, acz ubogiego porucznika. Młodzieniec zakłócił idyllę; pojawił się nagle i szydził z księcia, oświadczając, że to on jest ojcem dziecka, którego oczekuje Lottie. Tego książęca duma znieść nie mogła. Riesenstein wyzwał niegodziwca na pojedynek, choć nie powinien…

– A więc porucznik zwyciężył? – zapytał Tristan chłodno.

– Tak. Jochum, książę Riesenstein, nie żyje! Leży teraz w pałacyku myśliwskim w pokoju panny Kruusedige, a dama wpadła w histerię i prawdopodobnie straci dziecko, będące przedmiotem sporu.

– O, dobry Boże! – westchnął komendant. – Roztropnie postąpiłeś, nie informując o tym księżnej. Mogłaby tego nie przeżyć.

– Nic mi nie będzie – usłyszeli za sobą drżący głos. – Zaciekawiłam się, gdy ujrzałam posłańca, i wszystko słyszałam.

– Księżno… – Tristan, przerażony, podał jej ramię, by mogła się na nim wesprzeć.

Uczyniła oddalający gest, powstrzymując jednak tylko jego słowa. Pomocną dłoń przyjęła.

– Niech Bóg zmiłuje się nad jego duszą, ale moja miłość do niego zgasła już dawno temu, on sam ją zdeptał. Ze względu na honor księstwa Riesenstein boli mnie tylko, że zginął tak marną śmiercią. Czy zdołamy zatuszować skandal?

– Na to już za późno, wasza książęca mość – rzekł posłaniec po francusku i skłonił się dwornie przed Hildegardą. – Pojedynek nie odbył się w tajemnicy, plotki zatem nie uda się powstrzymać. Wkrótce dotrze i tu, na dwór.

Pokiwała tylko głową, odetchnęła głęboko, wyprostowała się i zdecydowała:

– Kontynuujemy poszukiwania. Jochum będzie musiał mi wybaczyć, ale nie jestem w stanie pogrążyć się w żałobie.

Tristan posunął się jeszcze dalej: nie potrafił stłumić uczucia ulgi, które ogarnęło go na wieść o śmierci księcia. Sama księżna nie miała już sił na dalsze szukanie. Usadowiła się na sofie i tam została, przygnębiona, niezdolna nawet do trzeźwego myślenia. Tristan, głęboko zatrwożony, mógł okazywać jej wsparcie tylko częstymi odwiedzinami i życzliwym słowem. Pilnował także, by nadworny medyk trzymał nad nią pieczę.

Zagadka zniknięcia Mariny wydawała się nie do rozwiązania.

Dopiero po południu z zamkowego dziedzińca dobiegł okrzyk:

– Przecież ona jest tam!

Wszyscy wybiegli na zewnątrz. Kilku trzymających wartę żołnierzy zadarłszy głowy do góry spoglądało na wysoką zamkową wieżę.

Wkrótce dziedziniec zapełnił się ludźmi, zapatrzonymi w górę. Pojawiła się także i księżna.

– Dobry Boże – szepnął Tristan, gdy nareszcie udało mu się dojrzeć od dawna poszukiwane dziecko.

– Dziewczynka musiała wydostać się przez okienko w dachu – stwierdził komendant. – A potem przeczołgała się do wieży. Ale jak, na miłość boską, zdołała na nią wejść?

Marina siedziała skulona w małym zewnętrznym okienku, znajdującym się w dachu wieży. Okienko było tylko ozdobą i nie miało połączenia z wnętrzem budowli. Dziewczynka trwała nieruchomo, bardzo mała i bardzo blada. Nic dziwnego, że nie zauważono jej wcześniej. Nocny strój miał taki sam kolor jak tło, a dłonie i twarz można było uznać za białe gołębie, które przycupnęły na dachu.

– Pewnie miała zamiar skoczyć – odezwał się ktoś bezmyślnie. – Ale bała się.

Tristan w ostatniej chwili podtrzymał księżnę, która zachwiała się, słysząc te słowa.

– Marino! – próbowała wołać, ale z jej ust wydobył się tylko szept.

– Idę na dach – zdecydował Tristan.

– To niebezpieczne – ostrzegł komendant. – Zostawcie to moim ludziom.

– Dziecko może się przestraszyć i rzucić w dół – orzekł Tristan. – A do mnie ma chyba zaufanie.

– Ona żyje – szepnęła księżna. – Żyje! Dzięki ci, dobry Boże! – Zasłoniła twarz dłońmi. – Nie zniosę już więcej, nie zniosę!

Wybuchnęła rozpaczliwym płaczem i medyk musiał odprowadzić ją do zamku.

Tristan poprosił o wskazanie drogi na wieżę. Wraz z jednym ze służących pospieszył do środka. Wbiegali na górę po dwa stopnie naraz, a w końcu Tristan sam wspiął się po drabinie prowadzącej ze strychu na dach. Byli tu już wcześniej, ale dziewczynkę można było dojrzeć tylko z dołu, i to z jednej jedynej strony.

Nikt też nie przypuszczał, że mogła znajdować się tak wysoko.

Na stromo opadającym dachu Tristanowi zaczęło kręcić się w głowie, zawsze bowiem cierpiał na lęk wysokości.

Nie mógł dostrzec Mariny, wiedział jednak, gdzie się znajduje. Ciągle nie miał odwagi zawołać do dziewczynki; obawiał się, że ją wystraszy. Nie chciał też sprawdzać, czy może dojrzeć czekających na dole ludzi. Konsekwentnie unikał patrzenia w dół.

Jak, na miłość boską, mogła dostać się aż tu na górę? Musiał ją wieść szalony, niemożliwy da opanowania strach, uciekała jak najdalej od tego, co się wydarzyło.

Nie dbał o to, by poruszać się po dachu z gracją, dostojnie. Widział długie rzędy wystających niszy okiennych, przesłoniętych daszkami, i czołgał się od jednego okienka do drugiego, z obiema rękami mocno przyciśniętymi do spadzistego dachu, czepiając się stopami każdej wystającej części.

Powinien iść boso, byłoby mu łatwiej. Posuwał się z trudem, a na samą myśl o wysokości oblewał go zimny pot.

Tam była; wysoko nad nim, lekko na ukos na samym szczycie stromego dachu wieży. Widział już jej kolana i dłoń, kurczowo uczepioną krawędzi okienka.

Nigdy do niej nie dotrę, to fizycznie niemożliwe, pomyślał. Niepojęte, jak Marina się tam dostała.

Wkrótce jednak odetchnął z ulgą, zobaczył bowiem coś, co dodało mu otuchy: żelazne pręty, tworzące stopnie wzdłuż całej wieży. No tak, jasne, ktoś przecież musiał od czasu do czasu tu wchodzić, by dokonać niezbędnych napraw.

Pilnie bacząc, by przypadkiem nie spojrzeć w dół dotarł do najniższego pręta z żelaza i zaczął się wspinać. Nadal nie śmiał zawołać Mariny. Mogłaby skoczyć. Z drugiej strony jednak dziewczynka powinna się dowiedzieć, że to on się zbliża, by nie przestraszył jej do szaleństwa swym nagłym pojawieniem.

Coś mówiło mu, że Marina już została wystraszona do obłędu…

Zanim zdążył obmyśleć właściwą taktykę, znalazł się na tyle wysoko, by dojrzeć jej twarz. I wtedy pojął, że nic nie jest już w stanie przestraszyć jej tak, by zdecydowała się skoczyć. Dziewczynka była jak sparaliżowana. Nie widziała Tristana, nie dostrzegała otchłani ciągnącej się pod nimi. Siedziała nieruchomo, blada niby trup, wpatrując się przed siebie. Kiedy zbliżył się jeszcze o parę stopni, ujrzał, jak drży jej broda, prawdopodobnie z zimna, a sinoniebieskie dłonie zaciskają się wokół krawędzi okienka.

Tragiczna, mała figurka, w długiej do stóp koszuli, z potarganymi włosami. Tak rozpaczliwie samotna w swej wiedzy o tym, co się wydarzyło.

Tristan zastanawiał się, co też mogło się stać, skąd w jej pokoju wzięło się tyle krwi. Dziewczynka nie była szczególnie zakrwawiona, nie bardziej niż ktoś, kto walczył z ranną osobą. Gdzieniegdzie kilka małych plamek.

Co zaszło w komnacie, która teraz znajdowała się tak daleko pod nim?

Patrząc na twarz Mariny nagle zrozumiał, że nie ma żadnej pewności, iż kiedykolwiek uzyskają od niej odpowiedź.

Był teraz na górze, tak blisko dziewczynki, że mógł chwycić ją za kostkę, gdyby tylko uczyniła ruch wskazujący na to, że chce się rzucić w dół. Najwyraźniej jednak takie niebezpieczeństwo nie istniało.

– Marino – powiedział ciepłym, przyjaznym głosem. – To ja, Tristan.

Na dźwięk jego słów odruchowo drgnęła, choć bardzo nieznacznie. Kiedy jednak wypowiedział swoje imię, nagły strach zniknął z jej oczu i powrócił do nich poprzedni wyraz, przywodzący na myśl trupie odrętwienie.

Naprawdę była jak skamieniała.

Tristan pogładził ją po policzku.

– Chodź teraz ze mną, Marino. Niebezpieczeństwo minęło. Twoja matka przez cały czas będzie przy tobie.

Nie wiedząc, na czym w istocie polega jej tragedia, użył właściwych słów. Samotność była największym wrogiem dziewczynki.

Ale Marinie obcy był w tej chwili rozsądek. Nie patrzyła na niego, nadal siedziała ze wzrokiem utkwionym w błękitne niebo, na którym przesuwały się białe obłoki.

Tristan usiłował rozluźnić jej palce, ale były kurczowo zaciśnięte, jakby w stężeniu pośmiertnym.

– Chodź – powiedział łagodnie. – Mama czeka na dole.

Dostrzegł, że poruszyła ustami.

– Co mówisz? – zapytał.

Zawisł teraz w niezmiernie niebezpiecznej pozycji i mógł trzymać się tylko jedną ręką, a i to przychodziło mu z trudem.

Ona jednak nie chciała powtórzyć tego, co powiedziała; sprawiała wrażenie, jakby w ogóle nie docierały do niej słowa Tristana.

– Kochana Marino – mówił łagodnie. – Na dole nie ma niebezpieczeństwa. (Cóż on mógł o tym siedzieć?) – Możesz bez obaw pójść za mną. Pomogę ci zejść…

Ale, na Boga, jak? Na samą myśl o drodze powrotnej zaczęło mu wirować w głowie. Co on właściwie robi tu na górze ze swym lękiem wysokości? W takim stanie umysłu, w jakim znalazła się Marina, nie potrafiłaby odróżnić go ani od króla, ani od zwykłego żebraka.

Wtedy białe, zdrętwiałe wargi znów się poruszyły. Choć „białe” to niewłaściwe określenie. Wargi dziewczynki były bladosine z zimna i strachu.

Skupił na nich całą swą uwagę. Można z nich było wyczytać jakieś słowa…

Nie był pewien, a1e wydawała mu się, że mówią: „Ja zabiłam…”

Tristanowi z bólu pękało serce. Dziewczynka, taka samotna i zagubiona, uważała, że kogoś uśmierciła. Nie wiedział, czy miała rację, czy też się myliła, ale rzekł:

– Na dole nie ma żadnego zabitego człowieka. Marino, nikogo nie zabiłaś. Obejmij ramionami moją szyję, zniosę cię na dół.

Czyste szaleństwo! Była tylko jedna możliwość, by oboje dotarli bezpiecznie do wnętrza zamku: ona musiała zejść sama. To jednak wydawało się zupełnie nierealne.

Nagle drgnął. Dobiegł go jej wyraźny szept:

– Nie chcę iść na dół. Chcę umrzeć.

– Miałaś zamiar skoczyć? – zapytał najspokojniej jak tylko potrafił. Widział, że musi próbować nawiązać z nią kontakt i jeśli się uda, za wszelką cenę go utrzymać.

– Tak.

Jej głos jakby należał do ducha.

– I nie miałaś odwagi?

Nie odpowiedziała, ale zrozumiał, jak straszna musiała wydać jej się przepaść.

Mówił gorączkowo, co tylko wpadło mu do głowy, chcąc wykorzystać możliwość, jaka się przed nim otworzyła. Choć sprawiała wrażenie, że nie w pełni zdaje sobie sprawę z jego obecności, a jej oczy nadal utkwione były w nicość, to przecież mimo wszystko mu odpowiadała.

Tristan wiedział, że nie wolno mu wspomnieć o tym, co zdarzyło się w jej pokoju. Jego dłonie leżały na zaciśniętych piąstkach Mariny, jakby pragnął je osłonić, i za nic w świecie nie chciał odwrócić się i spojrzeć w dół, choć przypuszczał, że widok wszystkich dachów Kopenhagi mógł być wspaniały. Tu na górze wiał ostry wiatr i było dużo chłodniej.

Co mówi się potencjalnej samobójczyni? Chyba nie brednie o grzechu. I tak nie będzie w stanie tego zrozumieć.

Spróbował jeszcze raz.

– Marino, nikogo nie zabiłaś. Tego jestem pewien. A jeśli rzeczywiście uczyniłaś coś złego, można temu zaradzić i nauczyć się z tym żyć.

Nie, to zabrzmiało niemądrze, wcale nie to chciał jej powiedzieć. Zaczął od nowa:

– Jeśli tego pragniesz, możesz teraz skoczyć. Ale nie będziesz miała już więcej żadnej szansy, by żyć, by zrobić coś dobrego w jednym jedynym istnieniu, jakie zostało ci dane. Twój czas jeszcze nie nadszedł. Będziesz go miała dość, by leżeć nieżywa. Dziesiątki tysięcy, może miliony lat… Ty miałaś tyle szczęścia, by ujrzeć piękno na ziemi. Pomyśl o tych wszystkich, którzy urodzili się martwi lub nigdy się nie narodzili. A ty chcesz zniszczyć…

Och, nie! Znów prawi kazania. Uf, jakie to trudne!

– Teraz wracam do tego, co usiłowałem powiedzieć ci najpierw. Daj sobie jeszcze jedną szansę. Żadna wina nie jest tak wielka, by człowiek nie umiał z nią żyć. Niepamięć to dobra wróżka, Marino. Litościwie zarzuca całun zapomnienia na człowiecze myśli. Czas leczy rany. Zło odchodzi w dal…

Dobry Boże, cóż on wygaduje! I to on, właśnie on! Czy sam kiedykolwiek zdołał zapomnieć? Czy w jego duszy za każdym razem, gdy widział dziecko, nie otwierała się piekąca rana? Czy nie bolała go świadomość, że nigdy nie będzie miał własnego potomka i przez całe życie pozostanie sam? Czego więc oczekiwał od Mariny?

Przez moment w przypływie rozpaczy pomyślał, że zamiast powstrzymywać dziewczynę przed odebraniem sobie życia powinien skoczyć razem z nią.

Nagle poczuł, że drobne dłonie Mariny poruszają się pod jego rękami.

– Mama – szepnęła.

– Tak, twoja matka jest bardzo zasmucona – powiedział dochodząc do wniosku, że nie nadaje się na pocieszyciela strapionych dusz. – Ma teraz tylko ciebie, bo…

Tristan wziął głęboki oddech i zdecydował się postawić wszystko na jedną kartę. Być może intuicja podpowiada mu dobrze, a być może myli się i dziewczynka wpadnie w jeszcze większą rozpacz.

No cóż, wóz albo przewóz, pomyślał.

– Twój ojciec nie żyje, Marino. Zmarł wczoraj. Matka ma teraz tylko ciebie.

Oczy dziewczynki długo wpatrywały się w pustkę, ale Tristan czuł, że zaczyna myśleć normalnie. Nie była już jak z kamienia.

– Ale mnie nie warto mieć – pisnęła żałośnie.

– Jesteś jej największym skarbem. Przecież żyje tylko dla ciebie. Nie przysparzaj jej więcej zmartwień i smutków, jej serce tego nie wytrzyma. Wiesz chyba, że jest bardzo chora.

Dziewczynka kiwnęła głową; był to pierwszy prawdziwy ruch, jaki uczyniła.

– Ale ja zrobiłam coś strasznego. To także zmartwi mamę.

– Wszystko jedno, co zrobiłaś. Matka już ci to wybaczyła.

Milczała, widać było, że się waha.

– Nie chcesz opowiedzieć? – zapytał cicho.

Fałszywy krok. Dziewczynka znów zesztywniała, jakby złapał ją kurcz. Odchyliła głowę do tyłu, całe ciało napięło się do maksymalnych granic.

– Marino, nic się nie stało – przekonywał ją gorączkowo, rozgniewany na siebie za brak wyczucia.

Rozluźniła się, ale stracił z nią kontakt. Nie potrafił już do niej dotrzeć ani też ona do niego.

Zawładnęło nim palące uczucie klęski.

– Zejdziemy na dół? – zapytał ostrożnie.

Nie oczekiwał żadnej reakcji, ale ku swej ogromnej uldze poczuł, że dziewczynka rozluźnia uchwyt. Chciał ją wziąć w ramiona bez względu na to, czym by to zagrażało, ale ona jakby w ogóle nie dostrzegała jego obecności. Odwróciła się, gotowa do samodzielnego schodzenia w dół. A więc stało się to, o czym Tristan nie śmiał nawet marzyć. Pospiesznie zrobił jej miejsce. Opuszczał się pierwszy, aby w razie czego ochronić ją własnym ciałem, i tak przesuwali się coraz niżej po stromych stopniach z żelaznych prętów.

Dzięki ci, dobry Boże, że nie muszę patrzeć w dół, pomyślał. I jeszcze większe dzięki, Wszechmocny, że ona zgodziła się zejść! Wiedział, że to uczucie do matki sprawiło, iż zmieniła zdanie.

Prowadził jednak na dół lunatyczkę. Z oczu Mariny wyczytał, że nigdy nie usłyszą od niej żadnego wyjaśnienia. To, co wydarzyło się tej nocy, na zawsze zamknęła w najgłębszym zakamarku swej duszy i na nic by się zdały wszelkie próby uchylenia rąbka tajemnicy.

Загрузка...