ROZDZIAŁ XIII

Wszystko zostało wykonane zgodnie z planem i w kilka godzin później wtajemniczeni: komendant, medyk, Tristan, Dominik, Villemo i Ulvhedin, znaleźli się w piwnicy, której istnienia dotąd nawet nie podejrzewali. Doktor chciał zabrać ze sobą żołnierzy, lecz komendant zdecydował, by jeszcze z tym poczekać. „Sivert powiedział przecież, że nie ma ich tam – stwierdził. – Może więc sami się trochę rozejrzeć.”

Z trudem odnaleźli belki kryjące kamienną płytę i zeszli na dół sekretnymi schodami.

– Och, do czorta – szepnął Tristan. – To bardzo stare mury. Spójrzcie na ściany!

Villemo odruchowo szukała silnej, dającej poczucie bezpieczeństwa dłoni Dominika. Gdy ją znalazła, strach od razu odpłynął z jej serca. Villemo nie należała do tchórzliwych, ale tu było coś, czego nie potrafiła rozpoznać. Zapach? Wrażenie?

Tranowe lampy migotały w przewiewie powstałym w tajemnych korytarzach.

– Chyba tędy – zdecydował komendant, prowadząc ich do drzwi najwyraźniej niedawno umieszczonych w tym miejscu.

Minęli kilka brunatnych mnisich opończy wiszących na kołku w ścianie. Villemo obeszła je szerokim łukiem.

Wkrótce wdarli się do świętej piwnicy zakonu Strażników.

– Oto i studnia! – wskazał medyk. – I pomyśleć, że takie coś przez cały czas znajdowało się pod nami! Zajrzyjmy do niej!

– Poczekajcie chwilę – szeptem nakazała Villemo. – Dominiku, co powiesz o tym pomieszczeniu?

Skoncentrował się. Zmarszczył czoło. W tym czasie Tristan szybko obiegł wzrokiem ściany i niskie mroczne sklepienie. Wszędzie tkwiły resztki łojowych świec, daleko w ciemnym rogu dostrzegł stosik drobnych, budzących grozę rzeczy, których nie miał zamiaru bliżej badać. Z daleka rozpoznał jedynie samotne kurze pióro, które walało się na nierównej podłodze.

Dostrzegli, że Dominikiem wstrząsały dreszcze, kiedy mówił:

– Nie czuję się tu dobrze. Ale studnia nie jest niebezpieczna, tak mi się przynajmniej wydaje. Jest coś innego…

Wszyscy drgnęli na dźwięk ochrypłego głosu Ulvhedina.

– Dominik ma rację. Powinniśmy stąd odejść. Natychmiast.

– Czy zdążymy zajrzeć do studni?

Ulvhedin skrzywił się z powątpiewaniem.

– Dobrze, ale prędko!

Podczas gdy komendant odważnie opuszczał się w głąb studni, Dominik zwrócił się do Ulvhedina:

– Nie wiedziałem, że masz takie zdolności.

– Tutaj tak – odparł krótko, a Villemo zdumiała się, jak doskonale pasuje Ulvhedin do tego nierzeczywistego otoczenia.

– Tak – mruknął Dominik. – Tu jest prawdziwa czarna moc.

– Była – sprostował Ulvhedin. – Pozostała jeszcze w ścianach. Bardzo chciałbym, byśmy się pospieszyli.

– Czy to zło? – dopytywała się Villemo.

– Ogromne – odparł Dominik.

Skierowali wzrok na kamień leżący koło studni. Widniała na nim ciemna, rdzawoczerwona plama.

Komendant wynurzył się z szybu.

– Chodźmy – nakazał zdenerwowany Dominik. – Wyjdźmy stąd jak najprędzej!

Ton jego głosu nie pozostawiał wątpliwości, że winni go natychmiast usłuchać. Relację komendanta można odłożyć na później.

Pospiesznie opuścili piwnicę. Gdy poganiani bezimiennym strachem dotarli do najniższych prastarych schodów, wiodących do zamkowych piwnic, poczuli lodowaty podmuch wiatru i usłyszeli trzask zamykanych gdzieś ciężkich żelaznych drzwi. Ulvhedin nakłaniał do pośpiechu podążających przed nim towarzyszy i jako ostatni prześlizgnął się przez otwór, który wcześniej przesłaniała kamienna płyta. Opuścił ją z przeraźliwym łomotem i ukląkł na niej. Dominik pomógł mu, dając znak komendantowi, by odnalazł żelazną sztabę przytrzymującą płytę.

Wszyscy jednak słyszeli kroki podążające za Ulvhedinem po schodach. I teraz wszyscy rozszerzonymi przerażeniem oczami patrzyli, jak ciężki kamień unosi się popychany od dołu. Tristan i medyk rzucili się na pomoc, by go przytrzymać, a komendant i Villemo starannie zaparli płytę wielką żelazną sztabą. Dla większego bezpieczeństwa umieścili jeszcze na płycie podłogowe belki i kamienny blok, który odpadł od ściany.

Pospieszyli w górę schodów i pędzili korytarzami, aż w końcu znów znaleźli się w sypialni medyka.

Młody Sivert opuszczał już miasto w trumnie z dziurkami, dzięki którym mógł oddychać. Leżał w niej, mając nadzieję, że podróż w trumnie o całe życie za wcześnie nie podziała jak zły omen.

– A więc – zdyszany komendant zwrócił się do swych sprzysiężonych – zostaliśmy odkryci.

– Teraz nasza kolej na ostrożność – orzekł Tristan. – Uważam, że przez cały czas powinniśmy trzymać się razem.

– Bezwzględnie – przyświadczył medyk. – Zwłaszcza wy, pułkownikowo, nie powinniście zostawać sama.

Villemo wcale nie marzyła o samotności.

– Ale czy oni nas widzieli? Czy wiedzą, kim jesteśmy? – zastanawiał się Tristan.

– Nie mam pojęcia – powiedział Dominik. – I dlaczego mówisz „oni”? Słyszałem tylko jednego. Ulvhedinie szedłeś ostatni. Co ty na to?

– Chyba był tylko jeden.

– Za to miał nadludzkie siły – mruknęła nieswoim głosem Villemo. – Ucieczka to do was niepodobne, chłopcy. Ale doskonale to rozumiem. Sama nie mogłam wydostać się stamtąd tak szybko, jak bym chciała. Czułam się… ścigana!

– Uważam, że nas nie widział – orzekł Ulvhedin. – Był na samym dole schodów, podczas gdy większość z nas dotarła już na górę. A ja się nie odwracałem.

– To dobrze – odetchnął Dominik. – No cóż, komendancie? Co takiego odkryliście w studni?

– A, studnia! Jedno wielkie oszustwo! Szalbierstwo i blaga! Rzeczy, które znalazłem na dole, były zbyt duże, inaczej zabrałbym je ze sobą i zdemaskował tych kłamców. Wziąłem ze sobą tylko jeden przedmiot. Widziałem tam stos węgla drzewnego, a w nim wielkie kamienie. Znalazłem też drewniane naczynia na wodę.

– I co z tego wynika?

– To niezbicie dowodzi, że wylewano zimną wodę na rozgrzane kamienie. W ten sposób powstawały obłoki pary unoszące się z szybu i wprowadzające nastrój tajemniczości. Dalej było w studni oddzielne, nieduże pomieszczenie, w którym stało wielkie żelazne naczynie.

– Aha – błysnął bystrością umysłu Tristan. – Ktoś tam siedział, prawda?

– Tak. Kapłan miał pomocnika, który mówił nachylony nad żelaznym garnkiem i w ten sposób powstawał głuchy pogłos jakby z otchłani. Ktoś odpowiadał w tym samym, bez wątpienia wymyślonym języku.

– A więc wszystko to tylko kuglarskie sztuczki – pogardliwie skrzywił się medyk.

– Nigdy nie uwierzyliśmy w tę gadaninę o Ludziach z Bagnisk – powiedział komendant. – I nie to jest niebezpieczne. Najgroźniejszy jest prawdziwy zamach na Jego Wysokość. Jasne, że oni, oficerowie i szlachcic, przyjaciel króla, żądni są władzy. Omamili wysokich, silnych mężczyzn, twierdząc, że mają powiązania z pradawnymi mieszkańcami Danii, mistycznymi Ludźmi z Bagnisk.

Pokiwali głowami. Jedynie Villemo nie spodobały się spojrzenia, jakie wymienili Ulvhedin z Dominikiem.

– Ale jeśli kapłan miał pomocnika – powiedziała – to znaczy, że Strażników musi być więcej, niż nam się wydaje. Sivert mówił, że zwykle stało ich dwunastu po jednej stronie studni, a kapłan po drugiej.

– Teraz jest ich tylko dziesięciu – przypomniał doktor. – Plus ten, który siedział w szybie.

Przez chwilę rozmyślali w milczeniu.

– Panie komendancie! – zawołała Villemo. – Przecież coś stamtąd przynieśliście?

– Prawie o tym zapomniałem.

Wyciągnął zza pazuchy kilka grubych arkuszy papieru.

– Ani chybi to tekst, który odczytywał pomocnik.

– Czy mogę go zobaczyć? – zainteresował się medyk.

Kiedy Tristan ujrzał obok siebie komendanta i medyka, ścisnęło mu się serce. Powrócił myślą do czasu, kiedy przebywali tu, na zamku, razem z księżną. To był trudny okres, ale właśnie wtedy poznał swą ukochaną Branislavę. A teraz ona odeszła. Na zawsze.

Pociemniało mu w oczach, ale zdołał się opanować.

Pochylili się nad arkuszami rozłożonymi na stole.

– Wyglądają na odpisy.

– W każdym razie są dokładni – orzekł Dominik. – Tu jest cała masa najdziwniejszych znaków. Nigdy nie zetknąłem się z czymś podobnym. A poniżej przełożono je na słowa, zapisane naszymi literami. Muszę przyznać, że to zadziwiające słowa! Sgingnat vo pche…

– Przypominają starodawny, gardłowy język – orzekła Villemo. – Dlaczego nie ma żadnego tłumaczenia?

– A na cóż miałoby się zdać? – zdziwił się komendant. – Słowa są zapewne całkiem bez sensu.

– Tak być może – rzekł Dominik. – Ale mogą również stanowić zaklęcie. Lub raczej sprawiać złudzenie zaklęcia…

– Sądzicie więc, że te znaki są prawdziwe? – zapytał medyk, który dawno już uznał, że Dominik jest niezwykle światłym człowiekiem.

– Trudno mi w to uwierzyć. Ale muszę przyznać, że jeśli nawet zostały wymyślone, to są dziełem wybitnie zdolnego umysłu. Znaki są prymitywne, jak należałoby się tego spodziewać, gdyby pochodziły z archaicznych czasów. Ten, kto przeniósł je na papier, wie, co cobi. Porusza się w odpowiedniej epoce.

Wtrąciła się Villemo:

– Ale przecież to do niczego niepodobne! – zawołała.

– To prawda – zgodził się Tristan. – Ten „język” nie ma nic wspólnego z dzisiejszym duńskim. W ogóle z żadnym duńskim!

Poddali się. Komendant złożył papiery i energicznie podniósł głowę.

– Musimy schwytać ich wszystkich naraz, to jedyna szansa, by ich zniszczyć. Prawdopodobnie nie wrócą już do piwnicy, skoro wiedzą, że ją odkryliśmy. Musimy skoncentrować się na miejscu składania ofiar, znajdującym się gdzieś poza Kopenhagą.

– Wkrótce ma się tam odbyć krwawa uczta – przypomniała Villemo. – Ale Sivert nie wiedział kiedy.

– Przypuśćmy, że to już dziś wieczorem. – Dominik zapatrzył się w jasne, czyste niebo. – Chyba mamy akurat pełnię księżyca, prawda?

– Tak – potwierdził nadworny medyk. – Kłopot w tym, że nie wiemy, gdzie te obrzędy mają być odprawiane. Musimy odnaleźć to miejsce. A to przypomina szukanie igły w stogu siana – zakończył z westchnieniem.

– A może by tak śledzić tych z zamku, których nazwiska są nam znane? – zaproponowała Villemo.

– Jak to zrobić, pozostając nie zauważonym tu, na pustych równinach Zelandii? – pytaniem odpowiedział Tristan. – Nie jesteśmy w Norwegii, droga Villemo! Nie, to nie byłoby dobre posunięcie, ale zastanawiałem się nad tym, co powiedział Sivert. Miał wrażenie, że ofiary składa się gdzieś na południowy zachód od miasta. Nazwa kojarzyła mu się z wiatrakiem. Wiem przypadkiem, że w małej mieścinie niedaleko stąd jest gospoda, która nazywa się „Pod starym wiatrakiem”. Może spróbujemy tam?

– To brzmi dość logicznie – przystał komendant. – Jeśli leży na południowy zachód…

– Tak właśnie jest – wtrącił medyk. – Znam dobrze to miasteczko z czasów mojej młodości. Jeździłem tam w konkury do pewnej dziewczyny. Ale to jest miasteczko i gospoda, a Sivert mówił o miejscu, w którym składa się ofiary.

– Gdzie składano ofiary w pogańskich czasach? – zastanawiała się Villemo. – W lasach? W świątyniach?

– Pamiętaj, że nie mówimy o wierzeniach wikingów, Villemo – delikatnie zwrócił żonie uwagę Dominik.

– Poruszamy się w o wiele, wiele odleglejszych czasach. W epoce żelaza, brązu, kamienia i jeszcze głębiej w przeszłości. Wkraczamy w świat legendarnych królów, do mitów i baśni. Cóż, nie twierdzę tego z całkowitą pewnością, ale przypuszczam, że najodpowiedniejsze byłyby kurhany.

Twarz medyka wyraźnie się rozjaśniła.

– Czekajcie! W okolicy tego miasteczka naprawdę są dwa czy trzy kurhany! Jeden z nich nazywa się… Zaraz, zaraz! Pamiętam, że tam chodziliśmy… Już wiem! Gołębie Wzgórze! A ten drugi… Tak! Fornhoj! Nigdy tam nie byłem, bowiem leży bardziej na uboczu, ukryty w lesie. Ale Fornhej… Ta nazwa bardziej niż każda inna przywodzi na myśl pradawne dzieje.

– O wiele bardziej, niż nam się wydaje – stwierdził Dominik. – Staronordyckie słowo „forn” nie ma nic wspólnego z pradawnymi dziejami. Oznacza natomiast ofiarę.

Zapadła cisza.

– A więc – powiedział komendant. – Na co czekamy?

W łagodnym świetle wieczoru wyruszyli z miasta, kierując się na południowy zachód. Jechali sporą grupą, w milczeniu. Ich myśli krążyły wokół tego, co może ich czekać w tej pozornie spokojnej mieścinie. Nad nimi wznosiło się wiosenne szafirowe niebo, rozdzierane krzykiem dzikich gęsi zmierzających na północ. Nad horyzontem wstawał księżyc.

Komendant przeprosił, że zmusza się pułkownikową do udziału w tak niebezpiecznej wyprawie, ale Ludzie Lodu uśmiechnęli się tylko w odpowiedzi i Dominik rzekł:

– Chciałbym zobaczyć tego, który zdołałby powstrzymać moją żonę przed jakąkolwiek dramatyczną przygodą!

Widać było wyraźnie, że komendant zupełnie nie rozumie Villemo. Nie pasowała ani trochę do jego wyobrażeń o pięknych damach. Nie widział także nigdy tego, co ona potrafi.

Nie musieli jechać daleko. Miasteczko leżało faktycznie tak blisko Kopenhagi, że Tristanowi przyszło na myśl, iż zostanie kiedyś wchłonięte przez miasto. Ale to oczywiście absurd, uśmiechnął się do siebie. Kopenhaga nigdy się tak nie rozrośnie!

Księżyc w pełni wędrował po bezchmurnym niebie. W wiosennym powietrzu czaił się przenikliwy chłód. Na szczęście Villemo była ciepło ubrana. Pożyczyła grubą bieliznę na zamku. Nikt nie widział, że pod elegancką spódnicą kryje się para wełnianych nogawic. Noc mogła okazać się długa i zimna.

Bez trudu odnaleźli miasteczko, gospodę „Pod starym wiatrakiem” i Fornhoj. Medyk miał dobrą pamięć i okazał się doskonałym przewodnikiem.

Okolice Fornhoj bardzo się zmieniły od pogańskich czasów. Nie było stąd widać miasteczka i prawie nie dawało się dostrzec kurhanu, gdyż ze wszystkich stron otoczył go las. Drzewa sięgały wyżej niż wierzchołek kurhanu. Kurhan wyglądał teraz jak niewielkie łyse wzgórze wśród wiosennie fioletowych gałęzi.

Idealne miejsce dla tajemnych rytuałów…

Zwłaszcza że wierzchołek ukoronowany był prawdziwym ołtarzem ofiarnym, na poły zapadniętym w ziemię. A może była to górna płyta komory grobowej? Tego nikt nie potrafił stwierdzić.

Ukryli się w zaroślach otaczających kurhan, układając się półkolem. Gromadka była liczna. Ponieważ komendant już wiedział, kogo ze straży należy się wystrzegać, mógł wybrać dziesięciu zaufanych ludzi, uzbrojonych zarówno w broń sieczną, jak i pistolety, które miały zostać użyte jedynie dla postrachu, chyba że zaistniałaby prawdziwa potrzeba strzelania. Nie przypuszczali, by uczestnicy ceremonii byli szczególnie uzbrojeni. Komendant pragnął pojmać ich żywymi oskarżyć o zdradę stanu.

Pozostawało tylko czekać, aż nadejdą…

– Nic przecież nie wiemy – powiedział komendant – Wcale nie jest pewne, czy tutaj się zbierają ani też czy przybędą dzisiejszej nocy.

– To tutaj – sucho orzekł Ulvhedin, a Dominik potaknął

– Skąd wiecie?.

Nozdrza Ulvhedina zadrgały.

– Zapach – wyjaśnił krótko.

– To miejsce pełne zła – dodał Dominik. – Nie uważam się za tchórza i jako wybrany z Ludzi Lodu wiele widziałem i przeżyłem, ale gdybym mógł, zabrałbym was stąd daleko, jak najdalej, i sam także wziął nogi za pas. Chyba powinniście nakazać swoim żołnierzom, komendancie, by przez cały czas odmawiali modlitwy!

Oficer zerknął na Ulvhedina i z radością pomyślał, że ta bestia stoi po jego stronie. Ulvhedin nie był z tych, których pragnie się mieć za wroga. Cóż za dziwni ludzie, ci żółtoocy! Krewniacy takiego wrażliwego, delikatnego Tristana! Dominik, szlachetnie urodzony, światły, wykształcony człowiek… Jego żona – piękna, lecz tajemnicza, mająca w sobie nieposkromioną dzikość, która nie daje się przesłonić dobrym wychowaniem… A ten trzeci… Widział przerażone spojrzenia swoich ludzi, rzucane temu olbrzymowi z puszczy, temu… nieczłowiekowi.

– Jak sądzicie, czy przyjdą?

– Już tu są – odparł Dominik.

Komendant rozejrzał się dokoła, przerażony.

– Gdzie? Czy nas dostrzegli?

– Nie, nie widzieli nas – odpowiedział Ulvhedin zamiast Dominika. – I my także nie wiemy, gdzie oni są. Czujemy tylko ich obecność.

W tej samej chwili znieruchomieli. Z przeciwnej strony wierzchołka, tam gdzie ścieżka kończyła się prześwitem, nadchodziła procesja mężczyzn ubranych w mnisie opończe. Wysoko między sobą trzymali kobietę, która zdawała się być pogrążona we śnie.

Villemo nagle poczuła, jakby przeniesiono ją w prehistoryczne dzieje, miała wrażenie, że zaraz rozlegną się głuche uderzenia gongów. Wszędzie jednak panowała cisza, jakby ci, którzy nadchodzili, byli poruszającymi się bezszelestnie duchami.

Doszedł ją słaby dźwięk, gdy mężczyźni ukryci obok sięgnęli po broń.

– Niech nikt się nie rusza! – nakazał komendant. – Dopiero kiedy dam znak!

Villemo miała nadzieję, że żołnierze znajdujący się w pewnej odległości pojęli rozkazy, mimo że nie dotarły do nich słowa komendanta.

W blasku księżyca naliczyli ośmiu wysokich mężczyzn. Wiosenna noc nie była ciemna, rozjaśniał ją księżyc. W jego niebieskawym świetle rozgrywająca się przed ich oczyma scena nabierała jeszcze bardziej niezwykłego charakteru.

– Uszczypnij mnie, Dominiku – szepnęła Villemo.

– Cicho bądź – upomniał ją ściszonym głosem. – Wcale nie śpisz. Ale dlaczego jest ich tylko ośmiu? Brakuje dwóch.

– Zapominasz o tym, który siedział w studni. Brakuje trzech.

Nie wiedziała, dlaczego jej własne słowa sprawiły, że poczuła zimny dreszcz na plecach.

Procesja dotarła do wierzchołka kurhanu i przystanęła. Opuszczono nosze, kobietę uniesiono i przytrzymano przed jednym z mężczyzn, który pokropił ją zawartością trzymanego w rękach rogu.

– Kapłan – szepnęła Villemo.

– Tak. Ale zwróć uwagę na mężczyznę z jego prawej strony! On się boi! Do szaleństwa!

Nie mogła pojąć, jak Dominik potrafi przechwycić reakcje drugiego człowieka z takiej odległości. Ona zauważyła, że mężczyzna, choć co prawda mocno zbudowany, był dużo niższy od innych, i trudno było zrozumieć, w jaki sposób udało mu się dostąpić wtajemniczenia.

– Tak, mnie też to zastanawia – mruknął Dominik.

A przecież ona nic nie powiedziała! Znów czytał w jej myślach. Villemo zrozumiała, że jego niezwykłe zdolności bardzo się wyostrzyły tej nocy.

Zastanawiała się, jak jest z Ulvhedinem.

Ona sama nie odczuwała nic szczególnego, żadnych dodatkowych wrażeń. Wiedziała jednak, że jej zdolności jakby nie są jej własne. Stanowiła tylko pośrednie ogniwo, łączące teraźniejszość ze zmarłymi z dotkniętych Ludzi Lodu. A teraz ich tutaj nie było, nie wyczuwała ich obecności. Może Dania znajdowała się poza ich zasięgiem?

Bardzo jej brakowało towarzyszy.

– Czy nie powinni rozpalić ognia ofiarnego? – szepnęła.

– Nie mają odwagi. Cicho bądź!

Rytuał trwał. Kapłan uniósł ramiona i popłynęła monotonna pieśń w owym pradawnym języku. Śpiewali na zmianę, raz kapłan, raz pozostali, niemal jak w kościele, tyle że pogańskie pieśni nie miały nic wspólnego z pobożnymi psalmami.

Wydawało się, iż kogoś wzywają. Swych przodków? Sprzed co najmniej stu pokoleń wstecz? Nie, nigdy nie uważano, by Duńczycy wywodzili się od Ludzi z Bagnisk. Zniszczyli to pradawne plemię, biorąc Danię we władanie.

Ale może ktoś miał w sobie domieszkę krwi Ludzi z Bagnisk? Czy legendy nie przekazują historii o uprowadzanych dziewicach? O zaślepionych szaleństwem ludziach, którzy oddawali się pięknym mężczyznom i kobietom z Bagnisk?

Och, znów dała się ponieść mistycznemu nastrojowi! Światło księżyca, opuszczone miejsce z grobowcem czy też kamieniem ofiarnym, niemy, nasłuchujący las… Villemo starała się opanować i trzeźwo spojrzeć na rzeczywistość. Gdzie podziało się jej poczucie humoru?

To nie był jednak czas na żarty. Groziło im śmiertelne niebezpieczeństwo, szczególnie kobiecie leżącej na kamieniu.

Villemo miała nadzieję, że komendant nie będzie zbyt długo zwlekał. A może kobieta już była martwa?

– Nie – szepnął Dominik.

Tym razem dosłownie odczytał pytanie z jej myśli! Nigdy wcześniej się to nie zdarzyło!

Wiedziała, że Ulvhedin znajduje się tuż obok niej, nie śmiała jednak odwrócić głowy, obawiając się, że Strażnicy dostrzegą jakieś poruszenie w lesie.

Pieśń umilkła. Kapłan donośnym głosem począł odmawiać modlitwę; teraz słowa docierały do nich wyraźniej. Słowa? Nie rozumieli żadnego z nich, a kapłan doprawdy znał ich wiele! O ile były prawdziwe, a nie wymyślone specjalnie na tę okazję. Skłaniali się ku temu ostatniemu.

– Dlaczego jest ich tylko ośmiu? – powtórzyła z lękiem w głosie.

– Może pozostali stoją na czatach; pilnują, by nikt nie zakłócił obrzędu.

Tak, to zapewne było wyjaśnienie. Że też nie pomyślała o tym wcześniej! Natychmiast odczuła ulgę.

Zawodzenie kapłana wprowadziło pozostałych w stan demonicznego opętania. Mężczyźni padli na kolana – z wycieńczenia bądź w uniesieniu, tego nie wiedziała. Wymiana pytań i odpowiedzi stawała się coraz szybsza i gwałtowniejsza. Najwyraźniej osiągnęli ekstazę. W jednej chwili piekielna modlitwa umilkła.

Kobieta spoczywająca na kamieniu poruszyła się, ale po chwili znów znieruchomiała.

– Jest tylko oszołomiona – mruknął Dominik. – Prawdopodobnie upojona do nieprzytomności. To najłatwiejszy sposób, by ją uciszyć.

Wśród mężczyzn na kurhanie dał się zauważyć niepokój, jakieś poruszenie. Komendant, ufający wyczuciu Dominika, zapytał cicho:

– Co teraz nastąpi?

– Są erotycznie podnieceni – odparł Dominik z niesmakiem.

– Czy będzie im wolno…? – Oczy Villemo otworzyły się szeroko ze zdumienia.

– Na to wygląda.

– Och, nie! Nie chcę na to patrzeć. To zbyt okrutne!

– Miałem zamiar czekać, bo chciałem złapać ich na gorącym uczynku tuż przed samym złożeniem ofiary – rzekł gniewnie komendant. – Do tego jednak nie dopuszczę!

Podczas gdy kapłan, wykorzystując prawo pierwszeństwa, na kolanach zbliżał się do kobiety, komendant uniósł ramię i gromkim głosem zawołał:

– W imieniu króla, przerwać te bezeceństwa!

Cała grupa znieruchomiała, jakby na moment zamieniła się w kamień. Szybko jednak poderwali się na nogi, widząc, że z lasu wypadają umundurowani mężczyźni z wzniesionymi, gotowymi do ataku szablami.

– Zostań tu – Dominik i komendant jednocześnie nakazali Villemo, a ponieważ nie miała żadnej broni, uznała, że w istocie tak będzie najlepiej.

Mężczyźni na szczycie kurhanu rozglądali się, szukając możliwości ucieczki, ale zostali błyskawicznie otoczeni przez żołnierzy, którzy zacieśniali wokół nich krąg.

Nagle ktoś krzyknął w szaleńczej panice:

– Pomóżcie! Pomóżcie nam, do diabła!

W tej samej chwili żołnierze ujrzeli, że ktoś biegnie ku nim ze szczytu kurhanu. Był to najniższy z mężczyzn, ten, który według Dominika i Ulvhedina bał się tak bardzo. Potykając się pędził w stronę komendanta. Padł na kolana u jego stóp i uczepił się oficerskiego munduru.

– Ratunku, ratujcie, na miłość boską, zabierzcie mnie stąd! – błagał gorączkowo. – Ja nie chciałem się do nich przyłączyć, zmusili mnie tylko dlatego, że odkryłem tę piwnicę i te straszne tabliczki. Udało mi się je odczytać i… – Profesor Widst! – zdumiał się komendant. – I wy także macie związek z tą historią?

– Nie, och, nie! Oni mnie zmusili, zagrozili, że wezmą moją córkę. Ratujcie mnie!

– To pewnie wy siedzieliście w studni?

– Tak, tak, ale spieszcie się! Proszę! Błagam!

– Dobrze. Trzymajcie się z tyłu, za nami.

W tym czasie żołnierze jeszcze bardziej zacieśnili krąg wokół grupy Strażników. Ci jednak obudzili się już do życia i wielu z nich wyciągnęło noże, krótkie sztylety i inną broń. Kapłan trzymał w dłoni straszliwy miecz. Wszyscy pojmowali, do czego miał zostać użyty.

Obie strony na kilka sekund wstrzymały oddech, oczekując na kolejny ruch przeciwnika… Strażnicy rozglądali się, szukając czegoś oczyma.

Cios jednak spadł na Villemo.

Nie zauważyła nawet, jak u jej boku pojawił się mężczyzna.

Był niezwyczajnie wysoki, ubrany w szarobrunatną mnisią opończę. Kaptur zwisał mu luźno na plecach i Villemo spojrzała w najpiękniejsze, a zarazem najbardziej przerażające oblicze, jakie kiedykolwiek widziała. Było bladobłękitne, niczym z marmuru; z czarnymi oczami i uśmiechniętymi ustami. Czarne jak sadza włosy, grube i lśniące, falami opadały na ramiona. Nie mogła oderwać wzroku od tego oblicza, ale kątem oka dostrzegła, że obok pojawiły się jeszcze dwie podobne postaci. Bił od nich taki sam jak od tamtego obezwładniający i odbierający siły chłód. Mężczyźni spowici byli w dziwne, jakby pokryte pleśnią, opończe. Nad nimi unosiła się chmura ziemnego pyłu, lodowata, brudnoszara, odrażająca.

Czarne jak węgiel oczy, wciąż się w nią wpatrywały. Umiała teraz określić wyraz, jaki krył się w nich i w złym, błąkającym się na ustach uśmiechu. Była to okrutna, wprost zwierzęca żądza.

Villemo ogarnęła fala mdłości, jakby ohydna dłoń wciskała się jej do gardła. Zatoczyła się, chciała uciekać do Dominika, krzyczeć, ale zanim zdążyła się ruszyć, lodowata ręka zacisnęła się wokół jej nadgarstków, inna zakryła usta i poczuła, że napastnicy ciągną ją na skraj lasu.

Ale córka Ludzi Lodu jeszcze się nie poddała. Cała zdolność koncentracji skupiła na jednej myśli.

Dominiku! Ulvhedinie! Tristanie! Spójrzcie tu!

Tristan nie miał żadnej możliwości odebrania jej prośby, nie był ani dotkniętym, ani wybranym. Ale Ulvhedin w mgnieniu oka odwrócił głowę i krzyknął. To samo uczynił Dominik.

Strażnicy mieli przewagę. Trzej straszni mężczyźni prowadząc między sobą Villemo, wyłonili się spośród drzew, przeszli przez pierścień żołnierzy i dotarli na sam szczyt do pozostałych. Villemo dostrzegła, że Strażnicy oddychają z ulgą.

Dominik nic nie mógł zrobić. Nie chciał ryzykować życia żony. Ale Ulvhedin spuścił głowę i spod oka bacznie obserwował trzech napastników.

Mężczyzna, który trzymał Villemo, powiedział coś do kapłana językiem tak niebywale gardłowym, że dźwięki, które przedtem wydawał z siebie kapłan, jawiły się teraz jako nieudolne naśladownictwo. Kapłan skinął głową i krzyknął do wszystkich zebranych:

– Ta kobieta jest teraz nasza. Zabierzemy ją ze sobą, a jeśli ktokolwiek się ruszy, ona natychmiast zginie.

Dziewczyna leżąca na kamiennej płycie na jakiś czas poszła w zapomnienie. Villemo była po stokroć cenniejsza.

Żołnierze nie mogli uczynić niczego, by powstrzymać całą grupę kierującą się ku ścieżce. Ramiona Villemo zaczynały drętwieć z zimna przenikającego od dłoni trzymającej jej nadgarstki. Była jakby otumaniona lękiem.

Nie wzięli jednak pod uwagę Ulvhedina.

W jednej chwili znalazł się na wierzchołku kurhanu, wołając:

– Stójcie!

Trzej mężczyźni i pozostali Strażnicy odwrócili się gwałtownie. Ten, który trzymał Villemo, już uniósł rękę, by skręcić jej kark, ale w tym momencie spadło na niego zaklęcie Ulvhedina. Zastygł w pół ruchu z dłonią uniesioną nad jej szyją.

Z ust Ulvhedina wydobywały się osobliwe usypiające słowa, monotonne, rytmiczne. Członkowie zakonu Strażników bezsilnie opadli na kolana, ale Ulvhedinowi nie o nich chodziło, lecz o tych trzech, którzy pojmali Villemo. A ich nie udało się rzucić na ziemię!

Wszyscy widzieli, jak koncentrują swoje moce, by odeprzeć zaklęcie Ulvhedina. I przez moment byli już bliscy zwycięstwa, bowiem Ulvhedinowi przerwano skupienie.

Uczynił to Tristan, któremu z głębi serca wyrwał się rozdzierający krzyk:

– Nie, Ulvhedinie, nie! Jesteś moim synem!

Ulvhedin nie odwrócił głowy, nie spuścił wzroku z trzech upiornych postaci.

– Wiem o tym, ojcze – powiedział, uśmiechając się z goryczą. – Czekałem na te słowa. Ale odejdź teraz na bok. Nie narażaj życia Villemo.

I Tristan, o piętnaście tylko lat starszy od swego syna, wycofał się, boleśnie wzdychając.

– Ja nic nie mogę uczynić – zwrócił się do Dominika. – Pomóż mu, ty, który potrafisz.

– Właśnie to robię – szepnął Dominik, a wtedy Tristan dostrzegł, że jego krewniak stoi nieruchomo, jak skamieniały, tylko z czoła spływa mu pot, a całą uwagę kieruje na Ulvhedina.

On podtrzymuje siły Ulvhedina, pomyślał Tristan. Niech wszystkie dobre moce mają ich w swojej opiece!

Moment osłabionej koncentracji kosztował ich wiele. Trzej straszliwi mężczyźni jakby wymknęli się spod wszechwładzy Ulvhedina, ale wówczas Villemo zorientowała się, że i jej ktoś pomaga. Ktoś, kogo nikt nie widział, wstrzymał rękę, która jednym ciosem pozbawiłaby ją życia.

Ulvhedin na powrót zebrał siły.

Tengelu Dobry, pomyślała Villemo. Dziękuję! Wiem, że tu jesteś!

To jednak była walka Ulvhedina. Villemo nagle pojęła, że Ludzie Lodu wspomagali także i jego, gdyż języka, którym teraz przemawiał, nigdy się wcześniej nie uczył.

Mężczyźni klęczący na ziemi zdrętwieli od lodowatego zimna, którego złudzenie zesłał na nich Ulvhedin. Ale mróz nie szkodzi temu, kto sam jest jak lód. Trzej mężczyźni stali nietknięci zimnem. Nie na tym miała polegać walka między nimi a samotnym olbrzymem na szczycie kurhanu.

Żołnierze niespokojnie popatrywali na komendanta, jakby pytając go o decyzję, ale on tylko machnął rękę.

Do tej chwili moc Ulvhedina skupiona była wyłącznie na powstrzymaniu śmiertelnego ciosu wymierzonego w Villemo. Teraz rozpoczęła się walka o inną stawkę.

To dlatego zostałam wybrana, by skierować Ulvhedina na właściwą drogę, myślała Villemo, doznając nagłego olśnienia. Wszystkie moje poczynania miały posłużyć tej chwili. Chwili, w której ktoś równie silny jak te trzy przerażające istoty zmierzy się z nimi, by uratować Danię i jej króla. A jedynie Ulvhedin posiadł taką moc. Najpierw jednak trzeba go było przemienić z potwora w wartościowego człowieka. Dominikowi, Niklasowi i mnie powiódł się pierwszy etap. Teraz nastąpi najważniejszy. Po tym nasza misja zostanie spełniona.

O ile nam się powiedzie…

Głos Ulvhedina był donośny i w niepojęty sposób zmuszający do posłuchu. Przemawiał językiem całkowicie jej nieznanym, ale jakże różnym od tego, którym posługiwał się kapłan, pełnego gardłowych dźwięków, zwarć glotalnych, twardych zbitek spółgłoskowych. Język Ulvhedina był melodyjny, niemal śpiewny, podobny do mowy Fina, którego kiedyś spotkała. Ale nie był to z pewnością fiński, na tyle się zorientowała.

Nagle zdała sobie sprawę, że żelazny uścisk wokół jej dłoni zelżał. Odważyła się spojrzeć na budzące grozę istoty. Twarze mężczyzn wykrzywiały się w grymasie, jakby usiłowali uwolnić się od czegoś, ale mimo wysiłków nie byli w stanie tego uczynić. Ze wszystkich sił starali się odzyskać moc, która przepędziłaby tego potwora z Fornhoj, ich świętego miejsca.

Villemo zdrętwiała od podwójnego zimna: tego płynącego od ciał mężczyzn i tego, jakie wola Ulvhedina sprowadzała na wszystkich, którzy znaleźli się przed nim. Zorientowała się jednak, że choć nie może przerwać powtarzanych jak w transie zaklęć, stara się jednocześnie odciągnąć ją od złych istot.

Gdy poczuła, że może się poruszyć, z niewypowiedzianą męką zaczęła posuwać się naprzód. Z ogromnym trudem krok po kroku przedostała się na drugą stronę kurhanu i upadła na ziemię koło Dominika i zdjętego grozą profesora.

– Bogu niech będą dzięki – mruknął Dominik. – Kiedy dojdziesz do siebie, pomóż Ulvhedinowi! On potrzebuje całego wsparcia, na jakie nas stać.

– Dobrze – obiecała, z trudem chwytając oddech.

Profesor nareszcie pojął, co robi Ulvhedin. Z okrągłymi z wrażenia oczyma wsłuchiwał się w monotonne powtarzane zdania.

– Mój Boże – szepnął. – Posłuchajcie tego języka!

– A cóż to za mowa? – zapytał Dominik, nie odwracając uwagi od Ulvhedina.

– Nie wiem na pewno. Słyszę fragmenty języka praałtajskiego. Alba… nie, to ugryjski! Zaraz! Posłuchajcie tego! Na wschód od Uralu… wschodniojakucki? A może wogulski, nie potrafię tego stwierdzić.

Pogrążona w myślach Villemo przycisnęła dłonią Wciąż nie czuła się dobrze po kontakcie z trzema straszliwymi istotami, w głowie jej wirowało i szczękała zębami.

Do licha, myślała. Do licha, co tu się właściwie dzieje?

Stanęła na trzęsących się nogach i z wielkim wysiłkiem starała się skupić myśli wokół tego, ca robi Ulvhedin. Pomóc mu, dać jeszcze więcej sił Ludzi Lodu. Ale co on właściwie czyni? Nie bardzo mogła zrozumieć.

W następnej chwili poznała prawdę. Popatrzyła na trzech mężczyzn, stojących na łagodnie opadającym zboczu kurhanu. Wydało się jej, że nie wyglądają już tak imponująco. Ich twarze zastygły w pełnym złości grymasie, a w oczach płonęła nienawiść skierowana ku Ulvhedinowi. Ale nie poruszali się.

Usłyszała pełen niedowierzania głos profesora:

– On ich zaklina! Na Boga, on ich zaklina!

– Oczywiście – potwierdził Dominik niemal spokojnie, z ledwie tylko uchwytnym drżeniem w głosie.

– Nigdy nie sądziłem, że kiedykolwiek dane mi będzie ujrzeć to na własne oczy. Tylko szamani z syberyjskiej tundry posiedli tę sztukę!

Wiedziałam! myślała Villemo podekscytowana. Wiedziałam, że nie tylko Tengel Dobry wstąpił teraz w Ulvhedina, lecz także nasi przodkowie z czasów bardziej zamierzchłych niż czas Tengela Złego. Ci, którzy przybyli tu przez skutą lodem tundrę, by znaleźć w Norwegii ojczyznę. Cóż to za noc!

Skupiła się na pomocy Ulvhedinowi i nareszcie pojęła, co on czyni. W głowie jej zaszumiało, gdy zrozumiała, dlaczego trzej mężczyźni nie wydawali się już tacy wysocy. Ulvhedin zaklinał ich, by zapadli się pod ziemię. Ich stopy już zniknęły, dlatego nie mogli się poruszyć. Powoli, cal po calu, zapadali się coraz głębiej, bezradni wobec jego mocy. Ich siła była innego rodzaju. Potrafili jednym ciosem zabić człowieka, zgnieść go mocarnymi dłońmi, ale nic nie mogli zdziałać na odległość.

Jednogłośne westchnienie żołnierzy zdradziło, że oni także to widzą. Kątem oka dostrzegała ich przerażone, pobladłe twarze.

Kiedy Villemo odkryła prawdę, nareszcie była gotowa by wesprzeć Ulvhedina w jego walce. Ujęła Dominika za rękę i razem wkroczyli na wierzchołek kurhanu. Położyli dłonie na ramionach Ulvhedina; po prawdzie zrobił to tylko Dominik, bo Villemo nie sięgała tak wysoko. Teraz wydarzenia toczyły się szybciej.

W srebrnobłękitnym świetle księżyca wszyscy ujrzeli jak owe straszliwe, nieznane istoty stopniowo zapadają się coraz głębiej w ziemię. Biodra, ramiona… pełne gniewu oczy wpatrywały się intensywnie w trójkę stojącą na wierzchołku kurhanu, ale na próżno.

Wkrótce widać już było tylko ich czarne włosy, ale zaraz przesłoniły je kępy trawy. Ulvhedin jeszcze przez chwilę odmawiał swe zaklęcia, aby wepchnąć ich głęboko po czym zamilkł. Pozostali tylko zamarznięci na bryły lodu Strażnicy.

Dominik ze zdumieniem przysłuchiwał się Villemo, nucącej z dziwnym uśmiechem na ustach słowa pieśni:

I pomarli poganie.

Загрузка...