ROZDZIAŁ IX

Gabriella powróciła do zebranych w sali i po dłuższej chwili zdołała uciszyć roztańczoną gromadę. Zawołała:

– Zaraz przybędzie tu wójt, by pojmać Ulvhedina, który przed chwilą umknął. Jeśli wójt będzie was wypytywał, powiedzcie, że Ulvhedin towarzyszy mojej córce i jej mężowi w drodze do Szwecji. Wyjechali jakieś trzy, cztery dni temu. Nikt z was nic więcej nie wie. Ty także, Eliso! Ty jesteś najważniejsza. Czy możesz udawać rozgniewaną, ponieważ cię porzucił?

– Będę płakać – zaszlochała Elisa. – Bo tak mi smutno. Ale mogę też powiedzieć, że wyjechali cztery dni temu.

– To dobrze. A reszta?

Zgodzili się. Ulvhedin nigdy nie uczynił im nic złego, choć mimo to wielu z pewnością się go bało. Gdyby wydali poszukiwanego Potwora, być może otrzymaliby nagrodę, z drugiej strony jednak straciliby dom i pracę, a nigdzie nie znaleźliby miejsca lepszego niż u Ludzi Lodu. Nikt nie chciał ściągać na siebie gniewu gospodarzy.

Gabriella opuściła zabawę. Odczuwała potrzebę zmówienia modlitwy za swoje dzieci. Do jej serca z wolna zaczynał napływać niepokój. Tak łatwo było ulec fascynacji przygodą, kiedy słuchało się Villemo. Późniejszy moment zastanowienia był o wiele bardziej gorzki.

Ponieważ młodzi zabrali powóz, by jak najprędzej dostać się do Elistrand, Gabriella musiała iść piechotą. Nie zmierzała jednak do domu. Skręciła w jedną z cmentarnych alejek, by dojść do mogiły Kaleba.

Przystanęła nad grobem, pokrytym zwiędłymi kwiatami i trawą. W powietrzu czaił się zimowy chłód, nie mogła więc przysiąść na ławeczce. Stała.

– Mój drogi – szepnęła.

Nie po raz pierwszy rozmawiała w ten sposób ze swym mężem, więc to, że stoi tak i przemawia do grobu, traktowała jako coś normalnego.

– Najdroższy przyjacielu, nasze dzieci znalazły się w potrzebie. Wyruszają w daleką, niebezpieczną podróż. Mają pomóc Ulvhedinowi w przedostaniu się do Danii. Opiekuj się nimi, trzymaj nad nimi chroniącą dłoń. Wiem, że tak jak ja jesteś tylko zwykłym człowiekiem, ale przemów do zmarłych z naszego rodu, którzy posiadają zdolność przenikania przez zasłonę dzielącą świat żywych i umarłych! Wiem, że to potrafią. Villemo często wspominała o Tengelu Dobrym, na pewno to pamiętasz. I o Sol.

Odczekała chwilę i mówiła dalej:

– Nie odczuwam już żalu do Ulvhedina za to, że przyczynił się do twojej śmierci. Teraz i tak już by cię nie było. Oboje wiedzieliśmy o twojej chorobie… Uważaj także na niego, Kalebie, on jest jednym z nas. Proś naszych krewniaków o litość i dla niego!

Gabriella uśmiechnęła się ze smutkiem.

– My z Ludzi Lodu służymy bogom na różne sposoby, nie tylko te dozwolone. Przed chwilą modliłam się do naszych praojców tak, jak musieli to czynić nasi przodkowie w dalekiej krainie lodu na wschodzie. Taką potrzebę najpewniej odziedziczyłam po nich. Teraz jednak pójdę do kościoła, by tam modlić się do Syna Człowieczego za nasze dzieci. Należę do tych w rodzie, którzy także i to potrafią. Jak wiesz, nasza ukochana córka Villemo nie umie modlić się w kościele. Jest jedną z żółtookich. Nigdy nie wiem, czy mam płakać nad wybranymi, czy radować się ich szczęściem.

Pochyliła się i czule dotknęła ziemi na grobie. Dobrze jej zrobiła rozmowa z Kalebem. W drodze do kościoła przystanęła na chwilę przy wysokim kamieniu nagrobnym, w którym wyryto imiona Tengela, Silje i Sol. Ukłoniła się głęboko i szepnęła prosząco:

– Wysłuchajcie próśb mojego Kaleba! Wy dwoje Tengelu i Sol, którzy tak często pomagacie mojej córce… Stańcie raz jeszcze u jej boku!

Weszła do kościoła, by odmówić bardziej usankcjonowane modlitwy. Gabriella uważała, że najlepiej zabezpieczyć się na wszelkie możliwe sposoby…

Villemo wiedziała, co robi. Po krótkiej, gorączkowej krzątaninie cztery ciemne postaci wyjechały z Elistrand, kierując się ku Christianii.

Villemo i Dominik ubrali się jak prości, lecz zamożni obywatele. Mieli ze sobą służącego, prowadzącego konia, na którym jechał niewidomy. Ślepcem był oczywiście Ulvhedin. Przewiązano mu zdradzające go oczy, opaska zasłaniała też większą część twarzy. Był ubrany prosto, wręcz biednie, w brunatną opończę z kapturem. Jadący z nimi służący miał później odprowadzić cztery wierzchowce do Elistrand.

Andreas, obdarzony bardzo zręcznymi rękami, już dawno zrobił dla Ulvhedina specjalną parę butów, wypełniając miejsce, gdzie brakowało stopy, kawałkiem drewna. Nikt teraz nie mógł zorientować się, że Ulvhedin ma tylko pół prawej stopy. Kulał nieznacznie, a w każdym razie nie było tego widać, dopóki siedział na końskim grzbiecie. Gdy jechał konno, nie rzucał się także w oczy jego niezwyczajnie wysoki wzrost.

Otaczająca go przedtem aura zła, doprowadzająca ludzi do szaleństwa, zniknęła już niemal całkowicie. Jedynie Villemo wiedziała, ile kosztują Ulvhedina starania, by pozbyć się złego dziedzictwa. Tak samo jak niegdyś Tengel, bezustannie toczył walkę z samym sobą. Bywało, że gdy ktoś mu się sprzeciwił, ogarniała go dzika wściekłość i z całych sił musiał się hamować, by nie uderzyć i nie zabić.

Elisa nie miała tej świadomości, ponieważ ją kochał i nie umiał skrzywdzić. Ale Villemo wiedziała, jak bardzo potrzebne są Ulvhedinowi owe ostre, często gniewne rozmowy, gdyż dzięki nim rozładowywał agresję. Villemo mogła stawać pod gradem drwin i wyzwisk, potrafiła bowiem odpłacić mu taką samą monetą. Łączyło ich wspólne pragnienie: oszczędzić Elisę.

Ulvhedin wiedział o tym wszystkim i jego szacunek dla Villemo był o wiele większy, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.

Nic dziwnego więc, że łączyły ich więzy głębokiej, nigdy nie wyznanej przyjaźni.

Szybko jechali drogą prowadzącą przez las do Christianii. Ulvhedin przeklinał opaskę, którą miał na oczach.

Pozbawiony wzroku czuł się bezradny, musiał całkowicie zaufać służącemu, który prowadził jego konia w dość dziwny sposób.

– Uważam, że mógłbym to zdjąć, przecież tutaj nikt nas nie widzi.

– Nigdy nie możemy mieć takiej pewności – ostro sprzeciwiła się Villemo. – A jeśli spotkamy kogoś zaraz za następnym zakrętem? Poza tym tu nie ma co oglądać, możesz się tym pocieszyć. Zima objęła już las w posiadanie. Nigdzie nie ma śniegu, tylko kłębiasta, mokra mgła snuje się wśród powalonych brunatnych paproci i marnych mchów. Pnie drzew wydają się na wskroś przesiąknięte wilgocią, gałęzie ciężko, jakby ze smutkiem pochylają się w dół.

– A jeżeli mam ochotę oglądać mokrą mgłę i smutne gałęzie, to co?

– Zachowujesz się jak rozpieszczony dzieciak!

Ulvhedin parsknął:

– Możesz mnie różnie nazywać, ale na pewno nie rozpieszczonym dzieciakiem!

Villemo świetnie o tym wiedziała. Jego dzieciństwo było bardziej gorzkie niż można sobie wyobrazić. A mimo wszystko nie mogła się powstrzymać przed odpowiedzią:

– O, Elisa rozpieszcza cię na wszelkie możliwe sposoby, a ty jej na to pozwalasz. Żyjesz jak pan i łaskawie przyjmujesz uwielbienie.

Ulvhedin, rozżalony, zerwał opaskę z oczu.

– A co ty o tym wiesz, stara wiedźmo? Czy wiesz, co ja daję Elisie w zamian?

– Och, przestańcie już! – surowo przerwał im Dominik. – Być może znajdujecie jakąś wątpliwą przyjemność w upokarzaniu się nawzajem, ale doprawdy przykro tego słuchać!

Obydwoje posłusznie umilkli. Wiedzieli, jak bardzo Dominik nie lubi być świadkiem czyjejś kłótni. Niezgoda sprawiała mu wręcz fizyczny ból.

– To wszystko z przyjaźni – usprawiedliwiła się Villemo.

– Dziękuję. Bądźcie łaskawi przyjaźnić się raczej na osobności.

Bez przeszkód dotarli do portu w Christianii, tam jednak czekała ich przykra niespodzianka.

Żaden statek nie odpływał do Danii w ciągu co najmniej najbliższego tygodnia. W następnym być może wyruszyć miał żaglowiec. Za wszelką cenę starano się unikać wypływania w okresie zimowych burz, kiedy istniało niebezpieczeństwo zamarznięcia morza. Stali na nabrzeżu i bezradnie spoglądali na siebie.

– Co teraz zrobimy?

Villemo jak zawsze, kiedy miała kłopoty, całą nadzieję okładała w Dominiku.

Dominik skrzywił się.

– Nie wolno nam wracać na Grastensholm. Może ruszymy do Szwecji?

Villemo spoglądała raz na niego, raz na Ulvhedina.

– Nie – oświadczyła stanowczo. – To musi być Dania.

Dominik kiwnął głową. On także był tego zdania.

– Jak, do kroćset, ukryć takie coś przez cały tydzień? – oskarżycielskim tonem zwróciła się do Ulvhedina. – Jesteś za wielki!

– Mam sobie obciąć głowę?

– Musimy znaleźć jakiś nocleg. Nie możemy obciążać przyjaciół – orzekł Dominik. – Powinniśmy jak najmniej pokazywać się na mieście.

– Te portowe gospody są takie nieprzyjemne – powiedziała Villemo. – Porozmawiajmy z kapitanem, który ma zamiar wypłynąć w przyszłym tygodniu, a potem pójdziemy do… no właśnie, dokąd?

– Może do tego zajazdu za miastem, który mijaliśmy po drodze? Jest ładny i czysty. I nie tak daleko stąd.

– Wyśmienicie – ucieszyła się Villemo, nie mając pojęcia, że był to ten sam zajazd, gdzie dawno, dawno temu zatrzymała się Sol i gdzie po raz pierwszy ujrzała mężczyznę, którego wzięła za Księcia Ciemności, a był to tylko Heming Zabójca Wójta.

– Spróbujemy przemycić tam Ulvhedina – zaproponował Dominik. – A potem opłacimy sowicie gospodarza, by nie puścił pary z ust na temat naszej trójki. Ty, mój drogi – zwrócił się do służącego – możesz wracać na Elistrand już dzisiaj.

Widać było, że służący odetchnął z ulgą.

Bez kłopotów dotarli do zajazdu i zamówili dwa pokoje.

Pozostawało tylko czekać.

Rozgoryczony wójt stanął przed swym panem, asesorem.

– Jestem pewien, że kłamią. Wszyscy!

– Na czym opierasz swoje przekonanie?

– Kiedy staliśmy na wzgórzu, na drodze wiodącej w dół do Grastensholm ujrzeliśmy ekwipaż pędzący do dworu na Elistrand, gdzie, jak się później dowiedzieliśmy, mieszkał ten Ulvhedin.

– No i co? Pojechaliście tam?

– Oczywiście. Ale pani Gabriella twierdziła, że to ona wracała do domu tak szybko.

– To może być prawda.

– Tak? Kim w takim razie była samotna kobieca postać, krążąca w tym czasie po cmentarzu, a która później skierowała się do Elistrand?

– To chyba mogła być jakaś służąca?

– Wszystkie poszły na zabawę.

Asesor był wyraźnie zirytowany.

– Moja dobra znajoma, pani Gabriella, nie zwykła plamić się kłamstwem.

– Jest jeszcze coś, panie asesorze – uzupełnił wójt. – Jeden z moich ludzi twierdzi, że widział czterech konnych wyruszających z Elistrand ku Christianii, właśnie wtedy gdy ta kobieta przebywała na cmentarzu.

Wysoki urzędnik przez chwilę nie wiedział, co począć.

– Czy próbowaliście wytropić tych czterech?

– To była pierwsza rzecz, jaką zrobiliśmy. Bez rezultatu. Nigdzie ani śladu.

– Czy mogli przeprawić się do Szwecji?

– Tak właśnie podejrzewamy, panie asesorze.

Oby im się udało, pomyślał asesor. Nie chciał już słyszeć ani słowa o tym, że jego przyjaciele wywiedli go w pole. A jeśli nawet taka była prawda, to niech ten Potwór zniknie gdzieś w Szwecji. Powodzenia, Szwedzi, nigdy nie mogłem was znieść!

Westchnąwszy wstał, oznajmiając tym samym koniec rozmowy.

– Dla pewności wybiorę się na Grastensholm i osobiście wywiem się, jak się sprawy mają. Przede mną niczego nie będą ukrywać. A jeśli naprawdę tak się zdarzyło… To znaczy, że nie są już moimi przyjaciółmi.

Jego twarz przybrała wyraz surowości. Był dobrym człowiekiem, ale nie lubił, gdy drwiono z niego i jego wysokiego urzędu.

Już tego samego dnia asesor wraz z dwoma swoimi podwładnymi opuścił dwór i ruszył do Grastensholm drogą prowadzącą przez Christianię.

Zrobiło się jednak dość późno i zmuszony był po drodze przenocować.

Złośliwy los spłatał mu figla i wybrał przypadkiem ten sam zajazd, w którym Villemo i Dominik ukrywali Ulvhedina.

Ponieważ w przeciwieństwie do Ulvhedina, któremu nie wolno się było pokazywać, oboje mogli zejść na dół do jadalni na posiłek, naturalną koleją rzeczy Villemo musiała spotkać się tam z wysokim urzędnikiem.

Obydwoje byli jednakowo speszeni tym spotkaniem i jednakowo zaskoczeni. Asesora uderzyło, jak piękna jest nadal Villemo mimo swojego wieku.

– Witam, pani Villemo – w jego głosie zabrzmiała nuta ironii. – Sądziłem, że jesteście w drodze do domu w Szwecji. Powiadano, że wyjechaliście już tydzień temu?

– Rozchorowałam się w trakcie podróży – odparła bez namysłu. – I mój mąż uznał, że należy poczekać, aż wyzdrowieję.

– I lepiej już się czujecie?

– Tak… – zbliżał się do nich Dominik, więc Villemo podniosła głos. – Zastanawialiśmy się, czy nie wyruszyć już jutro.

Mężczyźni przywitali się z rezerwą. Nie znali się tak dobrze, ponieważ Dominik większą część życia spędził w Szwecji.

– Droga pani Villemo, nie chciałbym być niedyskretny, ale obowiązki zmuszają mnie, by prosić o pozwolenie przeszukania waszych pokoi tu, w gospodzie. Mnie i moim uzbrojonym podwładnym.

Zrozumiała, że w tej sytuacji nie pomoże żaden wybieg. Wystarczy, że asesor zapyta karczmarza, jak liczna jest ich gromadka, a obecność Ulvhedina natychmiast zostanie odkryta.

– Bardzo proszę, usiądźcie na moment przy naszym stoliku – powiedziała Villemo zrezygnowana.

Asesor usłuchał w milczeniu.

Villemo westchnęła i zaczęła mówić:

– Tak, jest z nami Ulvhedin, czyli Potwór, jak go kiedyś nazywano. Mieliśmy zamiar wyjechać z nim do Danii.

– Czy uważacie, że to rozsądne nasyłać taką bestię na Duńczyków? – głos asesora brzmiał spokojnie, acz złowieszczo.

Do rozmowy włączył się Dominik:

– Panie asesorze, to prawda, że Ulvhedin dopuścił się czynów, których nie można pochwalać. Ale był chory, obciążony straszliwym przekleństwem Ludzi Lodu. Nie wiedział, co czyni. W ostatnim roku jednak robił wszystko, by odpokutować za popełnione przestępstwa. W pełni mu teraz ufamy. Wielka w tym zasługa Villemo, mojej żony, że stał się istotą ludzką. Ogromną niesprawiedliwością byłoby pojmać go właśnie teraz.

– Nic na to nie poradzę – lodowatym tonem odparł asesor. – Na mnie jako wysokiego urzędnika okręgu Akershus spada obowiązek dopilnowania, by złoczyńcy ponosili zasłużoną karę. Obowiązku tego nie wolno mi zaniedbać tylko dlatego, że jesteście moimi przyjaciółmi.

Zapadła cisza. W rogu jadalni siedzieli czterej mężczyźni o ciemnych twarzach. Spode łba przyglądali się urzędnikowi. Poza nimi nie było na sali żadnych gości.

– Idźcie na górę i przyprowadźcie go tutaj!

Villemo i Dominik zawahali się. Długo patrzyli asesorowi prosto w oczy, pytająco, jakby upewniając się, czy mówi poważnie.

– Czy mam posłać po jednego z moich ludzi?

– Nie – szybko powiedziała Villemo. – Dominiku, pójdziesz po niego?

Oddalił się. Chyba wyczuł z jej tonu, że jeszcze się nie poddała?

W oczekiwaniu na Dominika i Ulvhedina Villemo zwróciła się do asesora:

– Musicie wiedzieć, że popełniacie błąd. Uniemożliwiacie człowiekowi stanie się dobrym ojcem i porządnym obywatelem. Elisa straci męża, chłopiec ojca. Cóż zyskacie poprzez jego zgładzenie?

– Obowiązek ma pierwszeństwo. Zbyt wielu przestępstw się dopuścił, by mogło mu to ujść płazem. To byłoby niewybaczalne!

W tym momencie asesor uniósł głowę, z przerażeniem patrząc na coś za jej plecami. Villemo odwróciła się błyskawicznie.

Przed nimi stali czterej milczący mężczyźni, a każdy z nich trzymał w ręku gotowy do strzału ciężki pistolet. Gospodarz zniknął w kuchni, jadalnia była pusta.

Bez słowa, szybko i sprawnie, rozbójnicy skrępowali sznurami dwóch pomocników asesora i przywiązali ich do zwróconych oparciami do siebie krzeseł. Asesor nie był w stanie się ruszyć, wpatrywał się tylko w groźną lufę pistoletu.

Villemo krzyknęła:

– Dominiku, uważaj!

Jakaś dłoń zamknęła jej usta, druga powrozem spętała opierające się ciało. Villemo nie była szczególnie elegancko ubrana, dlatego rozbójnicy zbytnio się nią nie przejmowali. Jej wściekłe pogróżki zdusił knebel.

Napastnicy wyciągnęli asesora na dziedziniec w tej samej chwili, gdy Dominik schodził ze schodów. Jednym rzutem oka ocenił sytuację.

– Zabrali asesora! – zawołał do Ulvhedina. – Muszę jechać za nimi!

Olbrzym runął obok niego w dół po schodach. Zbóje cisnęli szlachcica na konia i ruszyli z kopyta.

Uwolniwszy od przepaski oczy, Ulvhedin wskoczył na swego wierzchowca.

– Ulvhedinie! – wołał za nim Dominik. – To przecież asesor chce cię skazać!

W odpowiedzi ujrzał tylko wyrażający zniecierpliwienie ruch ręki. Ulvhedin podjął pościg.

Dominik wbiegł do jadalni i sprawnymi cięciami uwolnił z więzów towarzyszy asesora i Villemo.

– Wyjaśniłem mu wszystko – mruknął zdumiony. – Mówiłem, że asesor oznacza dla niego śmierć. A mimo wszystko pojechał. On jest naprawdę dobrym człowiekiem!

– Tak, tak – rzekł z przekąsem jeden z mężczyzn po zdjęciu knebla. – Na pewno ucieknie.

Taka myśl nie przyszła Dominikowi do głowy. Pewnie ma rację, pomyślał zgnębiony. Ulvhedin miał sposobność ocalenia głowy.

Villemo, z trudem chwytając oddech, wydyszała:

– Musimy jechać za nimi!

– Ale ci zbóje są niebezpieczni – stwierdził człowiek asesora. – Mają pistolety.

Drugi odsunął swego kompana na bok i wyszedł za Villemo i Dominikiem. Było więc o jednego więcej do walki z rozbójnikami.

– Czy masz broń? – zapytał Dominik żonę.

– Nie, ale to nie szkodzi. A ty?

– Owszem. Trzymaj się więc z tyłu.

Niepotrzebnie strzępił sobie język. Villemo i tak by go nie usłuchała.

– Słyszałem, że wy jesteście uzbrojeni? – krzyknął

Dominik do towarzyszącego im mężczyzny.

– Tak, mam strzelbę, ale trudno się ją ładuje.

– Naładujecie ją w czasie jazdy!

Mężczyzna odczepił nędznie wyglądający muszkiet od siodła.

– Och, Boże! – jęknął Dominik. – To tak chroni się w tym kraju wysoko postawione osoby? Do diabła, droga się rozwidla! W którą stronę pojechali?

Rzucony na koński grzbiet asesor podskakiwał w czasie jazdy.

– Drogo to was będzie kosztowało! – zawołał.

– Jeszcze drożej ciebie, sądowa świnio – usłyszał w odpowiedzi.

Wybuchnęli gromkim śmiechem.

A więc to zemsta, pomyślał zgnębiony asesor.

– Najpierw oddasz sakiewkę, później ubranie i wszystkie kosztowności, a na koniec pożegnasz się z życiem! – wrzasnął jeden z napastników, odważny dzięki posiadanej przewadze. – Ilu z naszych ludzi wyprawiłeś na tamten świat? Teraz sam zawiśniesz!

Asesor był świadom, że to już koniec. Nikt nie wiedział o napadzie. Jego ludzie zostali związani. A zanim Dominik z Ludzi Lodu sprowadzi na dół…

Jęknął żałośnie. Potwór, którego miał pojmać! Nawet Dominik nie będzie próbował ścigać zbójców. Ludzie Lodu mieli teraz szansę uciec razem z Potworem. Na pewno nie będą chcieli ratować jego kata!

A poza tym co zdziałałby jeden Dominik przeciwko czterem uzbrojonym łotrom?

Rozbójnicy zatrzymali się pod wielkim dębem.

– To tutaj – rzekł jeden, zeskakując z konia. Asesora zrzucono na ziemię. Obolały, próbował zebrać siły, ale bardzo się porozbijał.

Brutalnie postawiono go na nogi.

– Moi panowie… – zaczął przemawiać dwornie.

– Stul pysk! Tu jest jego sakiewka. Sporo waży!

Zarechotali. Ściągnęli z asesora haftowany złotem płaszcz z brokatu, później kamizelkę i kosztowną broszę.

W tym czasie jeden z nich szykował stryczek. Zarzucił sznur na gałąź, naciągnął i teraz wiązał pętlę.

Zrozpaczonemu asesorowi stanęła przed oczami jego rodzina, żona i dzieci, maleńkie wnuki. Wiedział, że nigdy już ich nie zobaczy, nie dowie się, jak ułoży się im życie. Jak poradzą sobie bez niego, ojca rodziny?

– Cicho! – zawołał jeden z rozbójników. – Tętent kopyt!

Brudna dłoń opadła na usta asesora.

– Milcz, staruchu – syknął mu któryś prosto do ucha.

– Kto, u diabła… – szeptał rozbójnik.

– Mija nas – odpowiedział drugi.

Ale tętent kopyt nie ucichł w oddali. Dudnienie zbliżało się wprost do miejsca, w którym się ukryli. Z zarośli wynurzył się koń niosący na grzbiecie jeźdźca z innego świata.

Rozbójnicy chórem krzyknęli.

Prawdą było, że Ulvhedin przez ostatni rok żył przykładnie i cnotliwie. Ale w jego duszy nadal tkwiło przekleństwo Ludzi Lodu. Ujawniło się teraz ze straszliwą mocą.

Wstrzymał przed nimi konia prawdziwy potwór. Żółte oczy płonęły, rozwarte wargi odsłoniły ostre zęby. Wydawał się nienaturalnie wysoki.

Zanim zdążyli pomyśleć o wyciągnięciu pistoletów, zeskoczył z konia i zbliżył się do nich.

Stali sparaliżowani strachem. Asesor także jakby skamieniał. Nic nie rozumiejąc, patrzył na to, co się dzieje.

Potwór rósł na ich oczach. Straszliwie lodowate zimno opadło na zbójców, zesztywnieli, jakby zamarzli. Ich skóra przybrała niebieskawosiny odcień.

Ulvhedin złapał asesora za rękę.

– Czy to wasze? – zapytał, wskazując sakiewkę w dłoni zbójcy.

Sędzia był w stanie tylko skinąć głową, jednocześnie przełykając dławiącą go w gardle kulę.

Bestia zabrała sakiewkę oraz ubranie i poprosiła, by asesor dosiadł konia. Gdy się wahał, został podniesiony do góry jak przedmiot i umieszczony w siodle.

Ulvhedin związał razem wodze wszystkich koni rozbójników i dosiadł jednego wierzchowca. Widać było, że zwierzęta wcale się go nie boją.

– Teraz już dobrze – stwierdził Ulvhedin swym chrapliwym głosem. – Możemy wracać.

– Ale… – Asesor pytającym wzrokiem obrzucił bryły lodu.

– Oni nie umarli, to tylko sugestia. Niedługo stopnieją. Ja już nie zabijam.

Powrócił do swego normalnego wzrostu. Oczy nie płonęły już tak straszliwie, żarzyły się tylko ciepłym blaskiem.

Asesor nie mógł wydusić z siebie słowa. Dopiero gdy dotarli do gościńca, zapytał:

– Dokąd mnie prowadzicie?

– Z powrotem do gospody, ma się rozumieć.

– Ale…

Mógł mnie teraz zabić, na zawsze pozbyć się najgorszego wroga, myślał asesor. Miał możliwość odzyskania wolności…

– Dlaczego mnie uratowaliście? – zapytał słabym głosem.

– Jesteście ich przyjacielem, prawda? Przyjacielem Ludzi Lodu. A poza tym człowiekiem, który chce dobrze. Zbójcy pragną tylko zła.

Asesor obrzucił go długim, wyrażającym zadumę spojrzeniem, ale nic nie powiedział. Usłyszeli tętent zbliżających się koni i zaraz zobaczyli Villemo wraz z towarzyszami. Spóźnili się, bo na domiar złego wybrali niewłaściwą drogę.

Asesor ujrzał lęk w oczach Villemo i Dominika. Wszystkiego przecież mogli się spodziewać.

Za chwilę odetchnęli z ulgą. Sędzia poprosił swego człowieka o dopilnowanie, by zbójców pod dębem zakuto w kajdany.

Następnie odwrócił się ku trojgu potomków Ludzi Lodu.

– Jedźcie do Danii – oznajmił z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. – Trudno mi będzie spojrzeć w oczy namiestnikowi Norwegii po tym, na co się teraz decyduję, ale mieliście rację: rodzinie potrzebny jest dobry, troskliwy ojciec. Niech żona i dziecko przyjadą do niego później. A teraz znikajcie! Pamiętajcie, że nigdy się nie widzieliśmy!

Pożegnali się w milczeniu. Obie grupy powróciły na noc do zajazdu, ale unikali następnych spotkań.

– Jesteśmy z ciebie dumni – powiedziała wzruszona Villemo nieswoim głosem. – To była twoja ogniowa próba.

Ulvhedin starał się zachować obojętność, ale i tak widzieli, jak radują go te słowa.

Kilka dni później stali na rufie statku, patrząc, jak znika na horyzoncie wybrzeże Norwegii.

Eliso, myślał Ulvhedin. Eliso, światło mojego życia! Kiedy znów cię zobaczę? I małego Jona? Dla kogo mam teraz żyć? Co robić w obcym kraju?

Villemo i Dominik w milczeniu stanęli po obu jego stronach, spoglądając na skuty lodem pas norweskiej ziemi na północy. Statek nie był duży. Szybko przyzwyczaili się do grubiańskich marynarzy, tak jak zwykle przyzwyczajali się do wszystkiego. Byli jak artystyczne dusze, dopasowywali się do każdego środowiska, do żadnego nie należąc jednak naprawdę. Taki już był los wybranych z Ludzi Lodu.

Ulvhedin na głos wypowiedział dręczącą go myśl:

– Co mam robić w Danii?

Po chwili milczenia Villemo powiedziała tylko:

– Hm…

– Dlaczego nie jedziemy do Szwecji? Byłoby chyba prościej?

– Nie, nie do Szwecji – zaprotestowała.

Nie chcą mnie tam, pomyślał Ulvhedin.

– Ależ tak, mój kochany – łagodnie przemówił Dominik. – Bardzo chętnie widzielibyśmy cię u nas w Szwecji.

– Przeklęty jasnowidz – syknął Ulvhedin przez zęby, ale w żółtych kocich oczach zapłonęła wesołość.

Dominik uśmiechnął się.

– Wcale nie czytałem twoich myśli. Zrozumiałem tylko, jak bardzo poczułeś się dotknięty, i domyśliłem się reszty. A teraz jesteśmy już na statku, zapłaciliśmy za podróż. Villemo i ja mamy wielką ochotę odwiedzić jej kuzyna. I przedstawić mu ciebie, nowego, nieoczekiwanego członka rodziny.

Ulvhedin parsknął i znów zapatrzył się w morze.

Villemo westchnęła.

– Dominiku, jak to właściwie jest z Ludźmi Lodu? Dlaczego tak często jesteśmy w podróży? Nikt inny tyle nie podróżuje, co my! Ciągle, w szalonym pędzie, przekraczamy granice. Tylko ci z Lipowej Alei żyją trochę spokojniej.

– Ja także należę do gałęzi rodu wywodzącej się z Lipowej Alei – przypomniał jej dobrodusznie.

– Tak, ale twój dziad Tarjei wcześnie opuścił dom. Nie zaliczasz się więc do tych wylegujących się na kanapie.

Doprawdy niesprawiedliwością było nazwanie wylegującymi się na kanapie pracowitych gospodarzy z Lipowej Alei!

– To prawda, wiele jeździmy po świecie, Ale zawsze wracamy – zamyślił się Dominik, przykładając dłonie do uszu w obronie przed wiatrem. – Ludzie Lodu zapuścili korzenie w parafii Grastensholm. Tam jest ich dom. I także my, mieszkający w innych krajach, uważamy Grastensholm za nasze rodzinne okolice.

– Po prawdzie to dosyć dziwne. Można by się spodziewać, że rodzinną krainą będzie południowy Trondelag.

– Ludzie Lodu wiele tam wycierpieli – przypominał Dominik. – Ale ta chęć podróżowania… Czy nie sądzisz, że wiąże się z naszym pochodzeniem?

Ulvhedin w milczeniu przysłuchiwał się rozmowie. Jak bardzo są sobie bliscy, pomyślał. Prawie tak jak ja i Elisa.

Elisa! Znów serce ścisnęła mu bolesna tęsknota.

– Nasze pochodzenie… – zastanawiała się Villemo. – Ulvhedinie, wiesz chyba, iż przypuszczamy, że Ludzie Lodu przybyli do Norwegii z odległego wschodu. I Sol, i ja miałyśmy wizje, które na to wskazują. Dominikowi chodzi prawdopodobnie o to, że nasi przodkowie w tundrze musieli być koczownikami. Czy mam rację, Dominiku?

– Tak, tak właśnie myślę. Ale krew bardzo się wymieszała z upływem stuleci.

– Nie krew Ludzi Lodu – orzekła stanowczo. – Jest cały czas jednakowo silna, nie daje się zniszczyć.

– No cóż, pewnie się nie mylisz – uśmiechnął się do niej i dodał żartobliwie: – Nas troje stanowi niezbity dowód.

– Szkoda, że nie ma z nami Niklasa.

– Tak, ale on zdecydowanie należy do gałęzi z Lipowej Alei. Najlepiej czuje się w domu.

– To prawda. No cóż, w każdym razie my troje znów wyruszamy na poszukiwanie przygód. Choć bogowie jedni wiedzą, jak bardzo tęsknotę za domem i naszym niepoprawnym synem! Wydaje mi się, że nigdy do niego nie dotrzemy!

– Wcale nie musieliście jechać ze mną – wtrącił urażony Ulvhedin.

– To dla nas wielka radość – Dominik i Villemo wypowiedzieli te słowa jednocześnie.

Ulvhedin uśmiechnął się, a statek dalej parł naprzód ku Danii.

Загрузка...