Podczas gdy w sali balowej trwała barwna, beztroska zabawa, komendant zamku wraz z nadwornym medykiem wyglądał przez okno klatki schodowej na dziedziniec.
– Widzę, że dzisiaj wszyscy twoi ludzie są na służbie – odezwał się medyk.
Komendant rozejrzał się dokoła, by upewnić się, że nikt ich nie słyszy, i rzekł:
– Tak. Uroczystości takie jak dzisiejsza zawsze nastręczają dodatkowych trudności. Jego Wysokości grozi wówczas większe niebezpieczeństwo niż zazwyczaj.
Komendant nie wyróżniał się niczym szczególnym. Ot, mężczyzna w mundurze, w średnim wieku, niewysoki, przeciętny we wszystkim. Lekarz był okrąglejszy, wyraźnie dbający o zainteresowanie otoczenia i przez to ubrany bardziej elegancko, z brodą władczo wysuniętą do przodu. W żadnym z nich jednak nie było nic niesympatycznego.
– Nadal ich nie pojmano? – szeptem zapytał medyk.
– Nie. Wszystko, co do nas dociera, to plotki. Plotki i fragmenty rozmów. Ale nie możemy sobie pozwolić na osłabienie czujności.
– Rozumiem. Nawet jeśli tylko połowa z tego, co się szepce na ich temat, jest prawdą, to i tak są śmiertelnie niebezpieczni.
Popatrzyli ku ulicom miasta, ciągnącym się od przeciwnej strony dziedzińca zamkowego. Daleko, tam gdzie zaczynały się ulice, plac otaczały liściaste drzewa, rzucające głębokie cienie na bramy domów. Tam wśród cieni była niewielka karczma, a pod stojącymi przed nią drzewami dostrzegli trzech mężczyzn w ciemnych opończach. Mężczyźni ci w mroku sprawiali wrażenie nienaturalnie wysokich.
– To oni, prawda? – zapytał nadworny medyk cicho, jakby obawiał się, że tamci mogą go usłyszeć.
Komendant wzruszył ramionami.
– Stoją tu już od tygodnia co wieczór. Moi ludzie wychodzili do nich, ale zanim dotarli na miejsce, tych trzech znikało. Jak gdyby to były tylko… cienie. Omam wzrokowy, ogarniający ludzi patrzących z zamku.
– I przypuszczasz, że należą do tego tajemniczego zakonu?
– Przypuszczam? – obruszył się komendant. – Tak niesie wieść gminna.
– Jak nazywa się ta sektę? „Strażnicy Wiary”?
– Nie, to nie sekta, to zakon pod nazwą „Strażnicy Prawego Tronu”.
– A więc atak na majestat królewski. Czy mają innego pretendenta do korony?
– Jeszcze gorzej!
– Tak niewiele o nich wiem – przyznał doktor. – Czy nie mają związku z okultyzmem?
– Oczywiście tak. Ale wiesz, plotka wylatuje wróblem, a wraca wołem.
– Czasami warto posłuchać pogłosek. Chciałbym się wszystkiego dowiedzieć.
Komendant uśmiechnął się półgębkiem, zaraz jednak jego twarz spoważniała.
– Mamy w Danii wiele różnych ezoterycznych zakonów…
– Co to znaczy?
– Że otaczają się zasłoną tajemnicy, ich rytuały są tylko dla wtajemniczonych. Większość tych związków jest nieszkodliwa, członkowie wielu z nich spełniają po cichu dobre uczynki. Ale są też ci Strażnicy Prawego Tronu. Źli, niebezpieczni. Tak przynajmniej o nich powiadają. Nikt nie wie niczego na pewno.
– Dlaczego są tacy niebezpieczni?
– Kopali zbyt głęboko. Czy słyszałeś kiedykolwiek o Ludziach z Bagnisk?
– O, tak, niejedno – uśmiechnął się medyk. – Chodzi o tych, którzy zamieszkują moczary i bagna pod wrzosowiskami?
– Tak, pradawni mieszkańcy Danii. Ci, którzy mieszkali na tych terenach, zanim pojawili się ludzie. Później skryli się pod ziemię. Takie wierzenia nieobce są wielu krajom. W Norwegii nazywa się ich Podziemnym Ludkiem, to huldry i haugkalle. W Anglii i Islandii zwą się elfami. Znali je już Piktowie, zamieszkujący Szkocję.
W Danii także mamy elfy.
– Ale co to ma wspólnego ze Strażnikami Prawego Tronu? Gdyby chcieli strzec wiary, miałoby to jakiś sens.
– Posłuchaj więc. Czy uwierzysz, to już wyłącznie twoja sprawa. A zatem ci Strażnicy natrafili na stare zapiski. W tych pradawnych historiach wiele jest także o czarach. Oczywiście to prymitywne i niemądre, ale oni na swych spotkaniach odprawiają rytuały i składają ofiary. A ich głównym celem jest przywrócenie Ludziom z Bagnisk należnej pozycji. Zamierzają ponownie oddać im we władanie dawny kraj.
– Och, mój Boże – westchnął doktor, zrezygnowany.
– Czego to ludzie nie wymyślą!
– Cóż, przede wszystkim dziwię się Strażnikom. Oni wierzą w istnienie Ludzi z Bagnisk! Chodzą słuchy, że mają jakieś powiązania z owymi mistycznymi istotami z pradziejów. To oczywiście wierutne bzdury, ale wydaje się, że sami Strażnicy w to wierzą.
– Co mają zamiar zrobić?
– Obalić króla i złożyć go w ofierze, by Ludzie z Bagnisk mogli zająć zamek i osadzić na tronie swojego władcę.
– Dziecinne bajdurzenie.
– Nie jestem tego taki pewien. Wierzą w bajki, to oczywiste, bowiem Ludzie z Bagnisk nie istnieją, ale niebezpieczeństwo grożące Jego Królewskiej Mości pozostaje. Strażnicy są zdecydowani.
– Czy jest ich wielu?
– Nic o tym nie wiemy.
– Ale przecież zamek jest dobrze strzeżony.
Twarz komendanta była jak wykuta z kamienia. Wyjrzał przez okno i utkwił wzrok w trzech długich cieniach.
– Plotka głosi, że są także na zamku, wśród dworzan i osobistej gwardii króla.
– Dobry Boże – szepnął medyk. – To straszne!
– Gdyby tylko można było wyśledzić, gdzie się zbierają – marzył na głos komendant. – Tak, byśmy mogli pojmać ich wszystkich razem! Chwytanie jednego tu, drugiego tam nie ma sensu, bo i tak mnożą się dalej niczym komary w letni wieczór.
– Mimo wszystko uważam, że to tylko ludzkie gadanie. Prawdziwy tajemny związek nie pozwoliłby, aby na zewnątrz wydostało się tak wiele informacji.
Komendant popatrzył na rozmówcę wzrokiem, z którego nic nie dało się wyczytać.
– Wiemy, skąd pochodzą te informacje. Z samego źródła. Od pewnego młodego człowieka, w którym żądza przygód wzięła górę nad ostrożnością. Dzień po tym, jak wiadomość o istnieniu Strażników znalazła się na ustach ludzi, znaleziono go martwego. Powieszonego za nogi, jak zaszlachtowane zwierzę, na ścianie jednego z domów. Bez kropli krwi w ciele.
Medyk zadrżał gwałtownie.
– Moim zdaniem coś się tu nie zgadza. Jeśli chcą nawiązać kontakt z Ludźmi z Bagnisk, powinni ich szukać na moczarach, łąkach i wrzosowiskach. Nie w wielkim mieście! Miasto jest zbyt nowoczesne.
– Kopenhaga nie zawsze była miastem – cicho zauważył komendant.
– Chcesz powiedzieć…? – Medykowi znów ciarki przebiegły po krzyżu.
– Powiadają, że udało im się dotrzeć na sam dół, aż do tego poziomu pod miastem, gdzie przebywają Ludzie z Bagnisk. Podobno nawiązali kontakt z owymi istotami.
– Mam w Norwegii krewniaczkę. Ona twierdzi, że cały Podziemny Ludek, huldry, jest w istocie dosyć przyjaźnie nastawiony do ludzi.
– I pewnie to prawda, nasze elfy też są życzliwe, o ile człowiek nie da im się we znaki. Ale Ludzie z Bagnisk są na wskroś źli.
– Czy ty w nich wierzysz? – dopytywał się doktor.
– Brednie! Powtarzam tylko, co mówią na ten temat ludzie. To zupełnie co innego. Ale wierzę w strażników Prawego Tronu. Przez swe okultystyczne rytuały, oddawanie czci złemu, przeświadczenie, że pozostają w kontakcie z Ludźmi z Bagnisk, stają się groźni jak wszyscy fanatycy.
– Czy wiadomo ci coś o krwawych ofiarach? Oprócz tego, którego zarżnięto?
– Nic konkretnego. Przy takich ceremoniach poświęca się w ofierze głównie koguty i inne drobne zwierzęta. Tak mi się przynajmniej wydaje, niczego nie wiem na pewno. Ale prawdą jest, że w Kopenhadze znikają dzieci. I dorośli także. Ginie po nich wszelki ślad. To jednak nie musi mieć z nimi związku.
– I chcą porwać króla? Co za nikczemnicy! Wiesz, mam ochotę podejść do tych zbirów, stojących po drugiej stronie dziedzińca, i przyjrzeć się im.
– To ci się nie uda. Nie pozwalają nikomu z zamku zbliżyć się do siebie.
– Ależ są wysocy! Skąd się tacy wzięli?
Twarz komendanta przybrała tajemniczy wyraz.
– Można przypuszczać, że Ludzie z Bagnisk to drobne okrągłe istoty, mieszkające gdzieś pod ziemią, prawda?
– No tak, ale przecież ci to tylko Strażnicy.
– Widać, że nie słyszałeś zbyt wiele o Ludziach z Bagnisk z naszej zamierzchłej historii. Podobno i mężczyźni, i kobiety byli niezwykle wysocy.
Doktor przez dobrą chwilę z osłupieniem wpatrywał się w komendanta. Potem powoli przeniósł wzrok na dziedziniec.
Trzy mroczne cienie zniknęły. Rozpłynęły się w ciemności między drzewami.
W sali balowej bawiono się beztrosko i hucznie.
Ale głęboko pod nią działo się coś zupełnie innego.
Medyk i komendant mieli rację. Trzej mężczyźni po drugiej stronie placu zniknęli, ale nie rozpłynęli się w powietrzu.
Karczmarz prowadzący małą, brudną gospodę skinął w ich kierunku głową, gdy schodzili po schodach do wyszynku, tak jak kiwał już wielu milczącym mężczyznom pojawiającym się tu tego wieczoru. Goście raczący się piwem nie zwrócili uwagi na nowo przybyłych, tak szybko prześlizgnęli się przez drzwi ukryte za zasłoną w najciemniejszym kącie.
Wiadomo było, że istnieje jakieś dalsze pomieszczenie, które wynajmować mogą dostojniejsi goście.
Za zamkniętymi drzwiami nie było jednak żadnego pokoju. Kiedy przybysze przeszli za nie, stanęli u szczytu schodów wiodących do piwnicy. Pewnym krokiem schodzili w dół. Tam w świetle migoczącej tranowej lampy odnajdywali kolejne drzwi i kolejne schody prowadzące coraz niżej ku wejściu do murowanego tunelu.
Wygląd kamieni w murze świadczył, że jest to bardzo stare przejście. Tu i tam połyskiwały słabe światła umieszczone w takiej odległości od siebie, że z trudem można było odnaleźć następną lampę. Po ścianach pełzało drobne robactwo.
W tunelu panowała wilgoć. Znajdowali się pod fosą czy może raczej pod kanałem, który służył zamkowi jako fosa.
Potem wilgoć ustąpiła. Ściany stały się suche, porastał je zielony mech. Stanęli przed kolejnymi drzwiami.
Z trudem pchnęli ciężkie kamienne wrota i znaleźli się w piwnicy tak starej, że część muru obróciła się w pył.
W sali balowej nikt nie zauważył, że niektórzy goście, trzymający się do tej pory na uboczu, nagle jakby rozpłynęli się w powietrzu, podczas gdy tak naprawdę wycofali się oni w kierunku schodów wiodących do piwnicy. Łańcuch straży przerzedził się, ale w sposób tak dyskretny, że komendant nie dostrzegł żadnych zmian.
Znalazłszy się już w piwnicach zamkowych dotarli do rzadko używanego pomieszczenia. Tam przesunęli kilka ciężkich belek podłogowych, odsłaniając kamienną płytę z umieszczonym w niej żelaznym pierścieniem. Kiedy ją uniesiono, buchnęła zatęchła woń starzyzny. Zeszli w dół po długich kamiennych schodach o wyślizganych stopniach, które prowadziły do nieznanego pomieszczenia. Stary zamek w Kopenhadze zbudowany został na murach dawno już zapomnianego klasztoru. Teraz znaleźli się właśnie w piwnicy owego klasztoru i tam spotkali mężczyzn, którzy dotarli tu przez tunel. Było to przejście, które w odległej przeszłości wykopali pod fosą mnisi, by stworzyć sekretną drogę prowadzącą do klasztoru zakonnic w sąsiedztwie.
Mieszkańcy Kopenhagi dawno już o tym zapomnieli, ale Strażnicy Prawego Tronu przypadkiem odkryli piwnicę. Później, gdy kopenhaski zamek przebudowywano, piwnice te zniszczono na zawsze. Istniały jednak w czasach Christiana V i piwnice; i tune1, stwarzając zagrożenie dla bezpieczeństwa jego Królewskiej Mości.
Wszyscy mężczyźni przyoblekli brunatne mnisie opończe przechowywane poza najświętszą piwnicą. Określenie tego miejsca mianem świętego może wydać się bluźnierstwem, ale dla nich miało ono charakter sakralny.
Piwnica nie była duża. Wszędzie płonęły łojowe świece, po części by oświetlić miejsce i wprowadzić odpowiedni nastrój, a po części dlatego, by uzyskać bodaj odrobinę ciepła w wilgotnym lochu. Na środku pomieszczenia wznosił się niewielki okrągły mur przypominający cembrowinę studni.
Nie była to jednak prawdziwa studnia z wodą, lecz szyb wykopany w ziemi.
W piwnicy znajdowało się trzynaście osób. Trzynaście – liczba stosowna dla czarodziejskiego kręgu.
Wszystkich zebranych charakteryzowała jedna wspólna cecha – niezwykle wysoki wzrost. Wśród nich nie mogła znajdować się żadna kobieta; w owym czasie, w XVII wieku, w Danii nie było prawie wcale tak wysokich kobiet. Pod nasuniętymi mnisimi kapturami nie można jednak było dojrzeć rysów żadnej twarzy.
Dwunastu zebranych, zwróconych w kierunku studni, ustawiło się półkolem. Trzynasty stał samotnie po drugiej stronie.
Uniósł ręce.
Gdyby można było ujrzeć ich oblicza, ukazałyby się zacięte, złe, zimne twarze, niektóre przerażone. Ten moment był najstraszliwszy dla młodych, którzy wiedzeni żądzą sensacji i pociągiem do okultyzmu znaleźli się w tej tajemnej grupie. Nigdy nawet nie śniło im się, co może wydarzyć się na takich spotkaniach, teraz jednak było już za późno, by się wycofać. Wiedzieli, co stało się z tym, który miał za długi język. Chęć wystąpienia z zakonu uznano by za zdradę i ukarano w ten sam makabryczny sposób.
Było ich dwóch – dwóch młodych, którzy przystąpili do grupy przez przypadek, a później nie mieli odwagi przyznać się do tego. Panicznie obawiali się pozostałych członków zakonu, owych śmiertelnie poważnych mężczyzn o sercach przepełnionych gwałtowną, bezlitosną nienawiścią, których nikt nie zdołałby powstrzymać.
I czegóż oni nie umieli! Magia, poruszająca rzeczy, które powinny pozostać ukryte! Kiedyś młodzieńcy nie wierzyli w Ludzi z Bagnisk, lecz teraz nie byli już pewni żadnego z członków zakonu. Nie wiedzieli, czy są oni żywymi ludźmi, czy…
Najbardziej przerażali ich trzej wysocy, bladzi, którzy nigdy nie odsłaniali swoich twarzy. Czasami tylko, dosłownie na mgnienie oka, można było dojrzeć zdejmującą grozą trupią bladość i nieruchome, lodowato patrzące oczy, przypominające ślepia jaszczura. Gdzie mieszkali, skąd pochodzili? Przeważnie pojawiali się nagle w te wieczory, gdy odbywały się spotkania. Czasami stali na zewnątrz, pod drzewami. Innym razem znajdowali się już w piwnicy, zanim nadeszli pozostali. Żaden z członków zakonu nie dorównywał im wzrostem.
Nie wolno było wypytywać o innych i rozmawiać z nikim, ani podczas seansów, ani później. Dwaj młodzi dostali się do grupy z poręczenia gadatliwego młodzieńca. Po jego śmierci znaleźli się w pułapce bez żadnej możliwości wyrwania się z niej. Chwilami czuli na sobie badawcze spojrzenia innych…
Ale po prawdzie sekretne stowarzyszenie było fascynujące! Mistyka pociągała młodzieńców już od lat dziecinnych. Teraz znaleźli się w samym centrum tego, czego nikt nie był w stanie sobie nawet wyobrazić. Starali się zapomnieć o strachu i uczestniczyli w ceremonii, chociaż często z trudem opanowywali fale słabości.
Mężczyzna stojący po drugiej stronie studni wypowiedział zaklęcie w gardłowo brzmiącym języku, którego nie znali. Sprawiał wrażenie archaicznego, pogańskiego. Chłopcy wiedzieli, że był to ten sam język, w którym zapisano niedawno odkryte tajemnicze teksty. Przypuszczano, że tym językiem posługiwali się Ludzie z Bagnisk.
Mężczyzna mówił przez chwilę, a ze studni zaczęły buchać kłęby pary. Wielokrotnie byk świadkami tego zjawiska i nie budziło ono już przerażenia. Jednakże głos dobiegający z dołu zawsze sprawiał, że ciarki przebiegały im po plecach. Odruchowo przysunęli się bliżej siebie. Natychmiast zapłonęły ukryte pod kapturem jaszczurze oczy jednego ze strasznych mężczyzn.
Młodzieńcy zdawali sobie sprawę, że są pod obserwacją. Nie w pełni im ufano.
Rozpoczął się dialog między mężczyzną stojącym Po drugiej stronie studni a głosem dobiegającym z dołu. Mężczyznę spowijał niemal całkowicie obłok pary, głos spod ziemi był głuchy, głęboki, z przesadnie wyraźną artykulacją.
Stojący samotnie mężczyzna odpowiedział. Rozmowa była zakończona.
Mistrz ceremonii odwrócił się ku swym współbraciom.
W miarę jak opadała mgła, jego sylwetka rysowała się coraz wyraźniej.
– Nasi przyjaciele pragną ofiary – powiedział. – Podczas następnej pełni księżyca oczekują dowodu naszej lojalności.
– Czego żądają? – zapytał jeden ż wtajemniczonych.
– Krwawej ofiary – zimno odparł mężczyzna. – Tym razem to nie może być zwierzę.
– Czy chodzi im o… o naszą największą ofiarę?
– Nie. Czas na nią jeszcze nie nadszedł. Chcą młodej krwi. Krwi dziewicy.
Jednego z chłopców zdjął lęk. Drugi udawanym kaszlem starał się zagłuszyć nerwowy chichot.
Popatrzyli na niego surowo. Zdołał się opanować, ale katastrofa była blisko. Nie mógł nic poradzić na to, że słowa mistrza ceremonii zabrzmiały dla niego zbyt teatralnie.
Wiedział jednak, że to nie żarty. Uczestniczył już w składaniu ofiar, o których bardzo chciałby zapomnieć…
Wkrótce lodowaty strach wypełzł ze ścian i otoczył go dławiącym uściskiem. Obrzędy, które odprawiano, nie dawały powodów do śmiechu.
Gdy z głębi szybu uniosła się zawodząca pogańska pieśń, zimny dreszcz przeniknął młodzieńca od stóp do głów…
Na górze, w sali balowej, trwała huczna zabawa. Jego Wysokość zapraszał na muzykę i tańce. Ukradkiem przekazywano sobie bileciki informujące o miejscach schadzek mężatek i żonatych mężczyzn, którzy bynajmniej nie ze sobą związani byli ślubną przysięgą. Wśród zbytku bawił się dwór.