ROZDZIAŁ XII

Villemo opadła na kolana, obejmując ramionami biedną dziewczynkę.

Och, mój Boże. Co to będzie?

– Dlaczego nikt nie czuwa przy Hildegardzie? – zawołał Tristan. – Przecież ona nie może być sama!

Podbiegł do jej drzwi i wpadł na ochmistrzynię.

– O, tu jesteście, margrabio! – wykrzyknęła staruszka wzburzona. – Szukałam was w waszym pokoju i wszędzie. Księżna…

– Słyszałem. Idę tam. Zajmijcie się teraz dzieckiem.

Nie bardzo było jasne, o które dziecko mu chodzi.

– Chodź, Marino – przyjaźnie rzekła Villemo, a zwracając się do ochmistrzyni, zapytała: – Czy zechcecie nam wskazać drogę do pokoju dziewczynki?

Ochmistrzyni zawahała się.

– Ona sypia tuż obok komnaty matki.

– Ach, więc będziemy musieli znaleźć jakieś inne miejsce.

– Chodźcie za mną – poprosiła ochmistrzyni.

– Mamo! – wołała Marina w hallu.

– Z mamą wszystko w porządku – szybko odparła Villemo. Myśli krążyły jej po głowie w obłędnym chaosie. Co mają robić, co mówić? W spojrzeniu Mariny było tyle przerażenia, iż wydawało się, że dziewczynka za moment do reszty straci równowagę psychiczną. I właśnie teraz musieli wyjawić jej prawdę.

Ale jak to zrobić, by na zawsze nie pozbawić jej rozsądku?

Tristan zniknął w pokoju Hildegardy, a Dominik bez zwłoki poprosił ochmistrzynię:

– Sprowadźcie medyka. Ale powiedzcie mu, by trzymał język za zębami!

Kiwnęła głową, wskazała im wolną sypialnię i pospiesznie wyszła do hallu.

– Połóż się teraz, Marino – powiedziała Villemo najłagodniej jak umiała. – Zaraz przyjdzie doktor i zbada twój brzuszek. Znasz go, leczył cię już wcześniej.

Żelazny uścisk wokół dłoni Villemo mówił więcej niż słowa. Niewyobrażalny strach sprawił, że w oczach Mariny pojawił się wyraz szaleństwa.

Dobry Boże, szeptała w duchu Villemo, która co prawda nieczęsto pogrążała się w modlitwie, ale miała zwyczaj odwoływania się do Wszechmocnego, gdy znalazła się w prawdziwych tarapatach.

W następnej chwili Marina krzyknęła głośno i przeciągle.

Kiedy skurcz minął, śmiertelnie przerażona spojrzała na Villemo.

– Czy zjadłam coś trującego?

– Nie, tylko… Zobaczysz, wszystko dobrze się skończy.

Ale jak, na miłość boską, mogło się to w ogóle skończyć?

Przyszedł medyk. Usta miał zaciśnięte. Ułożyli dziewczynkę na łóżku, ale nie zgodziła się na badanie. Ciągle jeszcze tkwił w niej dawny lęk. Żadnemu mężczyźnie nie wolno było jej dotknąć, żaden nawet nie mógł się do niej zbliżyć.

Ciałem Mariny wstrząsnął kolejny skurcz. Stali nad nią bezradni, spoglądali na siebie, przerażeni nieubłaganym upływem czasu.

Nagle czyjeś zdecydowane ręce rozsunęły ich na boki i przed Mariną stanął Ulvhedin. Spotkała go już wcześniej przy obiedzie, i na jego widok skuliła się w sobie, niemal zsunęła z krzesła, ale nic nie powiedziała i nie uciekła

Teraz przyglądała mu się szeroko otwartymi, wypełnionymi strachem oczyma jak pisklę niezdolne do ucieczki.

Nie mogli pojąć, co czyni Ulvhedin. Nie zbliżał się, by jeszcze bardziej nie wystraszyć dziewczynki, ale stał bez ruchu, przykuwszy jej wzrok swoim. Monotonnym szeptem powtarzał jakieś słowa. Słyszała je tylko Marina.

Opadły jej powieki. Raz jeszcze uniosła je z wysiłkiem i spojrzała na olbrzyma. Potem zapadła w sen.

Ulvhedin zwrócił się do obecnych:

– Nie obudzi się, dopóki jej nie przywołam. I uważam, że powinniście postąpić zgodnie z planem: powiedzieć, że to dziecko jej matki. Inaczej tego nie zrozumie. Nie zniesie myśli o własnym dziecku.

– Masz rację – przyświadczył Dominik. – Marina znalazła się na granicy szaleństwa. Wszystko, co kojarzy się z tym łajdakiem, może zgasić ostatnie przebłyski jej świadomości.

Zobaczyli, że ciało Mariny znów się napina i musieli się nią zająć.

Wkrótce potem z pokoju wyniesiono niewiarygodnie małą i słabiutką dziewczynkę. Ochmistrzyni już dawno znalazła mamkę dla dziecka. I w tym samym czasie, gdy Mosgaard zapalał woskowe świece wokół mar księżnej Branislavy, przy której klęczał Tristan, Marinę obudziła fala nowych bólów, choć nie tak już przerażających.

Villemo wyjaśniła jej, że zapadła na poważny katar żołądka. Dlatego tak bardzo bolało ją przedtem. Teraz atak już minął i dostanie dobre lekarstwo od nadwornego medyka, ale będzie musiała leżeć w łóżku przez kilka dni.

– Taka jestem chuda – dziwiła się dziewczynka, nic nie rozumiejąc.

– Tak, to był katar, który nie mógł się wydostać. Teraz już wkrótce będziesz zdrowa.

– A mama?

– Nie możesz jej teraz zobaczyć. Musisz wypoczywać.

Marina potulnie skinęła głową i wsunęła rączkę w dłoń Villemo. Córka Ludzi Lodu siedziała przy jej łóżku przez całą noc, także gdy dziewczynka zasnęła.

Gabrielshus spowiło smutne niebieskawe światło księżyca. Zapadła cisza. Gdzieś daleko na zelandzkiej równinie kogut pianiem witał szarość świtu.

Nazajutrz zebrali się w wielkiej jadalni.

Dominik położył dłoń na ramieniu Tristana na znak współczucia.

– To moja wina – oskarżał się Tristan. – Już dawno powinienem był posłać po Niklasa.

– To by i tak nie pomogło – cicho powiedział Dominik. – księżna Hildegarda od dawna skazana była na śmierć i nic nie zdołałoby jej uratować. Od razu gdy wszedłem do jej komnaty, zauważyłem wokół niej niebieskawą poświatę i wiedziałem, że zostało jej już tylko kilka godzin Posłanie po Niklasa oznaczałoby dla niego tylko wyprawę na próżno. Ale bardzo dobrze się stało, że dałeś jej nadzieję, Tristanie. Umarła szczęśliwa, ze świadomością że jest kochana. Z myślą, że wkrótce zacznie nowe życie u twego boku, że uznacie dziecko Mariny za swoje. Nikt nie dał jej więcej szczęścia od ciebie, Tristanie!

– To prawda – wtrącił medyk. – Muszę przyznać, że byłem ogromnie zdumiony, zastając ją przy życiu. Wszystko przemawiało za tym, że już dawno powinna umrzeć. Pobyt w Gabrielshus działał na nią niczym eliksir życia.

– Ale teraz już jej nie ma – szepnął Tristan. – Jedynej kobiety, jaką kiedykolwiek pokochałem.

Nie umieli znaleźć słów pocieszenia. Żal musi się wypalić, jest jak próba sił, której trzeba się poddać.

– Pochowamy ją w każdym razie pod jej prawdziwym imieniem – zdecydował prostując się Tristan. – Ach, gdybyśmy zdążyli się pobrać i dać dziecku Mariny nazwisko!

Villemo popatrzyła na niego z powagą.

– Obawiam się, że wróciłeś do punktu wyjścia, Tristanie. Będziesz musiał ożenić się z Mariną.

– Nie! – zaprotestował gwałtownie. – Nie chcę!

Głos Villemo był twardy.

– Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, że zaistniał problem dziedziczenia. Przepisałeś Gabrielshus na Marinę, a pojawił się prawowity dziedzic dworu…

Ulvhedin nie zszedł jeszcze na dół. Tristan westchnął głęboko. Miał wcale nie jednego dziedzica, było ich więcej. Nowo narodzona córeczka Mariny i maleńki Jon, syn Ulvhedina. Wnuk Tristana!

Dobry Boże, pomyślał wzburzony. Zostałem dziadkiem! W wieku trzydziestu sześciu lat!

Potarł dłonią czoło.

– Nie jestem w stanie myśleć. Zjedzmy coś.

Branislavę, księżnę Riesenstein, na życzenie Tristana pochowano z wielkimi honorami w małym kościółku Gabrielshus. Przybyła królowa Charlotta Amalia, a wraz z nią spora część duńskiego dworu. Dla większości księżna była jedynie milczącym cieniem u boku męża, chyba tylko królowa i Tristan rozumieli, jakim wspaniałym była człowiekiem i z jaką godnością znosiła swój gorzki los. Samotna w obcym kraju, chora i zdradzana przez męża… Królowa bardzo ucieszyła się na wieść, że ostatnie dni księżnej były jasne i pełne nadziei.

Postarali się, by pogrzeb odbył się jak najszybciej, zanim Marina stanie na nogi. Dziewczynka wiedziała już, że matka odeszła na zawsze, ale pogrzeb sam w sobie bywa tak ciężkim przeżyciem, że postanowili jej tego oszczędzić.

Tristan po naradzie ze swymi oddanymi służącymi wyszukał dla Mariny towarzyszkę, rozsądną młodą dziewczynę pochodzącą z zagrody należącej do Gabrielshus. Nie chciał żadnej delikatnej panienki z królewskiego dworu; pragnął silnej, mądrej i mocno trzymającej się ziemi dziewczyny ze wsi. Udało im się znaleźć odpowiednią kandydatkę i mała Marina w towarzystwie rówieśnicy powoli wracała do równowagi. Nareszcie miała komu wyznać, co ją boli, podzielić się dziewczęcymi troskami. Bettina, bo tak miała na imię, była niczym balsam na rany dla ciężko doświadczonej przez los Mariny.

Dziecka, siostrzyczki, jak mówiono, dotąd nie widziała. Nie przyszła jeszcze na to pora.

Ponieważ jednak Tristan uznał, że Marina znajduje się w dobrych rękach, a on sam czuł potrzebę zajęcia się czymś, co odpędziłoby natrętne, smutne myśli, wyruszył wraz z trojgiem swych krewniaków na kopenhaski zamek, by służyć pomocą komendantowi. Ten bowiem uprzejmie poprosił, by zabrał ze sobą owych niezwykłych przedstawicieli Ludzi Lodu: Dominika posiadającego dar jasnowidzenia oraz Ulvhedina obdarzonego mocą sprowadzania hipnozy i jakże niecodziennym wyglądem. Może uda mu się przestraszyć Strażników Prawego Tronu i zmusić do zdradzenia tajemnicy Zakonu? Villemo zabrano przy okazji, nie wypadało jej zostawiać. Komendant ani trochę nie wierzył w jej nadprzyrodzone zdolności, nie miał bowiem okazji przekonać się o nich.

Ale była prześliczną kobietą i jak większość mężczyzn uważał, że to zupełnie wystarczy. Kobietom nie są potrzebne inne zalety.

Villemo podsłuchała go przypadkiem i aż zagotowała się w niej ze złości. Jeszcze mu pokaże, co potrafi!

Kiedy już zakwaterowali się na zamku i Villemo usłyszała więcej o Strażnikach, poczuła się trochę mniej pewnie. Pragnęła, by Dominik trzymał się od nich z daleka, byli to bowiem ludzie bezwzględni. Fanatycy, przekonani o swym posłannictwie, którym miało być zwrócenie Danii jej pradawnym mieszkańcom, Ludziom z Bagnisk. Starliby na pył każdego, kto stanąłby im na drodze.

– Ale na co oni właściwie czekają? – dziwił się Dominik, gdy nieprzejednani wrogowie Strażników zebrali się w komnacie nadwornego medyka.

– Przypuszczam, że na Noc Valborgi – odparł doktor. – Zwaną także Nocą Walpurgi. W pogańskich czasach obchodzono wtedy święto wiosny i płodności. Był to czas składania ofiar z ludzi. Później noc tę poświęcono czarownicom i innym złym mocom. Tak, właściwie jestem pewien, że wtedy zamierzają uderzyć.

– Trzydziestego kwietnia – powiedział Tristan w zamyśleniu. – W noc na pierwszego maja. To już niedługo.

– To prawda.

– A teraz chcę usłyszeć o owej straszliwej plotce, której nie powinno się powtarzać w obecności dam – zdecydowanie oświadczyła Villemo.

Komendant popatrzył na nią zdezorientowany, aż w końcu przypomniał sobie, o co może jej chodzić.

– O, nie, droga pułkownikowo, tego naprawdę nie powiem.

– Nie doceniasz Villemo – uśmiechnął się Tristan. – Ona zniesie więcej, niż można się spodziewać.

– I to ile! – Dominik czułym wzrokiem spojrzał na żonę.

Lekko pogardliwy uśmiech komendanta doprowadzał ją do pasji. Na szczęście w końcu zdecydował się mówić.

– No, cóż, jeśli pułkownikowa tak nalega… Ale to naprawdę makabryczna historia. I bardzo niesmaczna.

Villemo patrzyła na niego z gniewnym wyczekiwaniem.

– Wstyd mi powtarzać coś takiego, ale plotka głosi, że pewnego ranka w jednym z zieleńców Kopenhagi znaleziono kobietę lekkich obyczajów – opowiadał komendant z wyrazem niesmaku na twarzy. – Została zgwałcona w najokrutniejszy sposób, jeśli można w ogóle mówić o gwałcie w przypadku takich chwastów.

– W tym można – orzekł nadworny medyk. – Wyraźnie bowiem było widać, że stawiała zaciekły opór.

– Nie żyje? – zapytał Dominik.

– Oczywiście! Była tak sponiewierana, że budziło to niemal współczucie.

– Niemal? – prychnęła Villemo zaczepnie. – One także są ludźmi. Wszak nie znamy motywów, które popchnęły je do takiego życia. Na początku mogła nimi powodować ogromna rozpacz, a potem wszystko już potoczyło się jak lawina. No, ale co z tego? Zabójstwa ulicznic nie należą do rzadkości. Cóż takiego szczególnego było w tym przypadku?

– Przede wszystkim obrażenia, wskazujące na wyjątkowe okrucieństwo. Ale było coś jeszcze… coś, co do szaleństwa przeraziło ludzi, którzy ją znaleźli: Dalej mów ty, doktorze, to do ciebie trafiło sprawozdanie.

Medyk czuł się wyraźnie nieswojo.

– Mówiono, że miała…

– Przepraszam, że przerywam – wtrącił Tristan. – A więc nie badaliście jej sami?

– Nie, ci głupcy pogrzebali ją w popłochu. Włożyli także żelazo do trumny.

– Ach, tak! Mówcie dalej!

– Są więc dwa nadzwyczaj zadziwiające momenty tej sprawy. Po pierwsze cała przednia połowa jej ciała była lodowato zimna…

– To chyba naturalne – przerwała mu Villemo – jeśli leżała na dworze przez całą noc o tej porze roku?

– Nie, bowiem plecy były zwyczajnie chłodne, jak zawsze u nieboszczyka. Ale to nie wszystko, jeszcze większą grozą napawało coś innego. Leżała na plecach i cała była obsypana paskudnym szarym pyłem… całą przednią część ciała miała… jak gdyby weszła w kontakt z czymś… nie wiem, jak to określić.

– Czymś, co obróciło się w proch? – zapytała Villemo spokojnie. – Jak ziemia? Ziemia z grobu? Czy to właśnie chcecie powiedzieć?

– Nie ja – odparł nadworny medyk. – Lecz ci, którzy ją znaleźli. Nie umieli jednak określić tego słowami, tak jak prawdopodobnie trafnie sformułowaliście to teraz wy, pułkownikowo Lind z Ludzi Lodu.

Komendant usiadł wygodniej.

– Dlatego właśnie nie całkiem wierzymy w tę mrożącą krew w żyłach historię. Bo jeśli rzeczywiście było tak, jak powiadają ludzie, to jest całkiem jasne, że ktoś próbował ich straszyć, starał się stworzyć wrażenie, że mamy do czynienia z duchem.

– Takie jest również moje zdanie – potwierdził medyk. – Uważam, że powinniśmy trzymać się ziemi. Dość mamy zmartwień z żywymi Strażnikami, czyhającymi na życie Jego Wysokości.

Dominik włączył się do rozmowy.

– W tym, co opowiadaliście, jest jeden szczegół, który zwrócił moją uwagę. Młody żołnierz, który już gotów był odsłonić tajemnicę zakonu Strażników… Czy nie powiedział: „Już tego nie chcemy, ale nie potrafimy się stamtąd wyrwać”?

Tristan w zamyśleniu kiwnął głową. Villemo wydawało się, że w jego oczach kryje się jeszcze więcej smutku niż zazwyczaj.

– Tak, powiedział coś podobnego – przyznał. – I ja także kiedyś o tym myślałem, ale później w moim życiu tyle się wydarzyło, że o tym zapomniałem.

– Te słowa dowodzą, że młody żołnierz nie był sam – powiedziała usadowiona w najlepszym fotelu medyka Villemo, poprawiając fałdy malowniczo udrapowanych sukien. – Kogo miał na myśli, mówiąc „my”? Wszystkich?

– Na pewno nie – odparł komendant. – Macie rację, to jest być może ważny punkt, który pominęliśmy.

Nadworny medyk był tego samego zdania.

– Czy ten żołnierz miał jakiegoś przyjaciela? W ogóle kogoś bliskiego?

– Sprawdzę to od razu – oświadczył komendant. – Ale teraz sprawy zaszły już tak daleko, że nie wiadomo, kogo pytać. Nie mam odwagi nikomu zaufać.

Wyszedł.

Villemo wypytywała męża:

– Dominiku, czy nic tu nie wyczuwasz?

– Chodzi ci o atmosferę na zamku? Jest zagęszczona, ogromnie skomplikowana… Zbyt wiele wrażeń na jeden raz.

– Żadnego poczucia zagrożenia?

Dominik zastanawiał się.

– Nie śmiem wypowiadać się zdecydowanie.

– Chyba zabawnie mieć takie zdolności? – uśmiechnął się medyk.

– Nie – krótko odrzekł Dominik.

Wrócił komendant, podniecony i spięty.

– Ten młody człowiek, którego zamordowano, miał przyjaciela tu, w koszarach. Już po niego posłałem.

Tristan podniósł się natychmiast.

– To bardzo nieostrożne posunięcie. Przypomnijcie sobie, jak potoczyły się losy wszystkich tych, na których skierowano podejrzenia!

– Och, tak, to prawda. – Komendant szczerze żałował swego pośpiechu i lekkomyślności. – Chodźmy natychmiast!

Wszyscy poderwali się na równe nogi i pobiegli korytarzem ku kwaterom straży. Już prawie na miejscu dogonili żołnierza, którego komendant wysłał z poleceniem.

– Nie musisz szukać już chłopaka – oznajmił podwładnemu. – Sami się tym zajmiemy. Tylko dwa słowa: jak on wygląda? Gdzie przebywa?

Żołnierz ze zdumieniem spoglądał na biegnącą grupkę. Widok Ulvhedina zdecydowanie przyspieszył jego odpowiedź:

– Chyba teraz śpi, w nocy miał wartę. Mieszka w drugim pokoju na prawo. Wysoki, jasnowłosy. Ma cienką, rzadką bródkę. Bardzo młody.

– Dziękuję. Możesz wracać na służbę.

Pognali dalej.

– Ktoś mógł podsłuchać, gdy pytałem o niego przed chwilą – mruknął komendant. – Tu mamy koszary. Drugie drzwi na prawo…

Bez pukania z impetem wkroczyli do pokoju.

Buchnął kwaśny odór potu. Z jednego z czterech łóżek znajdujących się w pomieszczeniu uniósł głowę młody chłopak. Wokół walały się rozrzucone ubrania; poza tym pokój był pusty.

Dominik uznał, że nie należy tutaj prowadzić rozmowy i narażać się na dodatkowe niebezpieczeństwo.

– Załóż mój płaszcz – nakazał młodzieńcowi. – I kapelusz. O, tak. I chodź teraz z nami. Natychmiast.

– Ale ja nie rozumiem…

– Chodzi o twoje życie – szepnął komendant. – Naciągnij kapelusz na oczy. I idziemy!

Wysoki i chudy żołnierz, bardzo teraz blady, usłuchał rozkazu. Całą grupą przemierzali korytarze. Młodzieniec ze spuszczoną głową ciekawskim wydać się mógł szlachcicem, idącym w towarzystwie równych sobie.

Medyk wprowadził wszystkich do swej komnaty i starannie zamknął drzwi na klucz. Zaciągnął też ciężkie zasłony.

– Tutaj nikt nas nie usłyszy – powiedział cicho. – A teraz, mój dobry człowieku, pragniemy ci zadać kilka pytań.

– Mnie? – zdziwił się młodzian. Twarz pokrywał zimny pot. – Dlaczego?

– Byłeś dobrym przyjacielem młodego Christierna, tego, który zginął, prawda? – zapytał komendant.

Chłopakowi z wolna cała krew odpływała z twarzy.

– Cóż, dobrym przyjacielem… No, nie wiem.

– Powiadają, że od czasu jego śmierci chodzisz jakiś odmieniony.

– Nie rozumiem, do czego zmierzacie, łaskawi panowie.

– Christiern był już bliski wyznania nam całej prawdy o Strażnikach Pra…

– Ciii! – jęknął żołnierz z przerażeniem, zdradzając tym samym, że jest zamieszany w sprawę.

– Nikt nas nie usłyszy, upewniliśmy się co do tego już wcześniej – uspokoił go medyk. – I jak? Czy ty także chciałeś się od nich uwolnić?

Nieszczęsny chłopak padł na kolana. Łzy spływały po rzadkich kępkach włosów udających brodę.

– Na miłość boską, nie narażajcie mnie na śmierć! Oni mnie zabiją! Nie zdołam nawet dotrzeć do swego pokoju!

– A więc są na zamku?

– Są wszędzie! Nigdy i nigdzie nie można być pewnym. Błagam was, pozwólcie mi odejść od razu!

– Jeśli chodzi o ciebie, i tak już jest za późno – sucho rzekł komendant. – Jedyne więc, co możesz uczynić, to poinformować nas o wszystkim, co dotyczy Strażników. Tak, abyśmy mogli ich unieszkodliwić. Dopiero wtedy będziesz bezpieczny.

Jego wyblakłe oczy stawały się coraz większe.

– Unieszkodliwić? Ich? To przecież niemożliwe!

– Oczywiście, że możliwe. Ilu was jest? Trzynastu?

W końcu się poddał. Pojął wreszcie, że nie ma wyboru, bo i tak był już skompromitowany; wystarczyło, że przyszli po niego. Opadł na krzesło i przymknąwszy oczy głęboko oddychał, jak gdyby pragnąc oczyścić płuca ze złego powietrza.

– Niech Bóg zmiłuje się nad moją duszą – szepnął. – Dobrze, opowiem. Przeklinam ten dzień, gdy Christiern i ja usłuchaliśmy namowy Hansa Pedera, by przyłączyć się do tajemniczego, ezoterycznego kręgu. Hans Peder to ten, którego dawno temu znaleziono powieszonego w mieście.

Otarł twarz z potu. Oczy wypełniły mu się po brzegi łzami litości nad sobą i nieprawdopodobnego lęku.

– Jak masz na imię? – cicho zapytała Villemo.

– Sivert. Moja opowieść nie nadaje się dla uszu dam…

– Nie przejmuj się nią – brutalnie powiedział Tristan. – Ona jest silniejsza od ciebie. Mów, jak to się stało, że tobie i twojemu przyjacielowi Christiernowi pozwolono przyłączyć się do zakonu? Jesteście tacy młodzi i słabi. Takie sprzysiężenie nie powinno mieć żadnych niepewnych ogniw.

– Skłamaliśmy – wyjaśnił Sivert, przerażony tym, jak wiele zdawał się wiedzieć Tristan. – Oszukaliśmy ich mówiąc o naszym wieku i o całej masie okrutnych czynów, których rzekomo się dopuściliśmy.

– I gotowi byliście dokonać zamachu na króla? – zapytał komendant.

Chłopak popatrzył na niego z przerażeniem.

– Dowiedzieliśmy się o tym dopiero później. Kiedy już dostąpiliśmy wtajemniczenia. Śmiertelnie się przeraziliśmy, obaj. Christiern usiłował nas z tego wyciągnąć. I został zamordowany…

Twarz Siverta była już całkiem zielona. Dominik, chcąc odwrócić jego uwagę od strasznych myśli, zapytał jeszcze raz:

– Było was więc trzynastu?

– Na początku. Wciągnęli kogoś nowego na miejsce Hansa Pedera, ale nikogo za Christierna.

– Jest was zatem tylko dwunastu? Jedenastu bez ciebie?

– Tak! To znaczy nie! Dziesięciu! Był jeszcze oficer, który popełnił samobójstwo.

Grdyka poruszała mu się rytmicznie w górę i w dół.

– A teraz najważniejsze. Kim jest przywódca? I gdzie się spotykacie?

Okazało się, że dwa pytania naraz to zbyt dużo dla zdjętego strachem umysłu młodzieńca. Otworzył i zamknął usta, nie dając żadnej odpowiedzi.

Komendant przykucnął przed nim i zapytał miodowo słodkim głosem:

– Zbieracie się w zamku? Tutaj?

Sivert z trudem chwytał powietrze.

– Nie wolno mi tego powiedzieć.

Komendant bez pardonu chwycił go za rękę i wykręcił ją do tyłu.

– Odpowiadaj!

– Au! Ach! Au! Już mówię. Obyście tylko mnie nie ścięli za zamach na Jego Wysokość… bo ja tego nie chciałem.

Pojmowali, przed jakim stanął dylematem. Nie wiedział, co gorsze: zostać zgładzonym przez ludzi króla, czy też przez zakon Strażników? Komendant przyrzekł mu ułaskawienie, jeśli wszystko szczerze wyzna.

– Tak, spotykamy się na zamku. W piwnicy. A właściwie głęboko pod piwnicą. W dawnym klasztorze mnichów.

– Znajduje się pod zamkiem? – zdumiał się komendant. – Nie wiedziałem.

– Znaleźli drogę na dół. A tam…

– Co? – ponaglał medyk.

Głos Siverta zamierał, niemal niknął.

– Dokopali się do…

– Co ty mówisz, chłopcze? Mów tak, by można cię było usłyszeć! Dokopali się do czego?

– Do…

Nie był w stanie nic więcej z siebie wykrztusić.

– Do Ludzi z Bagnisk? – dokończył Dominik z błyskiem wesołości w oku.

Młodzieniec ciężko dyszał.

– Nie wypowiadajcie na głos ich imienia!

– Głupstwa! – orzekł komendant. – Skąd wiesz, że to Ludzie z Bagnisk? Kto ci to wmówił?

Sivert nagle stał się gadatliwy, spieszył się bardzo, aż słowa potykały się o siebie.

Sam ich słyszałem! Z jamy unoszą się opary i dobiega stamtąd jakiś głos, przemawiający w dziwnym języku, którego nie rozumie nikt poza kapłanem.

– Nareszcie! A więc wasz przywódca jest księdzem?

– Nie, jest tylko kapłanem w naszym zakonie.

– A kim jest w rzeczywistości?

– Właścicielem ziemskim. Nie mieszka na zamku. Jest z zewnątrz.

– A czy jest wśród was ktoś z zamku? Z drabantów króla? Lub inni?

Ze łzami w oczach i potem spływającym po twarzy Sivert wydał dwóch oficerów, jednego drabanta i, ku zdumieniu i przerażeniu wszystkich, jednego z najbliższych przyjaciół króla, szlachcica cieszącego się jak dotąd nieposzlakowaną opinią.

Nikogo więcej nie znał. Najpewniej pochodzili z zewnątrz.

Przez chwilę stali w milczeniu. Słychać było jedynie urywany oddech Siverta.

– Znam dobrze ludzi, o których mówisz – przyznał komendant ze smutkiem. – To zimni, podli mężczyźni. Bez odrobiny litości dla innych, mam na to masę dowodów. I wszyscy są tacy wysocy! Dlaczego?

– Taki był jeden z warunków przyjęcia nas do zakonu – żałosnym głosem wyjaśnił Sivert. – Dlatego Hans Peder wybrał Christierna i mnie, chcieli mieć żołnierzy z osobistej gwardii króla. No i dlatego, że pociągał nas mistycyzm.

– Kto zdecydował, że macie być tacy wysocy?

Chłopak uciekał ze wzrokiem.

– Tego nie mogę zdradzić.

Nie nalegali, w zamian medyk ostro zapytał:

– A kiedy macie złożyć króla w ofierze?

– Ja nie chcę brać w tym udziału. Miałem zamiar uciec.

– Ale nie złożyć nam raportu?

– Nie śmiałem. Chyba rozumiecie?

– Kiedy to ma się odbyć?

Kręcił głową.

– Wymieniali jakieś dziwne słowa

– Noc Walpurgi?

Otworzył usta ze zdziwienia.

– Wy chyba wiecie wszystko.

– Czy ofiara ma zostać złożona w piwnicy klasztoru?

– Nie – odparł Sivert. – W miejscu ofiarowania. Nigdy tam nie byłem. Nie wiem, gdzie to jest.

– Sądziłem, że składacie ofiary w piwnicy? – zdziwił się Dominik.

– Tylko te mniej znaczące. To… to, co naprawdę koszmarne, odbywa się gdzie indziej.

– Wydawało mi się, że każde składanie ofiar jest koszmarne – sucho rzekła Villemo.

Teraz Tristan przejął inicjatywę.

– Czy to odbywa się w lasku, w Kopenhadze?

– Nie – z wahaniem odparł chłopak. – Zrozumiałem, że miejsce znajduje się poza miastem. I to dość daleko. Może… może na południe? Na południowy zachód? Nie nie wiem, chociaż mam wrażenie, że słyszałem nazwę.

– Nazwę?

– Nie, chyba nie. Przychodzi mi na myśl wiatrak…

Usiłowali wyciągnąć z niego więcej, ale strach całkiem sparaliżował jego umysł i mowa przerodziła się w nieskładny bełkot.

Nadworny medyk oparł mocno dłonie na poręczy krzesła, a jego twarz znalazła się na wysokości twarzy Siverta.

– Posłuchaj teraz, chłopcze. Sprowadzę trumnę. Zostaniesz w niej stąd wyniesiony i przetransponowany w bezpieczne miejsce do wiejskiej zagrody. Będziesz tam mieszkał dopóty, dopóki nie rozprawimy się ze Strażnikami i nie zniszczymy ich doszczętnie.

– Ich nie da się zniszczyć.

– Da się, da. – Medyk nie wątpił w to, co mówi. – Ale w zamian za ocalenie własnej skóry musisz nam zdradzić drogę do piwnicy mnichów.

– Mam zostać zamknięty w trumnie?

– A jak inaczej miałbyś się stąd wydostać, nie rozstając się z życiem? – zimno zapytał komendant. – Jesteś już dostatecznie skompromitowany.

Tak, młodzieniec nareszcie zdał sobie z tego sprawę. Drżącym głosem przyrzekł dokładnie opisać podziemną drogę

– Ale bądźcie ostrożni, na litość boską! – błagał. – Tam prowadzi jeszcze jedna droga, z miasta. Możecie zostać zaskoczeni. I…

Umilkł. Drżały mu wargi.

– Nie, nic już. Uważajcie!

– Czy na dzisiaj wyznaczono spotkanie?

– Nie, nie tam. Sądzę, że wkrótce ma się odbyć wielkie składanie ofiar we właściwym miejscu, gdziekolwiek ono jest. Ale mnie nie wolno brać w tym udziału.

Nie wydawał się tym wcale zmartwiony.

Dominik przypatrywał się chłopcu w zamyśleniu. Było coś… Coś w jego wzroku, świadczącego, że skrywa jakiś sekret.

Villemo i Ulvhedin spojrzeli na Dominika. Cała kociooka trójka, przybyła z Norwegii, była przekonana, że Sivert nie powiedział wszystkiego. Wiedzieli jednak, że nigdy nie zdołają z niego wyciągnąć tajemnicy. „Bądźcie ostrożni!” ostrzegł i to było jedyne, na co mógł się zdobyć.

Загрузка...