ROZDZIAŁ X

Nie warto wyruszać w podróż morzem w okolicach świąt Bożego Narodzenia. Villemo, Dominik i Ulvhedin wkrótce się o tym przekonali. Morze było niespokojne, rozpoczęły się zimowe sztormy i statek zmuszony był szukać przystani. Zacumował, a morze zamarzło. Lód nieubłaganie pokrywał maszty i liny, kładł się na zmrożone plaże i opustoszale, zimne wody.

Villemo przeklinała tak szpetnie, że nawet Dominik był zdumiony. Nadaremnie jednak wzywała i Boga, i szatana. Musieli czekać.

Na kopenhaskim dworze zdenerwowanie komendanta sięgało szczytu. W pobliżu zamku coś się działo. Ludzie narzekali, że giną koguty i koty, a pewnego dnia śmiertelnie chore niemowlę po prostu zniknęło z kołyski. Kto by chciał porywać umierające dziecko?

Nadchodziły także inne mrożące krew w żyłach meldunki. Pewna dziewczyna z gospody wpadła w histerię. Z jej chaotycznych wyjaśnień wynikało, że na ciemnych schodach wiodących do piwnicy spotkała dziwnego człowieka. Widziała go w nieprzyjemnym świetle małej łojowej świeczki; na jego twarzy widniał straszliwy, pełen zwierzęcej żądzy wyraz. Serce zaczęło jej walić jak młotem, jakby za chwilę miało wyskoczyć z piersi. Twierdziła, że czuła od niego przedziwną woń, był to zapach zapleśniałej, zgniłej ziemi. „jak on wyglądał?” – dopytywał się komendant, zainteresował się bowiem sprawą i przyszedł osobiście przesłuchać dziewczynę. Jąkając się i pokrzykując na przemian, powiedziała, że był „długi jak tyka od fasoli, blady jak grób (czy grób może być blady? zastanawiał się komendant, ale nie chciał przerywać dziewczynie), ubrany jakby w mnisią opończę i taki przystojny, taki piękny jak elf”. jakiś głupiec obecny w pokoju zapytał wtedy, czy wiele, wiele setek lat temu w sąsiedztwie stał klasztor. Wówczas dziewczyna zaczęła krzyczeć jak szalona. Tej samej nocy zniknęła i wszelki ślad po niej zaginął. Sądzono, że rzuciła się do kanału, ale komendant, bardzo wzburzony, szukał jej równie gorliwie jak niegdyś Mariny. Tym razem jednak nie odkryto nikogo na zamkowej wieży. Dziewczyna zniknęła na zawsze. Komendant zdumiał swych towarzyszy pytaniem, czy zaginiona była dziewicą. Nie wiedzieli na pewno, ale przypuszczali, że tak, a zresztą jaki to miało związek ze sprawą?

W Gabrielshus królowała zima. Mała Marina ciągle nie rozumiała swojego stanu, a Hildegarda nie potrafiła zdobyć się na poważną rozmowę z córką. Księżna cały czas spędzała w łóżku i nieustannie ktoś musiał przy niej czuwać. A i Tristan nie był skory do wyjaśniania Marinie, co ją czeka. Nie należał do osób, którym lekko przychodzi mówienie o podobnych sprawach.

Ale taki był dobry dla dziewczynki! Dobry, choć roztargniony, jego myśli bowiem wciąż krążyły wokół Hildegardy. Marina najczęściej przebywała w towarzystwie ochmistrzyni. Sędziwa dama, podobnie jak inni w Gabrielshus, została wtajemniczona w straszliwą przygodę, która przydarzyła się tej nieśmiałej, zamkniętej w sobie dziewczynce. Wszyscy okazywali wielkie zrozumienie, ale nikt nie potrafił przewidzieć, jaki będzie koniec jej tragedii. Marina żadną miarą nie była w stanie zająć się własnym dzieckiem, sama nim przecież była i jeszcze nie miała w sobie rozbudzonego instynktu macierzyńskiego. Nikt nie wierzył, że przyjście na świat dziecka cokolwiek zmieni. Nikt także nie chciał obarczać boleśnie zranionej dziewczynki taką odpowiedzialnością.

Gorliwie strzeżono jej przed ciekawością świata zewnętrznego. Tristan zdawał sobie jednak sprawę, że to nie wystarczy. Należało jeszcze zastanowić się nad przyszłością Mariny i jej nie narodzonego dziecka, przyszłością niepewną i przerażającą…

Myśląc o tym, głęboko wzdychał. Wiele rozmawiał z Hildegardą na temat Mariny. W samą wigilię Bożego Narodzenia doszło do decydującej rozmowy. Tristan często wracał do niej myślą, pogrążony w głębokim smutku.

W zwyczaj weszło już jego codzienne wielogodzinne czuwanie przy łożu księżnej. W Wigilię Hildegardzie pozwolono przenieść się do salonu i świętować wraz z innymi. Pół leżąc na kanapie smutnym wzrokiem wodziła po wnętrzu, wyrażając niemy podziw dla jego uroczystego wystroju. Nawet w pozbawionych blasku oczach Mariny pojawił się ognik radości.

Późnym wieczorem Tristan przyszedł do komnaty Hildegardy, ponieważ go o to prosiła.

Leżała na białych poduszkach i taka była piękna? Blada i wyczerpana, ale pogodna, dzięki czemu wygładziły się jej wszystkie zmarszczki, tak że wyglądała naprawdę młodo. Odwróciła twarz ku niemu i ujęła go za rękę. Oddychała z wyraźnym trudem.

– Dziękuję ci za niezwykły wieczór, Tristanie. To była wspaniała Wigilia, także dla Mariny.

– Tak, i ja to zauważyłem – uśmiechnął się. – Byłem u niej przed chwilą, by powiedzieć jej dobranoc, i, o dziwo, po raz pierwszy na mój widok nie odwróciła się plecami.

– Tristanie, ogromnie mi przykro, że ona tak cię traktuje! Nie zasługujesz na to!

– To nie jej wina. Każdy mężczyzna budzi obrzydzenie Mariny. Ale, Hildegardo, przedwczoraj… zabezpieczyłem przyszłość jej i dziecka.

Hildegarda szeroko otworzyła oczy ze zdumienia.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Przepisałem na nią Gabrielshus. Jako dziedzictwo po mnie.

– Ależ, Tristanie – szepnęła poruszona. – Nie mogłeś tego zrobić! Masz przecież jakichś bliskich krewnych?

– Nikogo poza moją siostrą, a ona stwierdziła, że mogę uczynić, co zechcę. Napisałem do niej najpierw, oczywiście, i zapytałem. Przejęła się sytuacją Mariny i nie wysuwa żadnych roszczeń w stosunku do Gabrielshus ani w imieniu własnym, ani też córki Christiany. Córka jej, zdaje się, jest już zaręczona z pewnym właścicielem ziemskim w Skanii, a poza tym oni sami mają przepiękną posiadłość, a więc już w tej chwili jest o jeden dwór za dużo. A my z Ludzi Lodu nieczęsto mamy więcej niż jedno dziecko. Dwoje to rzadkość, a troje to prawdziwy tłum. Jeżeli więc Marina nie przejmie Gabrielshus, dwór podupadnie. Będzie stał pusty albo zostanie włączony do skarbu korony. To, poza wszystkim, jest ewentualność, z którą i tak należy się liczyć. Jego Wysokość jest twardy w stosunku do starej uprzywilejowanej szlachty. Wielu moich znajomych straciło już swoje dobra na rzecz korony.

– Ale ty chyba będziesz tu nadal mieszkał? – zapytała z lękiem w głosie.

Przez chwilę wahał się z odpowiedzią.

– Tak, dopóki będę żył – odparł lekko.

Nie taiła uczucia ulgi. Ujrzał ją wyraźnie na tak drogiej mu twarzy i poczuł nagły przypływ czułości. Serce krajało mu się z żalu, że akurat ona musi…

– Hildegardo, pamiętasz chyba, że obiecałem, iż nigdy nie zawiodę twojej córki. Złożyłaś w moje ręce odpowiedzialność za nią i muszę zatroszczyć się o jej przyszłość. Przynajmniej to mogę zrobić.

– Tak, ale…

Zagryzła wargi, powstrzymując się przed mówieniem. chciała, ale nie miała prawa żądać od niego jeszcze więcej.

Tristan i tak przejrzał jej myśli. Wielokrotnie zahaczali już o ten temat, ale za każdym razem urywali rozmowę, jakby w obawie przed nazwaniem rzeczy po imieniu.

Wiedzieli obydwoje, że Marina bardziej potrzebowała ochrony niż miejsca, w którym mogłaby zamieszkać w przyszłości. Była zniesławiona, przez całe życie narażona na plotki złych języków, o ile…

Ale Tristan nie mógł, nie zdołał wymówić słów, na które Hildegarda tak czekała.

W wigilijną noc długo spoglądała na niego. Wiedziała, że życie uchodzi z niej powoli, ale nieprzerwanie i wkrótce nadejdzie chwila, gdy nie zostanie go ani odrobina. Przejmował ją lęk o jedyne dziecko, trwoga o jego przyszłość. Nie wiedziała, co robić, znalazła się w rozpaczliwej sytuacji.

Łzy zalśniły w jej oczach, gdy kładła dłoń na dłoni Tristana; łzy wstydu, gdyż musiała upokorzyć się i prosić o jeszcze więcej.

– Tristanie… Błagam cię, ze względu na szczęście mojej córki…

– Wiem, Hildegardo – odparł udręczony. – Ale to nie ją…

Urwał i odwrócił wzrok. Usłyszał, jak Hildegarda z trudem chwyta oddech, i w tym krótkim dźwięku wyczuł wiele: zdumienie, ostrożną nadzieję, niedowierzanie i przebłysk niewypowiedzianej radości. Księżna wkrótce się uspokoiła.

– Marina ma tylko ciebie – szepnęła cicho. – I ty jesteś jedynym człowiekiem, któremu mogłabym ją powierzyć.

Wzburzony, odwrócił się do niej gwałtownie.

– Czy zamiast tego nie mogę poślubić ciebie? Marina byłaby wtedy moją córką!

Jej usta drżały.

– O, Tristanie! To przecież jej nie pomoże, rozumiesz chyba? Ona nadal będzie niezamężną matką, a więc kobietą zhańbioną i potępioną raz na zawsze. Jak ma żyć wśród ludzi, nie może przecież chodzić z tabliczką na piersiach, informującą, że w najwcześniejszej młodości została zgwałcona! Ludzie i tak tego nie zrozumieją. Będą szydzić z niej i gardzić moją małą córeczką, której szczęścia tak bardzo pragnę!

– Ależ, Hildegardo, ona przecież jest jeszcze dzieckiem!

– W całej Europie można spotkać panny młode – dzieci. Ale wybacz mi, najdroższy przyjacielu, składam zbyt duży ciężar na twoje barki. Zrobiłeś dla nas już i tak wiele.

Pochylił się nad nią i delikatnie pogładził po bladym policzku.

– Wiesz, że nie będę umiał dać jej miłości, zapewnić pożycia małżeńskiego, nigdy, przenigdy. Co się stanie, gdy ona dorośnie? Czy do końca swych dni nie dane jej będzie poznać miłości mężczyzny? To nie byłoby wobec niej w porządku.

Hildegardzie trudno było prowadzić tę rozmowę, ale dla dobra córki musiała się przemóc.

– Wiesz równie dobrze jak ja, że Marina nosi śmiertelną ranę w duszy. Nigdy już nie zapragnie miłości mężczyzny. Któż więc może być dla niej bardziej odpowiednim mężem od ciebie, człowieka, którego los zmusił do rezygnacji z małżeńskiego łoża?

– Najmilsza, przemyślałem wszystko dokładnie, i sam dostrzegam dobre strony tego pomysłu. Ale zapominasz o jednym, Hildegardo…

– O czym?

Utkwił w niej swe piękne, smutne oczy:

– Czy naprawdę musisz o to pytać? – spytał cicho.

Widać było, że księżna walczy z płaczem. Nie mogła wypowiedzieć ani słowa, ujęła tylko jego dłoń i przytuliła do policzka.

– Wiem, że nie powinienem tego mówić – powiedział dwornie. – Nie należy w ten sposób zwracać się do kobiety, która dopiero co została wdową. Te słowa nie powinny nigdy być wypowiedziane. Zapomnij je więc, Hildegardo, zapomnij, o czym mówiliśmy tej nocy.

Padł na kolana u jej łoża.

– Hildegardo, proszę cię o rękę twojej córki. Obiecuję, że będę dla niej dobrym mężem na tyle, na ile pozwala na to moja sytuacja, zwłaszcza jeśli uważasz, że dla niej tak będzie lepiej. Jeśli zechcesz mi ją oddać, przyrzekam, że uznam jej dziecko za swoje i z czasem odziedziczy ono Gabrielshus.

Hildegarda niezgrabnie ocierała oczy. Drżącym głosem odpowiedziała:

– Och, Tristanie, Tristanie, naprawdę jesteś ostatnim z rycerzy! przykro mi, że cię obciążam takim brzemieniem, ale nie mam wyboru! Tak bardzo, bardzo chciałabym być spokojna o przyszłość mej córki. Dziękuję ci, mój drogi.

Tristan wstał.

– To ja powinienem dziękować. Pozostaje jeszcze pytanie, co powie na to Marina.

– Teraz się boi, ale z czasem zrozumie.

Żywił taką nadzieję. Usiłował przełamać ciężki nastrój kilkoma życzliwymi słowami:

– Jak się z pewnością domyślasz, życie zatruła mi świadomość, że nigdy nie będę miał własnych potomków. Teraz otwiera się przede mną możliwość uznania dziecka. I wierzę, że z czasem będę traktował dziecko Mariny jako swoje własne.

Hildegarda rozjaśniła się.

Ale Tristan wiedział, że nigdy nie będzie mu wszystko jedno. Odczuwał wobec Mariny głębokie współczucie, to fakt, ale poza tym uważał, że są sobie całkowicie obcy. Ona była tylko dzieckiem, odczuwającym wstręt do niego, mężczyzny. I z nią właśnie miał żyć! Poza tym… nie miał pojęcia, czym jest niemowlę. Gdyby dziecko było jego własne, to co innego. Ale hrabiego Ruckelberga?

Ogarnęła go nagle tak gwałtowna niechęć, że miał ochotę wszystko odwołać.

Ale jedno spojrzenie na wyrazistą twarz Hildegardy sprawiło, że milczał. Wyczytał w niej ulgę, połączoną z wyrzutami sumienia. Musiała go prosić, stąd uczucie wstydu i poniżenia.

Ucałował jej dłoń na dobranoc i odszedł zasmucony z lękiem myśląc o reakcji Mariny i ich niepewnej wspólnej przyszłości.

Najbardziej jednak dręczył go bezdenny żal, gdy myślał o stracie, która wkrótce nieubłaganie miała go dotknąć…

Hildegarda długo spoglądała za jego strzelistą sylwetką. Dziękuję ci, mój rycerzu, myślała. Czy sądzisz, że kiedykolwiek zdołam zapomnieć o słowach, które z taką mocą cisnęły ci się na usta i których nie wypowiedziałeś dzisiaj? One dadzą mi siłę, będą moim najdroższym wspomnieniem.

– O, Boże, dzięki, że pozwoliłeś mi spotkać mężczyznę takiego jak Tristan na mojej ciernistej drodze – szeptała w mrok nocy. Kiedy powracała myślą do upokarzającego małżeństwa z księciem, do okrutnych ostatnich lat, samotności na dworze, choroby, gorzkiego losu Mariny, wydawało jej się, że to jakiś złośliwy stwór musiał zrzucać na nią wszelkie tragedie. Dopóki nie spotkała Tristana Paladina, widziała wszystko w tak czarnych barwach, że wkrótce nie miałaby już sił, by dłużej opierać się złu. A jego dzisiejsze słowa… czy naprawdę nie zasłużyła sobie, by móc się z nich cieszyć?

Tak! Uważała, że ma prawo do radości!

Stało się dokładnie tak, jak się tego obawiali. Marina nawet nie chciała słyszeć o małżeństwie. Uderzyła w płacz i schowała się już po pierwszych słowach matki.

Hildegarda ciężko westchnęła, Tristan natomiast odczuł wyraźną ulgę, choć ani jej nie uzewnętrznił, ani nie wyraził na głos.

– Dobrze wiesz, Hildegardo, że chciałbym cię mieć nie jako teściową! – przemawiał żarliwie.

Wyciągnęła do niego rękę.

– Tristanie, uwierz mi, że równie trudno jest przyjąć ciebie w charakterze zięcia. Wiele rozmyślałam o tym, o czym wspomniałeś w wigilijną noc, i choć nie powinnam mówić tego głośno, uczynię to jednak. Bardzo przywiązałam się do ciebie. Gdybyś wiedział, jak jesteś mi drogi!

Natychmiast usiadł przy niej i gładził po dodających jej uroku przetykanych srebrem włosach.

– Hildegardo, jesteś jedyną kobietą, która wzbudziła we mnie tak głębokie uczucie.

Przez chwilę leżała z zamkniętymi oczami, rozkoszując się dotykiem jego delikatnych dłoni.

– Nie wiedziałam, że istnieje miłość taka jak ta – szepnęła. – Nie zmysłowa, lecz czysta, bez namiętności. Taka, która nie zważa na wiek i fizyczne ułomności, nie patrzy na to, co powierzchowne, lecz wypływa z głębokiej, prawie nieziemskiej więzi. Tristanie… nie chcę, żebyś nazywał mnie Hildegardą. To nie jest moje prawdziwe imię, ta wymysł Jochuma. Czy nie mógłbyś zwracać się do mnie moim prawdziwym imieniem? Tylko ty?

– Bardzo tego pragnę. Jak ono brzmi?

– Branislava.

– Branislava – powtórzył miękko. – O wiele bardziej do ciebie pasuje. Hildegarda brzmi zbyt twardo, nieprzyjemnie.

Uśmiechnęła się z wdzięcznością. Nagle otworzyła oczy i powiedziała, odrywając się od marzeń:

– Ale czy nie sądzisz, że to moja sytuacja wywołuje w tobie takie uczucia? Gdybym nie była chora… czy nie uważasz, że wtedy byłoby inaczej?

– Na pewno trudniej – przyznał. – Ale nie inaczej. Nie wolno ci sądzić, że twoja choroba daje mi poczucie bezpieczeństwa i pozwala bez zobowiązań zalewać cię czułymi słowami tylko po to, by cię pocieszyć,

– Wcale tak nie uważam. Ale mimo wszystko nie mogę uwolnić się od myśli, że wszystko byłoby inaczej.

– Hm – uśmiechnął się i po chwili oświadczył stanowczo: – Wówczas prosiłbym cię, byś została moją żoną. Byłabyś wtedy ze mną na zawsze. Pozwoliłbym ci brać sobie od czasu do czasu kochanka. Byle nie za często.

– Och, Tristanie, a na cóż mi kochankowie? Ale o czym my teraz rozmawiamy… To Marina potrzebuje cię najbardziej. Gdyby tylko nie była taka uparta!

Księżna wydawała się spokojna i opanowana. Tristan podejrzewał jednak, jak musi męczyć się nocami. Lęk przed śmiercią, troska o losy córki, oddanie dla niego… A przede wszystkim tęsknota za życiem.

Nie, nie może pozwolić jej umrzeć, nie może jej stracić!

– Branislavo – szepnął – kiedy przyjdzie wiosna, Marina urodzi już dziecko, a morze znów będzie nadawało się do żeglugi… Czy pojedziesz wtedy ze mną do Norwegii, do moich obeznanych z leczeniem krewniaków? Niklas obdarzony uzdrawiającymi dłońmi mógłby dokonać cudu, a ty i ja…

Jej twarz rozjaśniła się żarliwą, wypływającą z głębi serca nadzieją.

– Sądzisz, że twój krewniak mógłby coś dla mnie uczynić? Jeszcze teraz?

– Jestem o tym przekonany.

– Oby więc Bóg dał, by wkrótce nadeszła wiosna – westchnęła, wkładając w jego rękę swoją dłoń. Odpowiedział na jej promienny uśmiech.

– To naturalnie nie rozwiązuje wcale sytuacji Mariny – westchnęła. – Małżeństwo jest dla niej jedynym wyjściem, ale zanim to zrozumie, musi upłynąć sporo czasu. W tej samej chwili Tristan wpadł na zbawienny pomysł.

– Branislavo! Jeśli Marina nie może mnie zaakceptować, ponieważ jestem mężczyzną, wszystko jedno jakim, i ponieważ nie wiemy, jak zniesie myśl o dziecku… Czy w takiej sytuacji nie moglibyśmy się pobrać i uznać dziecko za własne? Nikt spoza Gabrielshus nie musi znać prawdy.

– Brat albo siostra Mariny? – Na jej twarzy pojawił się nowy blask. – Tristanie, to byłoby wspaniałe rozwiązanie! Jest jeszcze wiele „ale” co do tego planu, lecz, och, jaka jestem szczęśliwa! Tak szczęśliwa nie byłam od dnia swego ślubu. Bo wtedy zaczął się koszmar.

– To już minęło, Branislavo. Na zawsze.

Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów zaniosła się śmiechem. Szczerym, naturalnym śmiechem, aż jej twarz zarumieniła się i znów wyglądała młodo.

Następnego dnia Tristanowi udało się zmusić Marinę do rozmowy. Zwykle usuwała się na bok, gdy tylko dostrzegła go w pobliżu, ale tym razem spotkał ją w bibliotece, a że tam były tylko jedne drzwi, nie mogła mu umknąć.

– Marino, usiądź na chwilę – zagadnął przyjaźnie. – Porozmawiamy sobie we dwoje.

Trzepotała powiekami ze strachu, ale poddała się. Przycupnęła na fotelu, mocno zaciskając dłonie na wysokich poręczach; aż zbielały jej kostki. Była taka mała i bezbronna. Choć do rozwiązania zostały niespełna dwa tygodnie, prawie nie było po niej tego widać. Narzekała, że tyje, ale mdłości ustąpiły. Dla wszystkich było jasne, że dziewczynka nie pojmuje swojego stanu.

Tristan wiedział, że wkrótce nieodwołalnie będzie musiał pomówić z nią na temat jej jakże trudnej sytuacji, ale na szczęście jeszcze nie teraz. Mógł to na trochę odłożyć, tak przynajmniej tłumaczył się przed samym sobą.

– Marino, najpierw chciałem cię prosić, byś zapomniała o tym, o czym rozmawiała z tobą matka. Nie zostaniesz moją żoną. To było niemądre z naszej strony. Chcieliśmy tylko, byś mogła zamieszkać w Gabrielshus na zawsze.

O, tchórzliwe kłamstwa, skąd napływacie? Tak łatwo was wymówić, bez trudu wślizgujecie się w usta, jakbyście same odnajdywały drogę!

Marina siedziała napięta jak struna.

– Postanowiliśmy co innego – mówił Tristan, nieświadom, że uśmiecha się przy tym ze szczęścia. – Twoja matka i ja pobierzemy się, gdy tylko tutejszy pastor powróci ze swej podróży do Kopenhagi.

Dostrzegł, jak jeszcze bardziej zesztywniała, i położył rękę na oparciu jej krzesła. Nie śmiał dotykać jej dłoni:

– A później zabiorę matkę do Norwegii, aby mogła wyzdrowieć…

Marina spojrzała na niego nagle wszechwiedzącymi oczami.

– Mama nie wyzdrowieje – szepnęła. – Ona umiera. Wiem, bo tak mówiły pokojówki na zamku w Kopenhadze.

Tristan przeklął w duchu wszystkie nierozważne języki.

– Pojedziemy do człowieka, który być może będzie w stanie ją uzdrowić. Ale gdy się pobierzemy, ty staniesz się wtedy jakby naszą córką. A jeżeli zdarzy się tak, że twoja matka odejdzie, będziesz mogła zachować ten dom jako swój własny.

– A wy, Tristanie?

– Ja? Nie, ja tu nie zostanę. Kiedy ty dorośniesz na tyle, byś mogła radzić sobie sama, będziesz miała dwór na własność. Ja wyjadę. Daleko…

Tak, tak właśnie będzie, stwierdził nagle z przedziwną jasnością. Tristan, urodzony dla smutku, nie zostanie tu, gdy już nie będzie Branislavy. Dziecko, które on i Branislava mają uznać za swoje, zostawi dorosłej już wtedy Maranie. Powie jej całą prawdę.

Może będzie już wówczas zamężna? A jeśli nie, jeśli nadal będzie bać się kontaktu z mężczyznami, to na pewno przyzwyczai się już na tyle do siostrzyczki lub braciszka, że z radością zaopiekuje się dzieckiem.

Tak mamił się Tristan płonnymi nadziejami na przyszłość, uciekając od konfrontacji z nieubłaganą rzeczywistością. Drgnął na dźwięk ostrożnego pytania Mariny.

– Żeby szukać Świętego Graala?

– Słucham?

Przypomniał sobie ostatnie wypowiedziane przez siebie zdanie: „Ja wyjadę. Daleko…”

– Święty Graal? – uśmiechnął się. – O co ci chodzi?

– Mama zawsze powtarzała, że wy jesteście jak rycerz Graala.

Och, nie, zaprotestowało coś w jego duszy. Nie ja! Ale nie chciał jej przerazić, teraz gdy dostrzegał w jej oczach cień podziwu.

– Nie jestem tego godzien – powiedział lekko, wstając. – A więc nie masz nic przeciwko temu, bym prosił o rękę twej matki? Że w pewien sposób zostanę twoim ojcem?

Marina podniosła wzrok na niego. Pierwszy raz nie uciekała spojrzeniem.

– Nie. Chciałabym, byście zostali moim ojcem. Jesteście dla mnie jak rycerz, zawsze tak uważałam.

I nie będziesz musiała się mnie bać, pomyślał z goryczą.

Znów strach powrócił do jej oczu.

– Ale nie chcę, byście krzywdzili matkę, tak jak robił to ojciec. Nie bijcie!

– Prawdziwy rycerz nigdy nie uderzy kobiety – powiedział z powagą w głosie. – I jak mógłbym podnieść rękę na twoją matkę, która jest mi tak droga?

Wtedy w oczach Mariny dostrzegł jakby nikłą ulgę, początek uśmiechu.

Pozwolił jej odejść. Zakończenie rozmowy przyniosło ulgę i jemu.

Mniej więcej tydzień później Tristan odkrył, że nieustannie zaciska dłonie w pięści i zagryza wargi. Sądził, że udało mu się zwalczyć strach i na zewnątrz sprawiał wrażenie zrównoważonego. Ciało jednak nie dawało się oszukać. Kiedy się rozluźnił, czuł, jak wszystkie mięśnie bolą go od nieustannego napinania.

Hildegarda była wesoła, ale niestety coraz słabsza. I żadne z nich nadal nie odważyło się na rozmowę z Mariną, na przygotowanie biednego dziecka. Wszyscy chodzili na palcach, przepełnieni niepokojem i niepewnością.

Tristan siedział akurat przy swej ukochanej Branislavie, kiedy usłyszał hałas dochodzący z hallu. Mosgaard otworzył wejściowe drzwi i wpuścił kogoś do środka. W domową ciszę wdarł się szum głosów, jakieś kroki na kamiennej posadzce hallu.

Tristan i Hildegarda popatrzyli na siebie zdziwieni.

Dobiegły ich słowa, wypowiadane z oburzeniem:

– Co to wszystko ma znaczyć? Cudowny, piękny Gabrielshus babci i dziadka przeistoczony w mauzoleum z zaciągniętymi zasłonami i stłumionymi głosami! Tristanie! Coś ty tu narobił?

Tristan zdumiony wpatrywał się w Hildegardę,

– Villemo! Moja szalona kuzynka Villemo? Skąd, na litość boską, się tu wzięła??

Wstał, a w tym samym momencie Mosgaard wbiegł po schodach do ich pokoju.

– Moi państwo, to pani Villemo i pan Dominik. Przywieźli ze sobą… Nie wiem, co to jest, panie Tristanie! Czy to człowiek, czy…

Nigdy jeszcze Tristan nie widział swego ochmistrza do tego stopnia wyprowadzonego z równowagi.

– Przepraszam na chwilę – powiedział do Hildegardy i zszedł na dół.

Zastał tam Villemo gniewnie ściągającą zasłony z okien w hallu. I Dominika, który rozglądał się ze zmarszczonymi brwiami.

A postać stojąca w drzwiach…

Mój Boże, myślał Tristan, wypuszczając chyba całe powietrze, jakie miał w płucach. To musi być jeden z przeklętych z Ludzi Lodu. Jeśli to ten nieznany potomek, którego odnaleźli, nie dziwi mnie, że mają kłopoty. Ale dlaczego ściągnęli go aż tutaj?

Загрузка...