RO2DZIAŁ XIV

W drodze do Kopenhagi przyszedł czas na wyjaśnienia. Przemarznięci Strażnicy Prawego Tronu jechali z rękami związanymi na plecach, z ciężarem w sercu, pogrążeni w rozmyślaniach nad swoją wielce niepewną przyszłością.

Natomiast profesor Widst jechał wraz ze sprzysiężonymi i gorączkowo opowiadał o nieustannym koszmarze, który przeżywał przez ostatnie lata. Rozumieli go. Wszyscy byli głęboko poruszeni niewiarygodnymi wydarzeniami tej nocy, wryły się one w ich dusze już na całe życie.

Kilka lat temu profesor zszedł przypadkiem do piwnicy małej gospody po drugiej stronie kanału. Tam odkrył zamurowane drzwi, jako że interesowało go wszystko, co ma związek z historią, zapytał karczmarza (który poza wszystkim był synem jego szwagierki), czy coś o nich wie. Nie wiedział, ale zezwolił profesorowi na zburzenie muru. Wtedy ku swemu zdumieniu uczony odkrył tajemny korytarz pod kanałem. Umówił się z karczmarzem, że ten nie piśnie nikomu ani słowa, gdyby bowiem rozeszła się wieść o dodatkowym połączeniu z zamkiem, pasaż natychmiast zostałby zniszczony. A profesor odkrył tam wspaniałe ruiny starego klasztoru, o których nikt do tej pory nie wiedział.

Chciał je zbadać w spokoju, bez zbędnej asysty. Jeden niezgrabny ruch kogoś nieostrożnego mógłby zniszczyć cenne zabytki. Karczmarz przez wszystkie lata nie puścił pary z ust i bez przeszkód udostępniał profesorowi tajemne przejście, tak samo jak później udostępniał je Strażnikom Prawego Tronu.

– A właśnie, skąd oni się wzięli? – zainteresował się komendant.

Profesor zadrżał. To zdarzyło się dużo później, wyjaśnił. Zaczęło się od tego, że pewnego dnia w jednej ze ścian w ruinach klasztoru odkrył osobliwe tabliczki, na których wyryto inskrypcje. Tabliczki były cienkie i lekkie, a że znalazł ich niemało, miał więc sporo tekstu. Na tyle dużo, by podjąć próby odcyfrowania tekstów i określenia języka, w jakim zastały napisane. Uczeni potrafią tego dokonać, jeśli pewne znaki powtarzają się dostatecznie wiele razy, by znaleźć punkt wyjścia do językowego kodu.

Prace pochłonęły oczywiście dużo czasu i sprawiły sporo kłopotów, aż pewnego dnia wydarzyło się coś niewiarygodnego. Profesor sądził, że znalazł wreszcie klucz do niezwykłego języka, wymówił słowa na głos… A nazajutrz, gdy przybył do piwnicy, ujrzał nową tabliczkę. Naturalnie zastanawiał się, kto mógł być w znanej tylko jemu piwnicy. Karczmarz zaklinał się, że nikt nie wchodził przez sekretne drzwi, profesor zajął się więc szukaniem ewentualnego dojścia do zamku. Odkrył kamienną płytę, ale wszystko wskazywało na to, że nikt nie podnosił jej od setek lat. Zaczął więc odczytywać najświeższą tabliczkę. Poszło mu teraz znacznie łatwiej i w niej znalazł wyjaśnienie. Odczytał na głos treść, jak dopiero później zrozumiał, niezwykłej magicznej formuły… A następnego dnia, gdy zszedł do klasztoru, zastał w nim trzech bardzo wysokich mężczyzn.

Upłynęło wiele dni, zanim pojął, jakich ma gości. W tym czasie zdążył już zwierzyć się swemu dobremu przyjacielowi. Był to ów szlachcic, stojący blisko króla, ten, który teraz, pojmany, jechał razem z nimi. Wspólnie szybko zdołali opanować język i…

– Chwileczkę – przerwała mu Villemo. – O ile dobrze zrozumiałam, ów szlachcic jest tym, którego nazwaliście kapłanem?

Tak, to prawda. Wpadli w szpony tych trzech wielkoludów.

– Dlaczego nie nazywacie ich prawdziwym imieniem? – spokojnie zapytał Dominik. – Dlaczego nie mówicie o nich „Ludzie z Bagnisk”?

Profesor skurczył się w sobie na dźwięk tych słów, ale skinął głową. A potem rozpoczął się koszmar, kontynuował. Najpierw z entuzjazmem odniósł się do ich planów przywrócenia Danii jej dawnym mieszkańcom. Jako archeologa ogromnie go to ciekawiło. Jego przyjaciel, szlachcic, był jeszcze bardziej zainteresowany. Z przyczyn osobistych, jak później dowiedział się profesor. Jego Wysokość dotkliwie go kiedyś uraził przypadkowym docinkiem, a takiej zniewagi szlachecka duma znieść nie mogła. Wprost kipiał żądzą zemsty. Teraz nadarzała się świetna okazja. A w dodatku Ludzie z Bagnisk obiecali mu stanowisko ziemskiego wicekróla w Danii.

Tak, mogli porozumiewać się z przybyszami, z każdym bowiem dniem lepiej opanowywali ich osobliwy język. Największym pragnieniem Ludzi z Bagnisk było osadzić na duńskim tronie własnego króla.

Wkrótce jednak dla profesora stało się jasne, że ich pragnienia wcale nie są zgodne z jego intencjami. Ludzie z Bagnisk zaczęli rządzić żelazną ręką. To szlachcic założył zakon Strażników Prawego Tronu i wprowadził do niego fanatyków, ludzi, do których miał zaufanie, nieprzejednanych wrogów króla, na dodatek zainteresowanych okultyzmem. Ludzie z Bagnisk szydzili z małych Duńczyków, dlatego do Zakonu wstępować mogli tylko najwyżsi.

– A te straszne ofiary? – pytał Tristan. – Czemu miały służyć?

– Nie do mnie należy skierować to pytanie – odparł profesor. – To Ludzie z Bagnisk je wymuszali, oni później zajmowali się ofiarami. Sądzą, że były im niezbędne, by… nie, nie chcę o tym myśleć!

– By móc dalej żyć – brutalnie dokończył nadworny medyk. – Jak wampiry i inne straszydła, które z tego czerpią siły. No cóż, było więc tak, jak kiedyś powiedzieliśmy: ktoś kopał za głęboko.

– Tak – westchnął profesor. – Przyznaję się do przestępstwa.

– I mieli ochotę na nasze kobiety?

– A czy nie jest prawdą, że stwory z innego świata, jak elfy, królowie gór, huldry i wampiry, mają nigdy nienasycone erotyczne apetyty? – zauważył Dominik.

Villemo zerknęła na męża. Czy pamiętał jeszcze to, z czego mu się kiedyś zwierzyła? Jej dziewczęce fantazje na poły o nim, na poły o królu gór? Były na wskroś przesiąknięte erotyzmem.

– Mam dla was radę, profesorze – odezwał się medyk. – Zniszczcie wszystko, co macie w tym języku! Wszystkie kamienne tabliczki, wszystkie odpisy! Zapomnijcie o wszystkim, czego się nauczyliście!

– Tego możecie być pewni – solennie przyrzekł profesor Widst. – Ale co poczniemy ze szlachcicem? On wie tyle samo co ja.

– Już niedługo nic nie będzie pamiętał – oświadczył komendant, wyręczając medyka. – Wszyscy ci ludzie natychmiast staną przed sądem. Decyzja należy do sądu, ale dla niego nie widzę nadziei.

Młodą kobietę pozostawiono w jej wiosce. Była to dziewczyna wybrana na ofiarę ze względu na swe dziewictwo. Mieli nadzieję, że nigdy nie dowie się, co miało stać się z nią tej nocy.

Komendant z galanterią zwrócił się do Villemo:

– Muszę przyznać, że wasz mąż, a zwłaszcza wasz krewniak Ulvhedin, potrafią dokonać zadziwiających rzeczy! Czy wam także to imponuje, pułkownikowo?

– Oczywiście – odparła oschle.

– Villemo też sporo potrafi – zaśmiał się Dominik, rozbawiony jej skwaszoną miną.

Komendant zachichotał pogardliwie. Nie dostrzegł u niej żadnych szczególnie nadprzyrodzonych zdolności.

Pomóż mi teraz, Tengelu Dobry, błagała w myślach zgnębiona Villemo. Pomóż mi przekonać tego niedowiarka, że i ja coś potrafię!

Ale żadna siła nie napływała do jej dłoni.

Bardzo proszę, Tengelu Dobry! Zrób coś!

Dominik wyczuwał jej wewnętrzne zmagania i niebywale go to bawiło. Villemo, widząc jego reakcję, wpadła w jeszcze większą złość.

Och, nie! westchnęła w głębi ducha. Tengel był człowiekiem o surowych zasadach. Na pewno nie podobałoby mu się trwonienie cennych mocy tylko po to, by zaimponować innym. I na pewno miał w tym swoją, jakże teraz niewygodną dla Villemo, rację.

Do diaska, zaklęła pod nosem.

Ale może Sol, moja pokrewna duszo, ty mnie rozumiesz, prawda? Nie zawahałabyś się w takiej sytuacji. Bardzo cię proszę, tu chodzi o godność i prestiż córki Ludzi Lodu!

I nagle…

Cudowny strumień energii popłynął od serca aż do ramion. Dziękuję, Sol, wiedziałam, że mnie nie zawiedziesz!

– A więc nie wierzycie w moją nadprzyrodzoną moc? – z triumfem w głosie zawołała Villemo do komendanta.

– Czy chcecie, bym rzuciła kilka lśniących błękitnym światłem kul na równinę? Patrzcie zatem.

Płynnym ruchem wyciągnęła przed siebie ręce, i paff! z głośnym sykiem spłynęła z jej dłoni jedna jedyna nieduża rozświetlona kulka… Opadła na ziemię i, podskakując jak przestraszona żaba, zniknęła w oddali.

Villemo z niemądrą miną przyglądała się temu zjawisku. Dominik śmiał się do rozpuku na końskim grzbiecie. Słyszała, że Ulvhedinowi i Tristanowi także jest wesoło, i przez chwilę jej urażona ambicja rozpaliła jeszcze większy gniew, ale w końcu wrodzone poczucie humoru wzięło górę.

– To Sol – wyjaśniła na swój nieodparcie czarujący sposób. – Powinnam się była tego spodziewać po tej szelmie. Dostałam za swoje!

Jednakże komendant i nadworny medyk patrzyli na nią teraz inaczej, z pełnym podziwu zdumieniem w oczach. I o to przecież chodziło!

W Kopenhadze rozstali się. Tristan i jego krewniacy pragnęli powrócić do Gabrielshus.

– Skontaktujemy się z wami – zapewnił komendant. – I pamiętam o waszej prośbie, pułkownikowo. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, zapewniam.

Popatrzyli na nią badawczo, ale z niewinnej minki Villemo nic nie byli w stanie wyczytać.

Wyjaśnienie przyszło kilka dni później.

Z zamku przybył posłaniec. Przekazał pismo, na którym widniała imponująca królewska pieczęć.

Był to glejt sporządzony przez Jego Wysokość króla Christiana V dla obywatela norweskiego Ulvhedina Paladina z Ludzi Lodu. Za wierność królewskiej osobie i dokonanie chwalebnych czynów w obronie majestatu może on od tej pory swobodnie podróżować po obu krajach. Glejt ten stanowił gwarancję, iż jego właściciel znajduje się pod ochroną Jego Królewskiej Mości. Ulvhedin nie był już wyjęty spod prawa, cofnięto nagrodę wyznaczoną za jego głowę.

Villemo promieniała jak słońce. Dominik stwierdził, że wygląda na nieprzyzwoicie z siebie zadowoloną, ale wszyscy w głębi ducha byli jej ogromnie wdzięczni i świętowali wolność Ulvhedina. Przypuszczali, że król otrzymał bardzo ostrożne sprawozdanie. Spisek przeciwko jego osobie, nic więcej.

Następnego dnia Tristan jak zwykle zaszedł do rodzinnego grobowca i przysiadł koło miejsca wiecznego spoczynku Branislavy. Tym razem jednak nie był sam, towarzyszyła mu Villemo. Usiadła obok niego.

– Czy ona była wspaniałą kobietą?

– Najwspanialszą.

– A ty obiecałeś zająć się jej córką i wnuczką, a teraz nie wiesz, jak sobie z tym poradzić, czyż nie tak, mój drogi Tristanie?

– Ulvhedin chce zabrać malutką do Norwegii. Twierdzi, że Elisa najlepiej zajmie się taką małą istotką. Ale ja jestem zdania, że to nie byłoby w porządku. Wobec nikogo!

– Ja też tak sądzę. Ulvhedin nie może zabrać niemowlęcia na statek. A Marina… Nie, dziewczynka powinna zostać tutaj.

– Tak. Ale moja ochmistrzyni, która teraz opiekuje się dzieckiem, już wkrótce nie będzie mogła się nim zajmować. Starzeje się, nie jest już tak sprawna. Villemo, czuję się niby w potrzasku! I na domiar wszystkiego oddałem Gabrielshus, dziedzictwo Ulvhedina…

– Ulvhedin ma w swojej paskudnej głowie tylko jedną myśl: jak najprędzej wrócić do domu, na Elistrand, do Elisy i Jona. Nie pragnie i nie zamierza przejąć odpowiedzialności za Gabrielshus, chce jechać do Norwegii.

Tam nikt nie nazwie go margrabią, tam może pozostać prostym wieśniakiem. To jest właśnie jego powołanie.

Zarządzanie Gabrielshus byłoby dla niego za trudne.

Tristan pokiwał głową.

– Ale zabierze ze sobą sporo pieniędzy. A także wiele sprzętów i rozmaitych drobiazgów. Mamy tu tego tak wiele, że wkrótce dla nas zabraknie miejsca. Ale co mam zrobić z Mariną? Co prawda znalazła towarzyszkę w osobie Bettiny, ale jej nieśmiałość i nieumiejętność obcowania z ludźmi nie ustępują. Na siostrzyczkę patrzy ze zdumieniem i nie wykazuje oznak przywiązania. Czasami pogłaszcze ją w roztargnieniu, ale wciąż żyje w swoim przedziwnym świecie, wokół którego krążą wielcy, niebezpieczni mężczyźni, usiłujący przedrzeć się przez jego granice i wyrządzić jej krzywdę. Odejście Branislavy pozostawiło w jej duszy ranę równie głęboką jak w mojej. A mimo wszystko Marina sprawia wrażenie, że mnie akceptuje, bylebym tylko zanadto się nie zbliżał. A Branislava pragnęła, bym ożenił się z jej córką! Dobry Boże!

Westchnął głęboko.

Villemo przysłuchiwała mu się z uwagą.

– Nie udała mi się moja poprzednia rozmowa z Mariną. Teraz jednak sądzę, że znalazłam sposób, by do niej dotrzeć. Porozmawiam z nią jeszcze raz, inaczej przez życie będzie poruszać się w osnutym mgłą świecie współczucia dla siebie samej i pozostanie tchórzem…

Tristan z niedowierzaniem odniósł się do jej pomysłu, ale pozwolił, by postępowała podług własnej woli.

– Marino – zwróciła się do dziewczynki Villemo jeszcze tego samego dnia wieczorem. Były same w komnacie Mariny. – Wkrótce wszyscy wyjedziemy i Tristan znów zostanie sam. Dlatego proszę, zajmij się nim! On cię potrzebuje. Jest nieśmiały i przygnębiony, tak samo tęskni za twoją matką jak ty, a nigdy nie potrafił zatroszczyć się o siebie. Powiedział, że bardzo go cieszy twoja obecność tutaj; ma towarzystwo. Ale gdybyś mogła mu pomóc w jego licznych zajęciach we dworze, byłoby jeszcze lepiej. Może, na przykład, mogłabyś zaprowadzić porządek w jego papierach – zakończyła Villemo ściszonym głosem, nie mogąc ukryć smutku. – Pomówię z nim na ten temat.

Marina wpatrywała się w nią wielkimi oczami, mocno zdumiona, gdyż do tej pory nikt z nią w ten sposób nie rozmawiał.

– I wiesz, jacy niezgrabni są mężczyźni, gdy zajmują się małymi dziećmi. Gdybyś mogła czasami zastąpić ochmistrzynię w opiece nad siostrzyczką, bardzo byś mu pomogła. I pamiętaj: Tristan to chodzące dobro. Nie potrafi skrzywdzić nawet muchy i bez względu na to, co się stanie, nie tknie cię nawet palcem. Tristan nie interesuje się kobietami w takim sensie jak inni mężczyźni. Nigdy się go nie bój!

– Ja się go wcale nie boję – szepnęła Marina. – To tylko moje nogi drżą i chcą uciekać, kiedy on się zbliża.

– To minie – zapewniła Villemo. – Czy Bettina jest gdzieś w pobliżu? Chciałabym zamienić z nią kilka słów przed wyjazdem. Wiesz chyba, że mój mąż i ja wyjeżdżamy już do Sztokholmu? Po drodze zatrzymamy się w Skanii, by odwiedzić siostrę Tristana, moją kuzynkę.

Nie widziałam jej już od wielu lat!

Villemo odbyła z Bettiną długą rozmowę. Rozsądna dziewczyna w lot pojęła, jakie jest jej zadanie. Powinna rozbudzić zainteresowanie Mariny siostrzyczką, a z czasem być może wyjawić jej, kto jest prawdziwą matką dziecka. Ale na miłość boską, nie za wcześnie! Raczej wcale, ostrzegała Villemo. Poza tym Bettina miała dyskretnie uświadomić Marinie, jak szczęśliwa będzie ta, która poślubi pana Tristana. Wszystko należało podawać

Marinie w małych dawkach i w sporych odstępach czasu, aby przypadkiem nie stanęło jej kością w gardle. Wcześniej czy później musi do niej dotrzeć, że nie mogą przez całe życie mieszkać razem bez ślubu!

Villemo uznała, że zrobiła już swoje. Dopilnowali, jeszcze, by Ulvhedin bez przygód dostał się na swój statek, i sami pożeglowali przez Sund do Skanii.

Zaskoczona Lena powitała ich z radością. Była stateczną żoną właściciela ziemskiego. Jej mąż Orjan Stege z wiekiem stał się jeszcze bardziej okrągły.

– Ale gdzie macie Christianę? – dopytywała się Villemo. – Nie widziałam jej od czasów, gdy była jeszcze małym dzieckiem. Tristan wspominał, że jest już zaręczona?

Lena klasnęła w dłonie.

– Zaręczona? Ach, cóż ja mam za brata! – powiedziała zrozpaczona. – Christiana od prawie trzech lat jest już zamężna i ma dwuletniego synka! Co prawda Tristan nie był na weselu, bo musieliśmy bardzo uprościć zaślubiny ze względu na śmierć ojca Serena Gripa.

– Seren Grip? Czy to mąż Christiany?

– Tak. Ma całkiem niezłe gospodarstwo kilka mil stąd. Pisałam o tym wszystkim i do was do Szwecji, i do Norwegii, ale zorientowałam się, że list do Norwegii nigdy nie dotarł.

– A nas w domu nie ma już prawie dwa lata. Och, Boże, jak cudownie będzie znów zobaczyć swego syna! A jak ma na imię syn Christiany?

– Vendel.

– To prawie jak Tengel – ucieszyła się Villemo.

– Tak, chcieli, by nosił imię jak najbardziej zbliżone do Tengela.

– I on jest…

– Całkiem zwyczajny – pospieszyła z odpowiedzią Lena. – Śliczny chłopczyk.

– I wnuk Tristana, Jon, także jest całkiem zwykłym dzieckiem – zadumała się Villemo. – Ciekawe, gdzie uderzy teraz przekleństwo?

– Uff- westchnęła Lena. – Nie chcę nawet o tym myśleć.

Ich odwiedziny u Leny i Orjana Stege przypadły na dzień siódmego maja 1697 roku. Data ta okazała się tragiczna dla sztokholmskiego zamku. Strażnik, który miał pilnować strychu, zaniedbując swe obowiązki wyprawił się na wieś po smakołyki dla naczelnika straży pożarnej. Ten ostatni chyba także nie najlepiej wywiązał się ze swej funkcji. Dzień przedtem Gabriel Oxenstierna wysłał młodego Tengela Linda z Ludzi Lodu w pewnej sprawie do Sztokholmu. Młodzieniec znalazł się więc na zamku siódmego maja w porze obiadowej, kiedy nagle rozległ się krzyk: „Pożar!” Tengel ofiarnie pomagał w wynoszeniu z płomieni trumny z ciałem zmarłego właśnie króla Karola XI. Karol XI po długich, nieludzkich cierpieniach, nieubłaganie towarzyszących rozległemu rakowi, nareszcie odzyskał spokój. Na zamku pozostała jeszcze wiekowa matka Jego Królewskiej Mości, wdowa po Karolu X Gustawie, ale ją sprowadził po schodach starego zamku wnuk, młody król Karol XII.

Sztokholmski zamek, zwany Trzy Korony, obrócił się w popiół. Przepadły drogocenne sprzęty i przeróżne kosztowności, ale Tengel Lind z Ludzi Lodu szczęśliwie ocalał.

Tym razem jednak Dominik nie przeczuł, że jego synowi zagraża niebezpieczeństwo, bowiem i on, i Villemo stracili swą tajemną moc. Spełnili już swoje posłannictwo, dokonali tego, czego od nich oczekiwano, i mogli być już tylko dumni.

Wczesnym latem dotarli nareszcie do domu, dawnego pałacyku myśliwskiego na Morby. Radość powitania była ogromna.

– Ach, Tengelu! – wołała Villemo, ściskając syna do utraty tchu. – Jak bardzo wyrosłeś!

– Tak, mamo. Mam już dwadzieścia lat. I jestem za stary na takie obcałowywanie.

– Na czuły uścisk człowiek nigdy nie jest za stary – orzekła Villemo, ucieszona powrotem do domu.

– Witaj, synu – Dominik starał się przemówić tonem bardziej pasującym do oficera, ale głos mu drżał wyraźnie.

Sędziwy Mikael powitał ich ciepło.

– No, od ostatniego naszego spotkania wiele się wydarzyło. I chłopak nam się ożenił – zaśmiał się.

– Co takiego?

– Tak. Mamo, ojcze, zaraz przedstawię wam Sigrid. Nie mogliśmy czekać na was, nie wiedzieliśmy, kiedy przyjdzie wam ochota, by oderwać się od przygód i wrócić do domu.

– Wyraziłem zgodę na ślub – prędko wtrącił Mikael. – Nie mogli czekać!

– Tak, dorobiliśmy się także syna – powiedział Tengel. Jego twarz nagle poczerwieniała, ale wyraźnie promieniała szczęściem. – Ma dopiero dwa tygodnie. Będzie się nazywał Dan. Po tobie, ojcze.

Villemo słuchała tylko jednym uchem. Jak zaklęta wpatrywała się w emanującą ciepłem jasnowłosą kobietę z cnotliwie długimi warkoczami, uśmiechającą się nieśmiało, jakby w obawie, że nie zostanie zaakceptowana.

To znaczy, że mam synową, myślała Villemo oszołomiona. Synową? Której nie mogłam sama wybrać? Ona mi się nie podoba! Tengel widzi tylko ją. Ona odbierze mi sy…

Och, nie! Nie, nie i jeszcze raz nie! Przez te wszystkie lata, gdy musiałam znosić zazdrość Anette o Dominika, obiecywałam sobie, że ja nigdy nie będę taką teściową. Ale jakaż ona do mnie niepodobna, ta dziewczyna o błękitnych oczach! Na pewno szlachetnie urodzona, widzę to po jej dumnej postawie, nie zmyli mnie pozorna pokora! Och, nie, Villemo, znów zaczynasz! Nie wyszukuj w niej wad! Choć rzecz jasna musi trochę boleć, że Tengel wybrał kobietę tak różną ode mnie! Ale nie ma w tym nic dziwnego, jedna szalona baba w rodzinie całkiem wystarczy!

Na pewno jest zdolna, pomyślała przygnębiona Villemo. Wie wszystko o prowadzeniu domu, zarządza nim łagodnie, ale stanowczo, nie zapomina na czas wydać i poleceń o wielkich porządkach, pilnuje pieniędzy na dom…

Z uśmiechem, który, miała nadzieję, był promienny i serdeczny, objęła dziewczynę.

– Jak miło! Witaj, Sigrid, witaj w rodzinie! Już widzę, że zostaniemy przyjaciółkami. A teraz chciałabym zobaczyć mojego wnuka!

Wnuka? Do kroćset, ale już jestem stara!

Z Mariną działo się coś, czego Tristan nie przewidział: dorastała. Pewnego pięknego dnia odkrył wstrząśnięty, że nie jest już nieśmiałym dzieckiem, lecz młodą kobietą. Miała wtedy szesnaście lat i już od dwóch mieszkała w Gabrielshus.

Dwa lata, podczas których przyzwyczaili się do siebie. Marina dotrzymywała cichej obietnicy złożonej Villemo: starała się pomóc Tristanowi „w papierach i innych sprawach”. Papierami akurat się nie zajmowała, ale dbała o to, by samotne wieczory wuja były krótsze. Grywała z nim w przeróżne gry, on udzielał jej lekcji historii, geografii i języków. Po pewnym czasie Tristan rzeczywiście zaczął omawiać z nią rozmaite kłopoty wiążące się z dworem, a że kłopoty były duże, od czasu do czasu potrzebował kogoś, by móc przy nim pomyśleć na głos. Marina nigdy go nie opuszczała w trudnych momentach.

Wtedy właśnie Tristan pojął, że tak dłużej być nie może. Nie mogli we dwoje mieszkać we dworze, ludzie wkrótce wezmą ich na języki… Nie wiedział jednak, jak powiedzieć o tym Marinie. Nie chciał znów ujrzeć w jej oczach strachu i obrzydzenia na dźwięk słowa „małżeństwo”.

Dlatego poważnie zastanawiał się, czy nie poprosić Bettiny, by w jego imieniu przeprowadziła rokowania.

Solidna dziewczyna nadal przebywała w Gabrielshus. To ona opiekowała się dzieckiem, małą Branją. I Bettina doskonale wywiązała się z powierzonych jej przez Villemo zadań, tak dalece, że obecnie Branja prawie cały czas spędzała z Mariną. Chodziły po ogrodzie oglądając kwiaty; Marina karmiła małą i bawiła się z nią. Zrodziła się między nimi serdeczna więź. Marina miała wiele czułości dla dziecka.

Ciągle jednak Bettina nie śmiała wyjawić Marinie, jakimi nićmi pokrewieństwa są ze sobą związane. Temat wciąż był zbyt delikatny.

Podatki, jakie w roku IGez nałożył król Christian V na starą szlachtę i jej dobra, stawały się coraz bardziej miażdżące. Tristan nie szczędził nadludzkich wysiłków, by jakoś utrzymać Gabrielshus, ale sytuacja pogarszała się z każdym dniem. A w roku 1682 zapanował istny chaos. Zmarł Christian V, a podczas zmiany na tronie, który przejąć miał jego syn Fryderyk V, Gabrielshus, jedna z ostatnich posiadłości starej szlachty, otrzymał ostateczny cios.

– Co się dzieje, wuju Tristanie? – pewnego wieczoru ostrożnie zapytała Marina. – Widzę, że coś was trapi. Czy mogę pomóc?

Uśmiechnął się ze smutkiem.

– Niestety, nie.

Wyznał jej gorzką prawdę: albo będzie musiał sprzedać Gabrielshus, albo też oddać dwór koronie z powodu wielkich długów podatkowych.

– Cóż za dziedzictwo ci zapewniłem, Marino? – powiedział z goryczą. – Stracisz je, zanim zdążysz je przejąć.

– Nie myślcie o mnie, wuju Tristanie. Ale co wy zrobicie po stracie Gabrielshus?

– Naprawdę nie wiem, Marino. Może poszukam sobie mieszkania w Kopenhadze. Najpierw jednak pragnąłbym odwiedzić moją rodzinę w Norwegii. Z powodu kłopotów z dworem nie miałem nawet czasu zobaczyć mego wnuka.

Marina kiwnęła głową. Przez chwilę siedziała w milczeniu, po czym powoli rzekła:

– Wuju Tristanie… Zachowywaliście się naprawdę po rycersku wobec Branji i mnie. Ale teraz musicie się od nas uwolnić, jeśli tego pragniecie. Jestem już dorosła i jeśli tylko znaleźlibyście jakieś miejsce, gdzie mogłabym zamieszkać, gotowa jestem zająć się Branją w przyszłości.

– Ale ja wcale nie chcę się od was uwalniać! – wyrwało się Tristanowi spod serca. W jednej chwili zrozumiał, jak bardzo prawdziwe są jego słowa. – Ja… nie wiem, jak mógłbym sobie radzić bez ciebie. Jesteś dokładnie taką osobą, której mi potrzeba. Ale jeśli pragniesz rozpocząć własne życie…

– Nie. Wcale nie – powiedziała cicho. – Z nikim nie jest mi lepiej niż z wami, wuju Tristanie. I… i ciągle jeszcze trochę boję się świata.

– Ale nie możesz już dłużej żyć w taki sposób, chyba to rozumiesz! – rzekł stanowczo, nie spuszczając z niej wzroku.

– Tak. Bettina tak mówiła. I pani Villemo wspominała, że nie uchodzi, byśmy mieszkali razem bez ślubu.

– Villemo – krzywo uśmiechnął się Tristan. – Ona wszędzie wtyka swój nos. Ale w tej sprawie ma całkowitą rację. A więc co postanawiasz, Marino?

Równie cicho i poważnie jak przedtem spytała:

– Czy mam to traktować jak oświadczyny, wuju Tristanie?

– Tak. Chyba tak – odparł. – Wiesz, że z mojej strony nie musisz obawiać się żadnych prób zbliżenia. Ale pamiętaj, że coś tracisz; nigdy nie spoczniesz w ramionach ukochanego mężczyzny. Musisz liczyć się z tym, że kiedyś kogoś pokochasz. Nie będziesz też mieć dzieci…

– A czy już nie mam? – zapytała szeptem przypominającym tchnienie wiatru.

Tristan popatrzył jej w oczy. Dzielnie wytrzymała jego spojrzenie, choć nic nie mogła poradzić na to, że drżą jej powieki.

– Tak. To prawda. Czy Bettina…

– Nie, ale powoli staję się dorosła. Zaczęłam nad tym rozmyślać i zrozumiałam, co się wtedy wydarzyło.

Z jego ramion spadł ogromny ciężar.

– I pogodziłaś się z tym?

Wtedy Marina uśmiechnęła się. Nie była być może pięknością, ale ciepło, które z rzadka pojawiało się w oczach dziewczyny, dodawało jej tyle uroku, że czasami pragnął je przywołać.

– Czy uważacie, że odpycham Branję od siebie? – zapytała głosem swojej matki.

– Nie – uśmiechnął się. – I pamiętaj, Branja jest twoja. Tylko twoja. Nigdy nie musisz myśleć o… Bo ja także już przestałem. Branja jest po prostu sobą.

– To mała istotka, którą kochamy – przyznała. – I wy też macie syna, Ulvhedina, którego przywołaliście na świat mniej więcej tak samo jak ja moją córkę. W strachu i obrzydzeniu. Ale jest wam drogi, prawda?

– Tak – potwierdził i oczy zaszły mu łzami. – Bardzo chciałbym jeszcze raz ujrzeć Ulvhedina, poznać Elisę i małego Jona. Mojego wnuka. Marino, znów czuję się szczęśliwy i wolny! Pobierzmy się jak najprędzej! Później pojedziemy do Norwegii. Niech sobie biorą Gabrielshus, nie mam sił, by toczyć walkę, która z góry skazana jest na przegraną! Później zobaczymy.

– Bettina także się ucieszy – orzekła. – Ona też ma plany małżeńskie, ale nie chce nas zawieść.

– Zadbam o to, by cała służba znalazła pracę u nowych właścicieli dworu. Myślę, że będzie to ktoś z nowej szlachty. Marino, chodźmy od razu pomówić z pastorem!

Podczas podróży statkiem zbliżyli się do siebie jeszcze bardziej. Marina tuliła się nawet do Tristana, gdy siedzieli wpatrzeni w fale Kattegatu, a Branja spokojnie spała w swojej koi pod pokładem. Tristan obejmował żonę ramieniem, a jej ciałem nie wstrząsał już dreszcz obrzydzenia. Czuła się bezpieczna. Miłość to dużo więcej niż fizyczne pożądanie. Ciepłe oddanie, jakie odczuwali do siebie, pozbawione było zmysłowości. Marina przez całe życie miała nosić niezaleczoną ranę w duszy, Tristan – w ciele. U siebie nawzajem znaleźli spokój.

Na Elistrand przyjęto ich z otwartymi ramionami. Gabriella, która przekroczyła już siedemdziesiątkę, poślubiła Andreasa i przeniosła się do Lipowej Alei, „bo co to za sens, byśmy my, starzy, siedzieli każde u siebie lub wozili się od dworu do dworu, kiedy tak dobrze nam razem…” Mały Jon szybko stał się oczkiem w głowie Tristana, a o rok młodsza Branja znalazła w nim doskonałego towarzysza zabaw.

Decydujące słowa wypowiedziała Elisa:

– Dlaczego nie osiedlicie się tutaj? W Elistrand jest dostatecznie dużo miejsca, byśmy nie musieli deptać sobie nawzajem po piętach.

Tristan spojrzał na Marinę. Wyraźnie spodobała mu się ta myśl.

– Muszę przyznać, że czuję się tu jak w domu jako jeden z Ludzi Lodu. I teraz, gdy nie mam już Gabrielshus, Dania wcale mnie nie kusi. Co ty na to, Marino?

– Mnie także tutaj dobrze. i Branji z trudem przyszłoby rozstanie ze swym towarzyszem.

– Przyjmujemy więc waszą propozycję. Sprowadzę wszystko, co chciałbym tu mieć, wraz z moimi psami. Pierwszy raz w życiu czuję, że „Tristan” nie znaczy już „urodzony dla smutku”. Pomimo utraty Gabrielshus jestem naprawdę szczęśliwy!

– Nareszcie – orzekła Gabriella. – Od dawna już ci się to należało.

I tak wiecznie poszukujący rycerz odnalazł swego Graala.

W życiu Ludzi Lodu zapanował spokój. Bez strachu mogli świętować nadejście nowego wieku. Rok 1700… Co przyniesie im nowe stulecie?

Nie opuszczała ich myśl o ciążącym nad nimi przekleństwie; o możliwości odkopania kociołka… Gdyby się powiodło, kobiety z rodu uwolniłyby się od odwiecznego koszmaru…

Rosło nowe pokolenie. Młodych jak nigdy dotąd zajmowało wyjaśnianie tajemnicy. W pokoleniu tym przyszedł na świat pewien badacz, i ktoś, kto ujął za sznurek z innej strony, niż to dotychczas bywało, i jeszcze ktoś, kogo całą istotą była miłość.

I ktoś, kto kopał zbyt głęboko…

Загрузка...