VIII. CIENIE PRZESZŁOŚCI

Miksza zaparkował maszynę tuż na skraju strefy ruchu, przed niewielkim pawilonem wypoczynkowym. Do klasztoru pozostało jeszcze około dwóch kilometrów drogi pieszej, wiodącej zakosami przez porośnięte lasem zbocze wzgórza. Uhrbach bowiem zaliczone było do terenów turystycznych klasy S — zamkniętych dla wszelkich pojazdów naziemnych i powietrznych.

Profesor Gerlach zaproponował, aby coś przekąsili przed dalszą drogą. Ale Münch wypił tylko szklankę soku i opuścił pospiesznie bar, podążając ku ścieżce prowadzącej do klasztoru.

Darecka, Gerlach i Miksza musieli więc, nie zwlekając, ruszyć za nim, zwłaszcza że nietrudno było dostrzec, jak głęboko przeżywa wyprawę.

Kiedy trzy dni temu Kama zaproponowała mu lot do Uhrbach, wydawało się, że realizacja planu napotka poważne trudności.

— Czy tak trzeba? — zapytał wówczas, a w głosie jego było tyle tłumionego lęku, że Kama pośpiesznie wycofała się z propozycji i zmieniła temat rozmowy, nie chcąc pogłębiać komplikacji spowodowanych incydentem na plaży.

Nazajutrz jednak Münch sam wrócił do tej sprawy. Powiedział, że przemyślał wszystko i że nie ma teraz żadnych wątpliwości, iż „tak będzie najlepiej”. Jego początkowy lęk przemienił się w niecierpliwość oczekiwania na zapowiedzianą wyprawę. Raz po raz zachodził do Kamy wypytując się, czy Gerlach przybył już do Radowa.

Nie próbował też od chwili startu ukryć ogarniającego go coraz bardziej podniecenia.

Teraz, w czasie drogi pod górę, raz po raz wyprzedzał towarzyszy, to znów zatrzymywał się przy większych blokach skalnych, oplecionych fantastycznie powyginanymi korzeniami drzew. Na pytania odpowiadał niechętnie, czasem zdawał się nie słyszeć, co do niego mówią.

Takie zachowanie się wzbudziło nieufność Gerlacha.

— Najwyraźniej udaje, że rozpoznaje drogę — zauważył z przekąsem. — W rzeczywistości dojście do klasztoru przez las powstało dopiero w XIX wieku…

Miksza postanowił natychmiast sprawdzić przypuszczenie archeologa.

Dogonił Müncha, który stanął na chwilę nad jakimś strumieniem, i zapytał go wprost: — No, co? Poznajesz?

Zakonnik spojrzał na niego jakby przebudzony ze snu.

— Pytałeś?…

— Czy poznajesz drogę? Poruszył przecząco głową.

— Nie… Nic nie wiem. Na początku myślałem, że poznaję. Ale nie… Teraz wiem na pewno! Pamiętam. Do klasztoru szło się prosto… pod górę.

— Słusznie! — potwierdził Gerlach. — Ale mówił pan, że sobie coś przypomina? — dorzucił podejrzliwie.

— Myślałem, że… nie poznaję dlatego, że… las wyrósł… Ale nie, tej drogi przedtem nie było!… Znów przyśpieszył kroku.

— O tym mógł czytać… Choćby w mojej pracy — rzucił ściszonym głosem archeolog.

— Zobaczymy, co powie na górze.

Ruiny klasztoru wyłoniły się dość niespodziewanie spoza zarośli, tworzących tu nieprzebyty gąszcz po obu stronach ścieżki. Poszczerbiona ściana straszyła pustymi oczodołami okiennych otworów.

Münch, który pierwszy dostrzegł ruiny, pobiegł w ich kierunku, lecz już w pół drogi zatrzymał się raptownie. Chociaż zbliżyli się do niego, stał dalej pochłonięty bez reszty widokiem, jaki się przed nim odsłonił.

Ścieżka biegła tu już przy samym murze i skręcała w wyłom.

— Poznajesz to miejsce? — spytała Kama.

Potwierdził skinieniem głowy.

— Ale brama… była… nie tu! — odrzekł urywanie. — To tylko furta do ogrodu — wskazał na wyłom. — Była furta… — dorzucił. — A tu — zakreślił w przestrzeni koło — był ogród!

Gerlach potarł nerwowo brodę.

— Jeżeli tu był ogród, to chyba musiał otaczać go jakiś mur?

— Tak! — podchwycił skwapliwie Münch. — Był mur! Wysoki…

— Czy pamiętasz gdzie był ten mur? — zapytał Miksza.

Zakonnik rozglądał się chwilę, potem niezdecydowanym krokiem podszedł do ściany, niedaleko miejsca gdzie stali.

— Tu! A dalej tam! — wskazał w głąb lasu. — Potem na prawo i z powrotem do klasztoru. Z tamtej strony! Niedaleko bramy.

— Nie ma żadnych śladów — zauważyła Kama.

— Nie ma… — powtórzył Münch zatroskany. — Nie wiem… A może nie tu?… Nie wiem…

Nie! Tu był mur! Na pewno! Pamiętam.

— A brama, o której pan mówił… gdzie ma być? — zapytał archeolog, patrząc na niego z uwagą. — I co to za brama?

— Brama do klasztoru. Główna brama.

— No to proszę zaprowadzić nas do tej bramy — powiedział Gerlach, rzucając porozumiewawcze spojrzenie Mikszy i Dareckiej.

Münch podszedł do wyłomu i skręcił w ruinę. W przejściu między murami stanął jednak, rozglądając się z uwagą wokoło.

— Co tu było? — zapytał archeolog.

— Sień. Tam kuchnia! — wskazał otwór drzwiowy zarosły krzakami. — A tam — pokazał na otwór po przeciwległej stronie — schody do piwnicy.

— Czytał pan Bergmanna?

Münch spojrzał na Gerlacha pytająco.

— Nie rozumiem — powiedział po chwili.

— Myślałem, że czytał pan pracę Bergmanna: Raport z sondażu dawnego klasztoru dominikanów w Uhrbach.

— Kto to Bergmann?

— Historyk. Badał przed kilku laty te ruiny.

— I co?

— Nic. On też przypuszczał, że gdzieś tu musiało być wejście do piwnic.

— Było. Ja pamiętam. Tu były schody! — podszedł do otworu. — Wszystko zarosło krzakami…

— Chodźmy dalej.

Wyszli na obszerny czworokątny dziedziniec otoczony krużgankiem. Dwie ściany tworzyły ruiny, dwie inne — dobrze zachowane, czy może raczej zrekonstruowane budynki klasztoru. Na środku wznosiła się studnia z wielkim kołowrotem.

— Tego nie było! — stwierdził Münch.

— To bardzo stara studnia — zauważył z powątpiewaniem archeolog.

— Nie było! Na pewno! Studnia była w ogrodzie. Niedaleko bramy wjazdowej.

— Na lewo czy na prawo?

— Na lewo. Zaraz pokażę — ruszył przez dziedziniec ku wielkim, okutym drzwiom w zachowanej części budowli. Umieszczone w nich były drugie, mniejsze drzwiczki, które otwarły się same przed Münchem ukazując mroczną sień.

— Jeśli życzycie sobie głosu przewodniego, podawajcie w każdym pomieszczeniu hasło: „707” — popłynęły z głębi sieni ściszone, lecz wyraźne słowa.

Modest, który właśnie przestępował próg, zatrzymał się, a potem gwałtownie cofnął.

— Ktoś coś mówił… I otworzył drzwi… A nie ma nikogo! — spojrzał z niepokojem na Kamę.

— Nie obawiaj się. To tylko automat. Maszyna zastępująca przewodnika.

— Maszyna… — powtórzył zakonnik z wyrzutem.

Weszli do sieni. Po obu stronach znajdowały się drzwi prowadzące do dalszych pomieszczeń klasztornych. Uwagę Müncha przykuła jednak w tej chwili przeciwległa ściana, gdzie w płytkiej niszy bieliła się, oświetlona dyskretnie, figura Matki Boskiej. Podszedł bliżej, chwilę stał nieruchomo, potem odwrócił się do towarzyszy. Widać było, że jest czymś głęboko wstrząśnięty.

— Gdzie wyjście? — zapytał.

— Wyjście?

— Tu była brama. Dlaczego zamurowana?

— Chodźmy! Sam pan się przekona — powiedział Gerlach i ująwszy Müncha za ramię popchnął lekko ku najbliższym, bocznym drzwiom.

Za drzwiami znajdował się długi korytarz z wejściami do cel. Archeolog otworzył najbliższe drzwi.

Proste łoże, klęcznik, w głębi niewielkie otwarte okienko.

Zakonnik podszedł do okna. Widać było stąd rozległą dolinę, pogrążoną w przedwieczornym mroku. Tylko daleko, na przeciwległym wzgórzu błyszczały jeszcze w promieniach zachodzącego słońca szklane ściany jakichś nowoczesnych bloków. Zarastający zbocza góry klasztornej las leżał w dole, tak iż wierzchołki drzew wystawały gdzieniegdzie zza krawędzi kilkumetrowej betonowej płyty, umacniającej fundamenty starej budowli.

— Co to? Dlaczego? — zwrócił się Münch do Gerlacha. — Przecież tu była droga!

— Nie ma drogi. Tu było kiedyś urwisko — wyjaśnił archeolog. — Część zbocza osunęła się.

Chyba jeszcze w siedemnastym wieku. Osiemdziesiąt lat temu, aby zapobiec dalszemu obsuwaniu się gruntu, utworzono betonowe wzmocnienie.

— Kiedy to było? To obsunięcie?

— jakieś czterysta lat temu. Wtedy zamurowano bramę i chyba wykuto nową studnię, na dziedzińcu. Myślę, że tamta w ogrodzie uległa zasypaniu. Powinny jednak zostać jakieś ślady, które dadzą się wykryć sondażem.

Wyszli na korytarz.

— Gdzie była twoja cela? — zapytała Kama. Podniósł na nią oczy, ale widocznie pytanie nie dotarło do jego świadomości, bo dopiero po chwili zapytał: — Mówiłaś?

— Pytałam, gdzie była twoja cela?

Przez twarz Müncha przeszedł nerwowy skurcz.

— Co mówisz?

— Pytam o twoją celę.

Wreszcie oprzytomniał.

— Moja cela?… Nie tu. Z tamtej strony. Bliżej kaplicy.


Obok pochylonej dzwonnicy, tam gdzie zbiegały się dwa ocalałe skrzydła budowli, prowadziły drzwi do kaplicy klasztornej. Münch zatrzymał się w progu i ukląkł na wielkiej, poszczerbionej przez czas płycie.

Nie chcąc przeszkadzać pogrążonemu w modlitwie, Darecka, Gerlach i Miksza usiedli przy studni rozmawiając półgłosem. Oczywiście, temat mógł być tylko jeden: jak wypadła próba.

— Albo to jest jakiś wybitny badacz tego terenu, o którym, dziwne, że nie słyszałem — rzekł z przejęciem archeolog. — Albo… nie wiem, co o tym sądzić.

— A więc? Wszystko, co mówił było zgodne z wynikami waszych badań? — pytał Miksza nie ukrywając zadowolenia.

— Wszystko. Orientuje się w terenie świetnie. Tak, jakby istotnie był tu przed czterema wiekami… W niektórych przypadkach jego uwagi rzucają nowe światło na sporne dotąd kwestie. Na przykład sprawa studni w ogrodzie. Trzeba będzie przeprowadzić badania.

— Więc sądzicie, że to rzeczywiście może być inkwizytor Münch?

— Tego nie powiedziałem, ale… — urwał, gdyż w tej chwili właśnie zakonnik skończył modlitwę, pochylił się, ucałował kamienną płytę i wstał.

Gerlach podszedł do niego.

— Co to za kamień? — zapytał wskazując na płytę.

— Tu leży opat tego klasztoru… Albert von Gradeck. W młodości był wielkim grzesznikiem. Ale Pan Nasz go oświecił… Gdy umierał, kazał się pochować tu, pod progiem.

Żeby wszyscy deptali po jego grobie.

— Na płycie był jakiś napis. Teraz litery zatarte…

— Były tylko inicjały: A.v.G. R.I.P. A.D. 1583. Nic więcej.

— Znał go pan?

— Tak. Byłem tu, gdy umierał… Ten napis wykuł brat Hildebrandt. Płyta miała być większa, dużo większa… Ale pękła… Brat Hildebrandt z odłamka zrobił drugą… Taką małą…

Z modlitwą za duszę ojca Alberta. Wmurowano ją w filar w kaplicy.

— Czy możesz pokazać to miejsce? — przerwał nerwowo Miksza.

Münch bez słowa wszedł do kaplicy.

Mimo panującego tu półmroku, niemal na ślepo, odszukał właściwy filar i tabliczkę.

— To tu! — nachylił się i dotknął płyty. — Zdawało mi się, że była wyżej — zauważył zdziwiony. — A teraz tuż przy posadzce…

— Bo też istotnie tak było— potwierdził archeolog. — W osiemnastym wieku podniesiono posadzkę o sześćdziesiąt dwa centymetry.

Powiedział to szeptem, jak gdyby głośniejszą rozmową bał się zakłócić ciszę odległych wieków zamkniętą w starych murach świątyni.

* Mrok już zapadał, gdy schodzili ze wzgórza.

Gerlach z Mikszą — na przedzie — oświetlali latarkami drogę przez las. Za nimi Münch, na końcu Darecka.

Jeszcze przed zwiedzaniem klasztoru projektowano, że przenocują w pawilonie wypoczynkowym. Teraz zmieniono plan, zwłaszcza, że Gerlach chciał już nazajutrz wrócić tu ze swymi asystentami, aby przeprowadzić szczegółowe badania i sprawdzić ścisłość informacji Müncha.

Szli w milczeniu. Nikt nie miał ochoty do rozmowy. Zaledwie dwa czy trzy razy w ciągu dwudziestominutowej wędrówki Gerlach i Mikszą zamienili między sobą parę zdań.

Münch nie odezwał się ani razu, pochłonięty bez reszty myślami. Kama przez całą drogę starała się dotrzymać mu kroku i chociaż w ciemnościach nie mogła dostrzec jego twarzy, zdawała sobie sprawę, że toczy on z samym sobą jakąś rozpaczliwą dyskusję. Kilkakrotnie dobiegały ją urywki wypowiadanych szeptem po łacinie zdań.

— Dlaczego? Dlaczego? Panie?… Przebacz słabości mojej… Daj znak. Panie mój… Czy zdołam… Bądź miłościw…

W samolocie jakby się uspokoił. Przez całą drogę powrotną odmawiał wieczorne modlitwy. Widocznie jednak powziął już jakąś decyzję, bo tuż przed lądowaniem w Radowie chwycił za rękę siedzącą przy nim Kamę i patrząc błagalnie w jej oczy zapytał: — Czy możemy dziś porozmawiać?

— Oczywiście. Wpadnę do ciebie po kolacji. Czy Stefan też ma przyjść?

— Nie. Nie. Tylko ty.

Czuła, że proces zapoczątkowany, a może tylko ujawniony incydentem na plaży, poczyna wkraczać w fazę decydującą.

Загрузка...