XVII. CZAROWNICA

Münch zatrzymał się w progu.

Kabina przypominała małą salę klubową w Instytucie Mózgu. Miękki dywan zaścielający podłogę, niziutkie stoliki, fotele, podręczny bar automatyczny z długim bufetem i rzędem taboretów, półki pełne książek i czasopism, szafka z taśmami do podręcznego lektora, nawet nieduży kwietnik pod ścianą. Wszystko to — we wnętrzu srebrzystej machiny — jednej z wielu stojących szeregiem w ogromnej hali dworca lotniczego — budziło niepokój i czujność.

Wahanie Modesta nie uszło uwagi Kamy.

— Pierwszy raz widzisz taki samolot, prawda? Nie każda maszyna powietrzna musi przypominać konfesjonał lub miotłę czarownicy — zażartowała, ale wyraz twarzy Müncha nadal pozostał poważny i skupiony. — Dotychczas latałeś tylko na krótkich odległościach, a to jest samolot dalekiego zasięgu. Możesz się tu czuć jak w domu. Nie jest to, co prawda, najszybszy środek komunikacji, ale za to bardzo wygodny. No, chodź! Nie obawiaj się.

— Dlaczego myślisz, że się boję? — zapytał zaczepnie i postąpił kilka kroków w głąb kabiny.

— Nie miałam zamiaru cię dotknąć — usiłowała nie dopuścić do spięcia. — Zauważyłam, że się wahasz, więc… Jeśli sprawiłam ci przykrość, to przepraszam.

— To ja… przepraszam.

Zdjął z ramienia torbę podróżną i rozejrzał się z uwagą po wnętrzu samolotu.

— Czy jesteśmy tu sami? — zapytał po chwili.

— Tak. Zupełnie sami.

Podeszła do niedużego pulpitu rozdzielczego w głębi kabiny i nacisnęła jeden z guzików.

Na ekranie pojawiła się twarz młodego mężczyzny.

— Jesteście gotowi? — zapytał krótko.

— Tak. Możemy startować. Kiedy przelatujemy nad Himalajami?

— Około dwunastej dwadzieścia czasu uniwersalnego.

— Jaka widoczność?

— Niezła. W czasie przelotu nad najwyższą partią do zachodu słońca brakować będzie piętnastu minut. Czy obniżyć wysokość lotu?

— Właśnie chciałam o to prosić.

— Przyjąłem. Czy macie jeszcze jakieś specjalne życzenia?

— Nie. Dziękuję.

Człowiek na ekranie wykonał jakiś niezrozumiały dla Müncha ruch ręką i w tej samej niemal chwili rozsunięte ściany komory przedsionkowej poczęły wolno zmieniać położenie.

Modest postąpił krok w kierunku zamykającego się wyjścia, ale Kama podeszła do niego i ująwszy za rękę poprowadziła do najbliższych foteli.

— Siadajmy. W czasie nabierania prędkości lepiej nie spacerować po kabinie — rzuciła wyjaśniająco.

Przezroczyste ściany zwarły się bezszelestnie. W kabinie, wypełnionej dotąd szumem lotniska, teraz zaległa cisza.

— Szczęśliwej drogi! — powiedział młodzieniec na ekranie i znikł.

Żółty strop centralnej hali portu lotniczego ustąpił miejsca błękitowi nieba. Fotele zadrżały z lekka i w tej samej niemal chwili widoczne z wnętrza kabiny długie szeregi srebrzystych maszyn zapadły się gdzieś ukośnie w dół. Niewielki wzrost przyspieszenia świadczył, że samolot nabiera prędkości.

Port lotniczy zniknął z pola widzenia ustępując miejsca rozrzuconym wśród zieleni zakładom przetwórczym j dalekim, spiętrzonym blokom mieszkalnym. Potem widać już było tylko niebieską wstęgę Wisły i coraz to inne wysokościowe zespoły miejskie, odnajdywane i gubione w mgłach ścielących się nad widnokręgiem.

— No i co? Zadowolony jesteś z tej podróży? — przerwała milczenie Kama.

— Dlaczego skłamałaś? — padło zamiast odpowiedzi pytanie. Spojrzała niepewnie.

— Skłamałaś?! Mówiłam ci przecież, że ta podróż jest konieczna dla twego zdrowia Przy tej okazji poznasz kawałek świata. Chciałeś zobaczyć Indie… Tam w tej chwili lecimy.

— Powiedziałaś, że jesteśmy sami…

— Ależ, naprawdę jesteśmy sami!

— A ten? — wskazał na ekran.

Uśmiechnęła się pobłażliwie.

— No, przecież wiesz, że to tylko obraz — wstała z fotela i podeszła do pulpitu. — To był pracownik portu lotniczego w Warszawie. Statkiem kieruje zespół urządzeń, które pracują bez udziału człowieka. Mówiłam ci już zresztą kiedyś…

— Wiem — skinął głową bez przekonania.

— Te maszyny prowadzą statek według wyznaczonego z góry planu lotu oraz poleceń przekazanych z Ziemi, z lotniska. Przez takich właśnie pilotów jak ten, którego tu widziałeś.

— Ale… ten człowiek… nas widzi?

— Na tej samej zasadzie jak ty mnie widzisz i ja ciebie, gdy rozmawiamy przez wizjofon.

— Nie o to pytam. Czy w tej chwili nas widzi?

— Nie. Ale bez trudu możemy z nim się połączyć. Albo też z kimś innym — dodała dostrzegając przeczący ruch jego głowy. — Na przykład — z Gardą. Jest w tej chwili chyba jeszcze w Instytucie…

— Nie. Nie trzeba!

W oczach jego pojawił się niepokój.

— Jak sobie życzysz. Może czujesz się zmęczony? To zmień kształt fotela. Wystarczy nacisnąć guzik po lewej stronie. Tak jak u ciebie w pokoju.

— Nie. Nie chce mi się spać.

— Może dać ci jeszcze jedną pastylkę usuwającą zmęczenie?

— Nie. Nie chcę! — zaprzeczył niemal opryskliwie. Patrzyła na niego z niepokojem. W ostatnich dniach po powrocie z Rzymu stał się bardzo nerwowy, a nawet agresywny.

— Powiedz — zapytał znowu. — Czy oni mogą nas widzieć i słyszeć, gdy my tego nie wiemy?

— Kto?

— No ci… kierujący lotem. Albo Miksza? Przez ten wizjofon?

— Nie mogą. Mogą się, co prawda, z nami połączyć, ale będziemy wówczas o tym wiedzieli. A zresztą, jeśli tak bardzo ci zależy na tym, aby nikt nam nie przeszkadzał, można przejść na łączność warunkową. Wystarczy nacisnąć tu — wskazała na jeden z przycisków. — Tak, jak w zwykłym wizjofonie połączenie następuje tylko wówczas, jeśli wyrazimy na nie zgodę przez naciśnięcie guzika obok.

Zakonnik podniósł się z fotela i trochę niepewnym krokiem podszedł do Kamy.

— Więc zrób tak!

— Jeśli ci na tym zależy…

Nacisnęła guzik.

Długo patrzył w tablicę. Nagle odwrócił się i przeszedł wolno przez salkę aż do miejsca, gdzie stała jego torba podróżna. Sięgnął po nią, postawił na stoliku. otworzył i zamknął machinalnie. Chwilę bawił się w zamyśleniu długim paskiem. Potem, jakby zapominając, po co postawił torbę na stoliku, podszedł do pobliskiej półki z książkami, sięgnął po jeden z tomów, otworzył, przerzucił kilka stron, zamknął i wsunął tom na miejsce. Sięgnął po drugą książkę.

— Czego szukasz?

Nie odpowiedział. Odłożył książkę na półkę i podszedł do baru. Dotknął ręką mechanicznego podajnika z nakryciem stołowym. Wziął widelec, odłożył, potem nóż…

— Może coś zjesz? Albo napijesz się?

Cofnął rękę tak gwałtownie, że nóż upadł na podłogę.

— Samoobsługa w barze jest bardzo prosta. Wystarczy powiedzieć: „blokada, proszę…” i podać numer według jadłospisu. Automat działa tu na sygnał wypowiedziany głosem. Tak, jak automaty na ulicach. Na przykład mam chęć na sok pomarańczowy — wzięła kartę i przeczytała: — „Sok pomarańczowy — 23”. Mówię więc: „blokada, proszę 23”.

Z przytłumionym sykiem otworzyła się klapa podajnika. Na niedużej tacy stała szklanka z pieniącym się płynem.

— Chcesz? — zapytała Kama biorąc szklankę.

Pokręcił przecząco głową, ale sięgnął do podajnika i ujął tacę za uchwyt. Oglądał przedmiot z zainteresowaniem, zda się ważył w ręku.

— Cóż cię tak zaciekawiło? Zwykła taca! Z uchwytem, aby wygodniej było nosić — wyjaśniła.

Ale on chyba jej nie słyszał. Nie patrzył już na tacę, lecz gdzieś nad głową Kamy ku przezroczystej ścianie, za którą widać było ciemnobłękitne niebo, a pod nimi taflę morza.

— To już Morze Czarne! Wybrałam specjalnie taką trochę łamaną trasę…

Podeszła do okna i spojrzała w dół.

Delikatną, białą linią lśnił w słońcu ślad statku mknącego jak nartnik po powierzchni sadzawki. Tam znów dwa… trzy… cztery punkciki. Zdają się nie poruszać. To chyba grupa jachtów wodno-powietrznych szybuje lekko nad falami…

Kama zamyśliła się: trzeba może i Modesta zabrać na taką wyprawę. Niech zobaczy, niech zakosztuje wszystkiego…

Usłyszała za sobą szmer. Münch zbliżał się ku niej. Ogarnął ją jakiś nieuzasadniony, instynktowny niepokój. Niepokój wzmagał się. Czuła, że powinna się odwrócić. Zaraz.

Natychmiast! Napięcie stawało się nieznośne.

Ale zanim zdołała to uczynić, nad głową jej rozległ się świst, zakończony ogłuszającym trzaski m jakby walącego się sufitu.

Świat zawirował w jej oczach. Uczuła, że osuwa się na podłogę, lecz nie była w stanie zdobyć się na jakikolwiek wysiłek. Niby w jakimś koszmarnym śnie ujrzała na moment przed sobą wykrzywioną twarz Müncha, potem jego plecy oddalające się szybko.

Jak przez mgłę widziała, że biegnie w kierunku bufetu. Chwyta w przelocie torbę stojącą na stoliku, zdaje się szarpać pasek…

Przymknęła powieki. Usiłowała uświadomić sobie kolejność wydarzeń. Ale myśli plątały się bezładnie. Przesunęła dłonią po twarzy i wspierając się na drugiej ręce próbowała usiąść.

Jeszcze jeden wysiłek… jeszcze jeden…

Nagle jakiś ciężar zwalił się na nią z góry. Czuła, że szarpią ją czyjeś ręce… Ciężar przygniatał ją do podłogi…

Co się dzieje?… Uświadomiła sobie nagle, że przecież znajduje się w kabinie samolotu, że leci z Modestem do Kalkuty… Co on z nią wyprawia? Dlaczego szarpie bransoletę telefoniczną, wykręca jej ręce? Czyżby ją wiązał? Wyraźnie czuje zaciskające się więzy…

Próbowała wyrwać się, uwolnić ręce… Ale opór jej był słaby, mięśnie odmawiały posłuszeństwa.

Przygniatający ją ciężar zelżał. Napastnik chwycił ją teraz za ramiona, dźwignął w górę i rzucił na fotel. Potem podszedł do bufetu i przyniósł szklankę z pomarańczowym sokiem.

Uczuła na wargach zimne dotknięcie szkła. Wypiła kilka łyków orzeźwiającego płynu i mózg począł jakoś żywiej pracować.

Była już prawie zupełnie przytomna, tylko ogromnie osłabiona, a dokuczliwy szum w głowie przechodził w ból.

Münch stał naprzeciw niej i patrzył w milczeniu.

— Dlaczego? — zapytała z wysiłkiem.

Przełknął ślinę, jakby chciał coś odpowiedzieć. Milczał jednak nadal, patrząc uparcie w jej twarz.

— Dlaczego to zrobiłeś?

— Ty wiesz…

— Nic nie wiem. Nie wiem.

Ból głowy potęgował się.

— Niedobrze mi… Rozwiąż mi ręce, proszę…

— Nie!

— Ależ… Ja naprawdę… To nie ma sensu. Co ty wyprawiasz?

Podsunął do jej ust znów szklankę z sokiem. Pokręciła przecząco głową.

— O, patrz, tu — wskazała wzrokiem. — W kieszonce na piersiach. Mikroapteczka. Płaskie pudełko. Daj mi pastylkę. Niebieską.

Pośpiesznie, a jednocześnie jakby z lękiem, sięgnął do kieszonki i wydobył pudełko.

— Naciśnij teraz niebieski punkcik.

Wykonał polecenie i w podajniku ukazała się maleńka pastylka.

— No, daj mi! A potem soku.

Stał niezdecydowany, patrząc na pastylkę.

— Proszę cię. Mod!

Spojrzał podejrzliwie i naraz gwałtownym ruchem rzucił mikroapteczkę na dywan.

— Co robisz? — zawołała z przestrachem, patrząc jak miażdży pudełko butami.

Różnobarwne pastylki rozsypały się wokoło po podłodze wśród szczątków połamanej bransolety telefonicznej.

Teraz dopiero w pełni uświadomiła sobie niebezpieczeństwo. Całym wysiłkiem woli starała się pokonać wzrastający niepokój i zmusić umysł do jak najsprawniejszego działania.

— Modest! — zawołała, starając się nadać głosowi stanowczy, a jednocześnie spokojny ton.

Zatrzymał się, w miejscu i z wolna podniósł głowę.

— Modest! — powtórzyła — Rozwiąż mi ręce! — rzuciła rozkazująco.

Wykonał ruch w jej kierunku, jakby chciał spełnić polecenie, ale zatrzymał się w pół kroku.

— Nie! Jeśli potrafisz, uwolnij się sama! Potrafisz?

Milczała. Czuła instynktownie, że od odpowiedzi na to pytanie zależy wiele. Nie mogła jednak ryzykować kłamstwa.

— Nie możesz się uwolnić? — podjął z wyraźną satysfakcją. — Nie możesz? A gdzie twoi opiekunowie? Wezwij ich na pomoc! No! Wzywaj! — szarpnął ją za ramię.

— Co ty chcesz zrobić? — zapytała usiłując zachować spokój.

Spojrzał z powagą w jej oczy.

— Chcę cię… uratować!

— Mnie? Nie rozumiem.

— Chcę uratować twą duszę. Jeszcze nie jest za późno. Czego tak na mnie patrzysz? Ty chyba sama nie wiesz… Ty nie możesz być rzeczywiście… taka… To on przemawia przez twoje usta! Ale ja potrafię go przepędzić!..

— Kogo?

— Nie udawaj, że nie wiesz, o czym mówię. Powiedz! Wyjaw wszystko! Całą prawdę.

Teraz, zaraz! Nadeszła godzina, w której staniesz przed Sędzią Najwyższym… Bóg miłosierny…

— Słuchaj, Mod, dlaczego mi grozisz? Czego ty ode mnie chcesz? Jakiej prawdy?

— Ty wiesz… Nie uda ci się mnie oszukać! Ja wszystko zrozumiałem. W twym ciele jest zło. Tylko w nim… Nic już nie uratuje twego ciała! Ale dusza jest nieśmiertelna! Nie wolno ci jej gubić! Zaklinam cię na rany Pana Naszego! Pomóż mi wypędzić Szatana z ciała twego!

Uratuj duszę!

— Ależ…

— Powtarzaj za mną: W imię Ojca, Syna….

— Ależ, Mod! Przecież ci już tłumaczyłam nie raz…

— A więc?… Wiedziałem! Nie możesz się modlić!

— Mogę, ale nie o to chodzi przecież, abym powtarzała słowa modlitwy! Wydaje ci się, że jestem wysłanniczką piekieł. Czarownicą czy diablicą. Ale to nieprawda. Jestem takim samym człowiekiem jak ty! Jak inni ludzie na Ziemi!

— Kłamiesz! — przerwał jej porywczo. — Oszukiwałaś mnie! Był czas, gdy wydawało mi, że jesteś aniołem… Ale myliłem się. To był fałsz! Udawałaś, aby mnie otumanić… Zakuć w piekielne łańcuchy! Abym myślał o tobie, a zapomniał o Bogu! O celu, któremu powinienem służyć!

Podpierając się związanymi rękami usiadła i opuściła nogi na podłogę.

— Uspokój się! — powiedziała podnosząc głos. — Ja nigdy cię nie oszukiwałam. Chcesz wiedzieć wszystko, to ci powiem: nie ma ani diabłów, ani aniołów! Choćbyś nie wiem co robił, nie wiem gdzie szukał — nigdzie nie znajdziesz!

— Kłamiesz! Ja byłem w czyśćcu! Widziałem!

— Mówiłam ci już: prawdopodobnie zetknąłeś się z jakąś obcą cywilizacją, która odwiedziła Ziemię. Jakieś istoty zamieszkujące inne światy…

— On znów przemawia przez ciebie! — wykrzyknął z lękiem. — Apage! Apage!

— Czego chcesz ode mnie? Abym potwierdziła twoje wszystkie urojenia? Urojenia dawno minionych czasów? To właśnie byłoby kłamstwem!

Dźwignęła się z fotela i wstała, ale on skoczył ku niej, chwycił za ramiona i rzucił na kolana.

— Módl się! Proś o przebaczenie! Pan nasz miłosierny… Ja chcę twego dobra! Nie zmuszaj mnie…

— Znów mi grozisz?

— Nie grożę, lecz proszę… ja nie chcę tego — zakrył twarz dłońmi. — Ale nie mogę inaczej…

— Więc jeśli nie powiem tego, co chcesz usłyszeć, będziesz musiał mnie zabić? — postawiła sprawę otwarcie.

Uniósł na nią oczy i patrzył długo, jakby zbierając myśli. Gdy się wreszcie odezwał, głos jego był spokojny i opanowany. Ale w tonie tym było coś przerażającego.

Kama wyobraziła sobie w tej chwili, co musieli odczuwać ludzie, których przesłuchiwał.

Czuła, że ogarniają ją mdłości.

— Nie rozumiesz? — zapytał z wyrzutem. — Tak, ty chyba nie rozumiesz… Śmierć ciała to nie wszystko. Chodzi o duszę! Chodzi o to, abyś wyznała przed śmiercią… Abyś oczyściła duszę! Abyś żałowała…

Z trudem ukrywała lęk. Ukradkiem spojrzała na chronometr umieszczony nad pulpitem kontrolnym. Od chwili startu upłynęło dopiero 30 minut. Zdawała sobie sprawę, że musi zyskać na czasie — rozciągnąć rozmowę jak najdłużej. Odwoływanie się do sumienia nie miało sensu. Postanowiła więc zmienić taktykę, przechodząc do ataku.

— A więc tak… — podjęła z ironią. — Więc wyrok śmierci został już wydany. Więc tak czy inaczej, muszę zginąć. Najchętniej z pewnością spaliłbyś mnie na stosie. Jak czarownicę. Ile spaliłeś czarownic?

— Po cóż ci to wiedzieć?

— Myślę, że to będzie trudna sprawa — wyrzuciła z sarkazmem. — Z kilku powodów: po pierwsze, nie ma gdzie, ani też z czego zrobić stosu…

Urwała, bo Münch odwrócił się, podszedł do półki i wziął z niej gruby tom.

— Te przeklęte księgi…

Mimo grozy położenia uśmiechnęła się i pokręciła przecząco głową.

— Nie. Nie spalisz mnie ani tych książek! To wszystko materiał niepalny. A ponadto: skąd wziąłbyś ogień? Nie mówiąc o tym, że rozpalając ognisko w kabinie upiekłbyś się razem ze mną. A to oznacza samobójstwo… Złe wybrałeś miejsce i środki. Trzeba było poszukać okazji gdzie Indziej!

— Tam, na ziemi, wszędzie są oni… Tu jesteśmy sami… Sama powiedziałaś… Gdybyś zresztą mogła, na pewno byś nie czekała… Ale nie możesz. Tu nikt ci nie pomoże.

— Dlaczego jednak tak uparcie twierdzisz, że nie chciałbyś zrobić mi krzywdy? Może tylko dlatego, że sam nigdy nie zajmowałeś się egzekucjami? Robili to za ciebie inni, prawda?

Według twoich poleceń. Ale sam nigdy nie plamiłeś rąk. Rozumiem twoje opory…

Książka z trzaskiem upadła obok fotela.

— Wiedźma — wymamrotał.

Przez chwilę myślała, że się na nią rzuci, ale on znów opanował gniew.

Podszedł do okna, ukląkł i począł się modlić.

Kama patrzyła na zegar. Cyfry w okienku sekundowym zdawały się zmieniać niezmiernie wolno.

Próbowała naprężać i kurczyć mięśnie, aby rozluźnić więzy. Gdybyż udało się uwolnić ręce…

Każdy ruch jednak powodował dotkliwy ból. Czym właściwie była związana? Rozejrzała się po kabinie i zauważyła stojącą na bufecie torbę podróżną. Paski były obcięte… Obok na ziemi błyszczało stalowe ostrze. Gdyby tak zdobyć nóż…

Ostrożnie, jak najciszej przesunęła kolano, potem drugie. Znów ruch, jeszcze jeden, i jeszcze jeden… Powoli zbliżała się do bufetu, raz po raz spoglądając z niepokojem na modlącego się Inkwizytora.

Wreszcie dotarła do celu. Przechyliła się na bok i ostrożnie, na oślep, poczęła szukać palcami noża na podłodze. Już go dotknęła!

Nie wiadomo, czy szmer zwrócił uwagę zakonnika, czy też po prostu skończył modlitwę.

Dość, że gdy już ujęła za trzonek i próbowała przesunąć ostrzem po więzach — zerwał się nagle z klęczek i skoczył ku niej. Błyskawicznie wyrwał jej nóż z ręki, pochwycił ją za włosy i obalił na podłogę.

Po tym nagłym, gwałtownym ataku, czy to wstydząc się swej brutalności, czy też pod wpływem jakiegoś nerwowego impulsu, klęknął przy dziewczynie i delikatnie, jakby prosząc o przebaczenie, przesunął palcami po jej włosach.

Wstrząsnął nią dreszcz. Odsunęła odruchowo głowę, a on raptownie cofnął rękę i, kryjąc przed nią twarz, wstał pośpiesznie z podłogi.

Wydało jej się, że dostrzegła w jego oczach łzy.

— Mod… — wyszeptała prosząco. Spojrzenia Ich spotkały się.

— Nie patrz tak na mnie! Nie chcę! Nie mogę! — wyrzucił z siebie zdławionym głosem.

— Rozwiąż mi ręce, proszę cię, Mod!

Pochylił się znów nad nią, dotknął więzów, ale zaraz odskoczył z przestrachem.

— Coś ty ze mną zrobiła? Ty! Ty!… Nie dokończył. Splótł dłonie i przyciskając je do czoła począł się na głos modlić, drżącym, urywanym głosem: — Panie mój! Za słaby jestem… Daj mi siłę!… Pomóż mi!… Pozwól nie czuć… nie widzieć…Ja muszę… muszę…

Głos jego stawał się coraz cichszy.

Dłuższą chwilę trwał nieruchomo z przymkniętymi oczami i pochyloną nisko głową.

Wreszcie wyprostował się i rozejrzał po kabinie, jakby czegoś szukając. Zauważył porzuconą torbę podróżną. Podszedł, podniósł ją i położył na bufecie. Począł pośpiesznie wyrzucać na podłogę znajdujące się w niej przedmioty. Widać było, jak wzrasta w nim niepokój.

Torba była już prawie pusta. Patrzył teraz na leżącą u jego stóp, powyrzucaną z przeźroczystych kopert bieliznę, pantofle, przybory toaletowe, pudełko ze środkami medycznymi…

Nagle pochylił się i podniósł płaską, nie otwartą jeszcze kopertę. Była tam cienka deszczochronna peleryna. Rozwinął ją. Przez pewien czas zastanawiał się, sprawdzał jej długość i wytrzymałość, potem sięgnął po nóż. Rozciął pelerynę wzdłuż na cztery części i związał na kształt długiej liny.

Jeszcze raz sprawdził wytrzymałość.

Podszedł teraz do Kamy. Stanął nad nią i począł wiązać pętlę. Twarz jego nabrała znów zimnego, zaciętego wyrazu.

Spojrzał z lękiem na zegar. Do lądowania pozostało jeszcze blisko półtorej godziny.

— Słuchaj! — próbowała podjąć dalej grę na zwłokę. — Muszę cię o coś zapytać.

— O co?

— Powiedz mi, dlaczego chcesz abym umarła?

— Umrze tylko twoje ciało! Uratuję za to twoją duszę. To jest główny cel. Myślę, że uda mi się… Zmuszę cię do wyznania wszystkiego… Żal maże winy…

— Za co mnie tak nienawidzisz?

— Ja cię nienawidzę?! — zaprzeczył oburzony. — Przeciwnie. Ja boleję nad tobą… Dlatego chcę cię ratować… Bo cię miłuję… Jak… siostrę…

— A wiesz, co myślę? To nie jest zupełnie tak, jak mówisz…

— A jak?! — spytał z niepokojem.

— To uczucie jest uczuciem ziemskim. Zabijając mnie chcesz zabić w sobie to uczucie. Czy nie tak?

Poruszył się niespokojnie.

— Rzuciłaś urok na mnie… Wiem. Takie jak ty to potrafią… To też dowód!

— Nie ma żadnych uroków diabelskich! Jestem zwykłą kobietą, a nie wysłanniczką piekieł.

To tylko twoje urojenie.

— Bóg mnie doświadcza…

— To tylko ci się zdaje.

— Nieprawda! Jest niebo i jest piekło! Jeśli złą wybiorę drogę, będę potępiony, jeśli dobrą…

— Nic ci nie przyjdzie z mojej śmierci. Niczego ci ona nie da. Nie ma nieba ani piekła. Jest tylko Ziemia. Jest wszechświat pełen niezwykłych rzeczy, o których nie marzyłeś nawet we śnie, jest myślący mózg ludzki, który chce i potrafi poznać jego tajemnice…

— Nie bluźnij! Język twój powtarza to, co ci podszeptuje Szatan! Ale pomylił się władca piekieł. Jeszcze dusza twoja nie jest w jego mocy. Z bożą pomocą potrafię go przepędzić z ciała, którym usiłuje mnie kusić!… Módl się, grzesznico! Bóg mi świadkiem, że nie chciałem zadawać ci cierpienia. Ale muszę! Nie ma wyboru… Zbyt zatwardziałe jest twoje serce.

— Chcesz mnie torturować?

— Nie mam wyboru. Wierz mi, że nie chcę tego. Jeszcze zresztą nie jest za późno. Wyznaj wszystko i proś Pana Naszego o przebaczenie! Przyjmiesz chrzest, a on gładzi wszystkie grzechy. Nie wstydź się strachu przed męką. Niewiele było czarownic, które nie wyznały swej winy wobec kata…

— I nigdy ci nie przyszło do głowy, że te kobiety kłamały? Że oskarżały siebie tylko dlatego, aby skrócić swe cierpienia?

— Bóg nie dopuści, aby sąd, w jego imieniu wyrokujący, był omylny.

— A jednak… Przecież zdarzały się fałszywe oskarżenia!

— Biada fałszywym oskarżycielom! Ich też dosięgła ręka sprawiedliwości Bożej!

— A jeśli nie dosięgła?… Zresztą nawet załóżmy, że ponieśli karę, i to najsurowszą! Kto zwróci życie zamęczonym? Kto wynagrodzi potworne cierpienia niewinnie torturowanym, palonym na stosach?

— Kto? Pan Nasz, Jezus Chrystus jest sprawiedliwy. A czym jest cierpienie i śmierć ciała wobec chwały niebieskiej, jakiej może zaznać dusza nieśmiertelna?

Krąg piekielny znów się zamknął. Żadne argumenty nie trafiały do umysłu tego człowieka.

Na każde znajdował gotową odpowiedź, według recepty, ustalonej przed wiekami.

Kama spojrzała na zegar. Do lądowania brakowało jeszcze osiemdziesiąt minut. Czy uda się przedłużyć dialog…

— Więc sądzisz, że to, co robiłeś w dawnym swoim życiu, było słuszne?

Inkwizytor zauważył jednak ruch oczu dziewczyny. Spojrzał też na zegar i uświadomił sobie, że czas ucieka.

— Sądzę, że… — urwał rozpoczęte zdanie. — Że ty tylko po to pytasz, by czas płynął! — awołał z gniewem. — Ale nie uda ci się wywieść mnie w pole. Wiem, że trzeba kończyć.

Pytam się po raz ostatni: czy dobrowolnie wyznasz swoje związki z Szatanem? Swoje wszystkie winy?

— Do czego więc mam się przyznać? — zapytała próbując jak najbardziej przeciągnąć rozmowę.

— Chcesz znów mnie zwodzić… Myślisz, że ci się uda?! Nie! Nie!

Złapał dziewczynę za ramiona i rzucił twarzą do podłogi, przygniatając plecy kolanem.

Broniła się rozpaczliwie, usiłując nie dopuścić do zarzucenia pętli na nogi. Zdawała sobie sprawę, że o uwolnieniu nie ma mowy, opór opóźniał jednak realizację planów Müncha i zwiększał szansę ratunku. Niestety, nie mógł trwać długo. Czuła, jak lina zaciska się aż do bólu…

Jeszcze jedna próba zerwania więzów, jeszcze gwałtowne szarpnięcie i zrozumiała, że dalsza walka stała się bezcelowa…

Nogi były spętane.

Inkwizytor wstał. Słyszała nad sobą jego przyspieszony wysiłkiem oddech i czuła, jak ogarnia ją paniczny strach…

Загрузка...