IV. „WIERZĘ TOBIE, KAMO!”

Na ścianach ukazywały się na przemian ilustracje i napisy:

NARZĘDZIE… NARZĘDZIE… NARZĘDZIE… I TO TEŻ NARZĘDZIE… MŁOT TO NARZĘDZIE…

CZŁOWIEK TRZYMA W RĘKU NARZĘDZIE… I TO RÓWNIEŻ MŁOT… MŁOT MECHANICZNY… MASZYNA… MASZYNA TO NARZĘDZIE CZŁOWIEKA…

CZŁOWIEK KIERUJE MASZYNĄ… AUTOMAT… AUTOMAT… AUTOMAT TO MASZYNA SAMOCZYNNA…

Münch nacisnął guzik i napis na ekranie zamarł w bezruchu.

— Nie rozumiem, co to „samoczynna”?

— Działająca sama bez udziału człowieka — wyjaśniła Kama. — Człowiek nie potrzebuje kierować taką maszyną. Wykonuje ona wyznaczone przez człowieka zadanie samodzielnie.

Tak samo jak zegar mechaniczny. Tylko w sposób nieporównanie doskonalszy. Rozumiesz?

— Tak. jak zegar. A to… automat? — wskazał na pulpit dydaktomatu.

— Oczywiście. Kiedy naciskasz guzik, automat otrzymuje od ciebie polecenie. Przed chwilą kazałeś mu zatrzymać projekcję. To znaczy ruch obrazów — dodała wyjaśniająco.

— Tak. Ode mnie polecenie… Kto zrobił ten… automat?

— Zbudowały go inne automaty.

— Zbudowały… inne automaty? A kto zbudował inne?

— Ach, rozumiem, o co ci chodzi. Pierwsze automaty zbudował człowiek, bezpośrednio, własnymi rękami. Ale to było już dawno. Teraz maszyny budują inne maszyny. Ale plan ich budowy tworzy człowiek. Czasem zresztą wystarczy podać tylko zadanie i główne cechy, jakie powinna posiadać maszyna. Istnieją bowiem maszyny, które potrafią same opracować projekt innej maszyny. Zgodnie z instrukcją człowieka.

— Nie rozumiem.

— Nie ma w tym niczego cudownego. Powoli zrozumiesz i to, jak działają najbardziej skomplikowane automaty. Bądź cierpliwy.

— Cierpliwy jestem… I… wierzę tobie.

Uścisnęła przyjaźnie jego ramię.

— I to dobre, jak na razie — dorzuciła z uśmiechem. — Czy ciągnąć dalej ten temat?

Pokręcił przecząco głową.

— Może więc, dla odmiany, trochę historii? Naciśnij „czwórkę”.

— Czy muszę?

— Nie. Jeśli nie masz ochoty, możemy przerwać lekcję. Chcesz? Pójdziemy przez miasto.

Spacerem. Tak jak wczoraj.

— Nie chcę.

— Widzę, że nie masz dziś humoru. Źle się czujesz?

— Nie. Nie to… Przepraszam.

— Nie masz za co przepraszać.

— Nie chcę widzieć ludzi.

— No, to może polecimy za miasto? Pogoda wspaniała.

Nic nie odpowiedział.

Kama nacisnęła guzik pod pulpitem dydaktomatu. Pogrążoną dotąd w półmroku salkę zalały promienie słońca.

— Nie. Nie. Nie rób…

— Dlaczego?

Była już trochę zaniepokojona.

W ciągu czterech miesięcy pobytu w Instytucie Mózgu Münch zmienił się ogromnie. Z zalęknionego starca, o twarzy pełnej bruzd i plam, o sczerniałych, poszczerbionych próchnicą zębach, rozwichrzonej siwiejącej brodzie i łysiejącej czaszce — przeobraził się w młodego jeszcze mężczyznę o gładkiej cerze, zdrowym uzębieniu i gęstniejących ciemnych włosach.

Strój nosił biało-czarny, przypominający trochę habit, ale nie kontrastujący zbytnio z aktualnymi wymaganiami mody. Brody nie zgolił całkowicie, lecz nosił ją krótko, podobnie jak włosy. Wygląd jego nie miał już cech teatralności, a przeciwnie — zyskał na powadze i godności.

Był to nie tylko rezultat zabiegów medycznych i kosmetycznych, ale także zasługa adaptacyjnego oddziaływania Kamy. Bowiem i w zachowaniu się Müncha wystąpiły wyraźne zmiany. Przede wszystkim stał się znacznie spokojniejszy, a spojrzenie jego nabrało naturalnego wyrazu. Nie przypominał już dziecka zagubionego w tajemniczym i groźnym świecie. Oswoił się nieco z nową sytuacją: zaczynał nabierać śmiałości, w pewnych momentach nawet pewności siebie, trochę zaskakującej tych, którzy zetknęli się z nim w pierwszych dniach pobytu w Instytucie.

Duży wpływ na przyspieszenie procesu adaptacji miało opanowanie przez niego języka inter, tak iż mógł już porozumiewać się z otoczeniem bez pośrednictwa automatów tłumaczących. Uczył się chętnie, wykazując szczególnie żywe zainteresowanie geografią i historią. Nie znaczy to, że przyjmowanie przekazywanych przez Kamę wiadomości przychodziło mu łatwo, mimo wyselekcjonowanych i odpowiednio dozowanych informacji.

Czasem odnosiła wrażenie, że usiłuje ukryć przed nią swe myśli, a w zapewnieniach, iż przekonany jest o prawdziwości tego, co słyszy i widzi, nie zawsze dźwięczała nuta szczerości.

Dziś w zachowaniu się jego zauważyła jakąś niezrozumiałą dla niej zmianę. Zdarzało się czasem, że nie miał chęci na spacer, ćwiczenia czy dyskusje, ale jak dotąd zawsze mówił w takim przypadku czego chce. Teraz inaczej. Trzeba było koniecznie dojść przyczyny.

Dotknęła palcami przycisku i polaryzatory ścienne zdławiły światło dnia.

— Czy tak dobrze? — zapytała.

— Dobrze.

— Czy chciałbyś zostać sam?

— Nie! — zaprzeczył pośpiesznie. — Chcę… — nie dokończył i odwrócił szybko głowę, próbując ukryć zmieszanie.

— Powiedz, czego chcesz?

— Chciałem prosić… — rozpoczął, zawahał się i dopiero po chwili dokończył: — Opowiedz…

o ciebie.

Była trochę zaskoczona. Ale przecież tego pytania należało się spodziewać od dawna.

— Chciałeś powiedzieć: „opowiedz o sobie” — sprostowała błąd gramatyczny i jednocześnie pomyślała, że zawsze zaczynał się mylić, gdy coś silnie przeżywał. Ale dlaczego właśnie teraz?…

— Tak. Opowiedz o sobie — powtórzył.

— Bardzo chętnie. Cóż byś chciał wiedzieć o mnie?

— Wszystko.

Zaśmiała się krótko i trochę sztucznie.

— Myślę, że byłoby to równie trudne, jak i nieciekawe.

— Powiedz o sobie… Od początku.

— Rozumiem. Chcesz, abym opowiedziała o swym dzieciństwie?

— Tak, — skinął głową jakby z pewnym wahaniem. — O dzieciństwie też.

— No, cóż… Byłam zupełnie przeciętnym dzieckiem. Takim, jakich wiele. Może trochę zbyt skorym do płaczu, ale jak widzisz wyleczyłam się z tego zupełnie— zaśmiała się znowu.

— Urodziłam się w Warszawie, w roku 2022. Moi rodzice tam jeszcze mieszkają. Oboje są lekarzami. Jeśli będziesz chciał — możemy ich odwiedzić. W Warszawie chodziłam do szkoły, a później studiowałam psychofizjologię. Po studiach rozpoczęłam praktykę u profesora Gardy. Potem przyjechałam do Radowa, do Instytutu Mózgu. I już tu pozostałam…

— Mówisz… uczyłaś się? Czego cię uczono? Powiedziałaś?…

— Studiowałam psychofizjologię. To nauka o mózgu, o układzie nerwowym, o zasadach jego działania; próbuje ona odpowiedzieć na pytania w jaki sposób odbiera się wrażenia, widzi, słyszy, odczuwa zapachy… Co się dzieje w mózgu, gdy myślimy, co to jest pamięć.

Słowem — czym jest w istocie dusza.

— I ty wiesz? — zapytał z przejęciem.

— Wiem. Oczywiście jeszcze daleko do pełnego zrozumienia wszystkich zjawisk, które obserwujemy. Ale wiemy już bardzo dużo.

— Ale powiedzieć ci nie wolno? Prawda?

Nie zrozumiała pytania.

— Czego mi nie wolno powiedzieć?

— Jak wygląda… dusza.

Uśmiechnęła się.

— Byłoby trochę trudno powiedzieć, jak wygląda…

— Więc nie możesz? — powiedział z westchnieniem.

— Ależ mogę! Mogę ci wytłumaczyć, czym jest twoje myślenie, wola, uczucia — podjęła pośpiesznie. — Trzeba jednak na to sporo czasu. Muszę też przygotować odpowiedni materiał ilustracyjny.

— Ale powiesz?

— Oczywiście.

— Skąd ty to wiesz… wszystko?

— Uczyłam się.

— Tak, ale… Ty taka jeszcze młoda…

— W dzisiejszych czasach ludzie uczą się znacznie szybciej niż jeszcze, powiedzmy, sto lat temu. Kiedyś trzeba było poświęcać wiele czasu na samo zapamiętywanie różnego rodzaju wiadomości, nazw, określeń, liczb, wzorów matematycznych. Dziś prawie całe mechaniczne przyswajanie informacji odbywa się w tzw. transie elektrohipnotycznym. W sumie — godzina dziennie. W ten sposób pozostaje więcej czasu na rozwinięcie umiejętności posługiwania się zdobytą wiedzą, na wytłumaczenie wszelkich wątpliwości, na dyskusję i samodzielne przemyślenie wszystkiego. Ja ukończyłam studia podstawowe mając siedemnaście lat, a więc o rok później niż większość moich kolegów. Jednak dopiero praktyka kształci umiejętności zawodowe… Moim opiekunem był Garda. Przez cztery lata.

— Ale to nie było tu?…

— Nie. W Warszawie.

— Warszawa to… miasto? Takie jak to?

— Sześciokrotnie większe! Nie słyszałeś o nim?

— Słyszałem. Sigismundus… król polski, katolickiej wiary obrońca, dwór tam swój, mówiono, przenieść zamierzał…

— Tak. I przeniósł. Pozostało ono stolicą do dnia dzisiejszego. Jest nawet pomnik tego króla w najstarszej części Warszawy. Chcesz, pokażę ci film.

— Chcę.

— Kino! Blokada. Proszę G P 73. Warszawa. E4 start! — wypowiedziała hasło włączające aparaturę.

W sali zapanowała na moment ciemność. Potem ściany i czaszę sufitu zastąpiły jakby obłoki mgły, które z wolna rzednąc odsłoniły widok na otwartą przestrzeń. Gdyby nie fotele i pulpit sterowniczy dydaktomatu można by myśleć, iż znaleźli się oboje w powietrzu.

Przed nimi, jak okiem sięgnąć, rozciągało się wielkie miasto przecięte szeroką wstęgą rzeki. Na jej prawym brzegu, oddzielone wąskim pasem zieleni, ciągnęły się długim szeregiem, podobne do ogromnych plastrów miodu, wielopiętrowe bloki, zza których, jak gdyby dla kontrastu z poziomą zabudową bulwaru, wystrzelały w niebo, na kształt smukłych obelisków, niezliczone wieżowce. Głębiej ku wschodowi i północy, aż po niknący w mgłach widnokrąg, zwarta zabudowa ustępowała miejsca nieregularnie rozrzuconym obszarom bujnej roślinności, wśród której pięły się wzwyż jeszcze potężniejsze, do gigantycznych wież Babel upodobnione, kompleksy zespołów wysokościowych — całe dzielnice o lekkich, choć wielopiętrowych budynkach zawieszonych nad ziemią i połączonych delikatną siecią jezdni i ciągów pieszych.

Również w zachodniej części miasta błyszczały w promieniach słońca liczne wieżowce i kompleksy budownictwa nadziemnego. Bliżej jednak lewego brzegu rzeki, zamkniętej w kamiennej ramie bulwaru, architektura budowli zmieniała się raptownie, przybierając kształty budzące w Münchu wspomnienie czegoś dawno utraconego…

Ta część miasta rosła szybko w oczach, jak gdyby mknąc w jakimś pojeździe powietrznym zniżali coraz bardziej lot. Oto na stromej skarpie jasny czworobok zamku z wieżą zegarową.

Tuż obok, wśród tarasowo rozłożonych ogrodów, kamienice o pochyłych dachach, stłoczone jak tłum ludzi na widowisku, spoglądają dziesiątkami okien na rzekę. Wieże kościołów i wąskie, jakby wciśnięte między domy uliczki… Münch nie znał starej Warszawy, ale jakże bliski i budzący ufność wydał mu się ten obraz w porównaniu z przerażającymi go ogromem i nierealnością kształtów nowoczesnymi dzielnicami miasta.

Lecz wrażenie to minęło szybko, ustępując miejsca nowej fali niepewności i niepokoju.

Znaleźli się na ulicy… Nie były to jednak ulice, jakie pamiętał ze swego minionego życia, lecz rażąca napotykaną co krok sztucznością imitacja tamtych ulic, coś, co jest przeszłością i nie jest nią zarazem… I nie tylko dlatego, że mijani przechodnie byli tak samo ubrani jak ci, których spotykał na ulicach Radowa, że panującej tu czystości i rzucającej się w oczy dbałości o każdy, najmniejszy fragment budowli nie można było porównać z tym, co widział na najwspanialszych dworach książąt i możnowładców. To uczucie niepokoju miało swe źródło nie tylko w oglądanym obrazie ulicy, ale gdzieś wewnątrz niego samego, w najgłębszych zakamarkach duszy.

Minęli czworokątny, strojny ściennymi malunkami rynek i skręcili w wąską uliczkę. Po lewej stronie ujrzał fasadę kościoła, potem drugą, znacznie większą. Przez otwarte drzwi świątyni widać było ołtarz i barwny trójdzielny witraż.

Münch zerwał się z fotela. Chciał pobiec ku tym otwartym drzwiom, lecz silny uścisk dłoni powstrzymał go w miejscu.

— Gdzie? Gdzie chcesz iść? — usłyszał obok siebie głos Kamy. — Przecież wiesz… To tylko obraz.

Otrząsnął się jak ze snu, który zmógł go na moment, mącąc świadomość.

— Wiem… — skinął głową.

Uliczka skończyła się i ujrzeli przed sobą plac zamknięty z lewej strony ścianą zamku oglądanego przedtem od strony rzeki, z prawej — szeregiem kolorowych kamieniczek o stromych czerwonych dachach. Pośrodku placu, w najwyżej położonym jego punkcie, stała kolumna. Na jej szczycie postać z brązu z mieczem i krzyżem.

— To ten król…

Długo, w milczeniu patrzył na kolumnę. Gdy wreszcie zniknęła w oddali za nimi, powiedział: — Chciałbym tam być… Kama wyłączyła aparaturę. Znów otoczyły ich szare ściany okrągłej sali lekcyjnej.

— Możemy polecieć do Warszawy choćby jutro.

— I zobaczę… to wszystko?

— Oczywiście. Polecimy maszyną komunikacyjną. A może wolisz tylko w trójkę? Ty, ja i Miksza? — Tak. W trójkę… Na imię tobie Kama? — zmienił nagle temat.

— Kama. Dlaczego pytasz? Przecież wiesz.

— Jakie to imię?

— Ach, rozumiem. To cała historia… Ojciec mojej matki urodził się daleko stąd. W mieście leżącym nad rzeką Kamą. Mama bardzo kochała dziadka. Ja słabo go pamiętam, gdyż widziałam go zaledwie kilka razy, i to jako dziecko. Zaginął w czasie szóstej ekspedycji marsjańskiej.

— Marsjańskiej?

— Tak. Poleciał z Ziemi na planetę Mars. I już nie powrócił.

— A twoje imię to rzeka?

— Tak.

— Twoje imię… pogańskie? — dokończył po łacinie.

— Istnieje zwyczaj nadawania dzieciom imion zapożyczonych od nazw rzek, jezior, gór, kwiatów… Kama może być też skrótem imienia „Kamila”.

— A ty nie poganka? — spytał trwożnie.

— To określenie straciło już dawno sens. Gdy poznasz lepiej nasz świat, przekonasz się.

Dziwiło cię, gdy mówiłam kiedyś, że nie ma już ani królów, ani poddanych, nie ma bogaczy i nędzarzy. A przecież później zrozumiałeś, że tak jest dobrze. Że chociaż nasze życie na pewno jeszcze dalekie jest od doskonałości, ale wiele już poprawiono na Ziemi. O wartości człowieka decyduje nie jego pochodzenie i to jak się nazywa, ale przede wszystkim wiedza i praca, służąca nie tylko jemu samemu, ale i innym… Nie sądzisz, że tak być powinno?

— Tomasz Morus, święty męczennik jedynego kościoła bożego pisał o wyspie takiej…

Chrystus Pan też nauczał… Ja to rozumiem… To nie przeczy wierze i przykazaniom Pana Naszego… Ale tamto… co innego.

— Czy o to chciałeś mnie zapytać?

Uniósł na nią wzrok i chwilę patrzył jej w oczy..

— Nie. Nie tylko to… Chciałbym, abyś mi powiedziała… o sobie. O twoim życiu. Dlaczego jesteś taka…

— Jaka?

— Taka… inna… niż…

— Inna niż kto?

— Niż ja. Ty nie jesteś… zwykła dziewczyna.

— Jeszcze nie bardzo rozumiem, o co ci chodzi. Jestem takim samym człowiekiem jak ty.

Tyle, że urodziłam się w innych czasach niż Modestus Münch. Inny jest świat, w którym się wychowałam. Mądrzejszy, lepszy, a przede wszystkim — wolny od strachu.

Poruszył się niespokojnie.

— Nie wiem… czy lepszy. Nie wiem… jeszcze — poprawił się. — Ale ty inna. Wiem. Wiem na pewno. Mówiłaś „byłam zwykłą dziewczyną”. „Zwykły człowiek… jak ty”, ja ci wierzę, ale… to nie tak. Ty nie chcesz się wywyższać. Rozumiem — grzech pychy. Nie możesz inaczej.

— Ależ, co ty pleciesz? Może wydaje ci się dziwne, że ja — kobieta — jestem uczonym, doktorem? Ale w naszych czasach takich kobiet są miliony. A zresztą, przecież i przed wiekami, w twoich, jak mówisz, czasach, też bywały kobiety wykształcone. A nawet wcześniej. Słyszałeś chyba o Heloizie?

— Heloiza? Ja… — urwał i patrzył w milczeniu na Kamę.

Nagle, jakby oślepiony blaskiem, przysłonił oczy dłonią.

— Nie mów tak… — wyszeptał ledwo dosłyszalnie. — Ja nie dlatego… Nie dlatego, że ty mądrości pełna… albo, żeś piękna jak… anioł. To nie to. Wiem, że bywały piękne i mądre. Ale ty inna! Powiedz, dlaczego jesteś taka… dobra… dla mnie? Dlaczego? Nie wiedziała co odrzec.

— Ależ… Ja jestem taka, jaka jestem.

W oczach jego pojawił się jakiś niezrozumiały dla niej błysk.

— Tak. Mówisz, a ja słucham. I wierzę. Wierzę tobie. Chociaż… nieraz mówisz rzeczy dziwne… Nawet straszne. Mówisz, a ja czuję, że to prawda. Patrzę na ciebie i… dobrze mi.

Tak jakbym… — urwał i dopiero po chwili dodał: — Jak ciebie nie ma, źle mi. Profesor Garda, Stefan Miksza, Ava, San, nawet doktor Balicz, też dobrzy dla mnie. Ale to nie to. Powiedz, dlaczego właśnie ty?…

— Nie wiem, o co ci chodzi? Ja… po prostu pomagam ci przystosować się do życia w naszym świecie. Opiekuję się tobą. Takie jest moje zadanie. Staram się robić to najlepiej, jak umiem, i tyle.

— Kto ci rozkazał to czynić? A może o to pytać nie wolno? — stropił się nagle.

Uśmiechnęła się.

— Ależ tu nie ma niczego do ukrywania. Sama starałam się, by mi zlecono zajęcie się tobą.

Rada Naukowa Instytutu wyraziła zgodę, więc…

— Tyś sama chciała? — podchwycił z ożywieniem.

— Chciałam. Niech cię to nie dziwi. Twój przypadek jest bardzo ciekawy… Wręcz niezwykły!

— Przypadek? Niezwykły? Tak. Niezwykły! I ty też…

Zabrzęczał sygnał wizjofonu.

— Pięć! — podała Kama hasło wywoławcze i na ekranie ukazała się twarz doktora Balicza.

— Cześć ci, o Kamo, rzeko daleka!

— Nie wygłupiaj się! Czego chcesz?

— Czy szanowna koleżanka byłaby aż tak łaskawa i wypożyczyła mi na godzinkę swego podopiecznego?

— Teraz?

— Jeśli można pokornie prosić?… Mogłabyś w tym czasie skoczyć na basen. Właśnie stamtąd wracam. Woda i słońce jak marzenie. Ponadto… — zawiesił głos znacząco — spotkałem tam Mikszę. Byłby zachwycony…

— Nie wiem, czy będę mogła.

Spojrzała na Müncha pytająco, ale on tylko spuścił oczy nie wyrażając ani akceptacji, ani też sprzeciwu. Pomyślała, że właściwie dobrze byłoby przerwać rozmowę wkraczającą na niewygodne tory i zastanowić się nad dalszą taktyką.

— Widzę, że wybrałem niezbyt fortunny moment — podjął z westchnieniem Balicz, traktując milczenie Kamy jako odmowę.

Mylił się jednak.

— Słuchaj, Mod! Czy możesz teraz porozmawiać z doktorem Baliczem? — zapytała zakonnika.

— Będzie tak, jak ty chcesz— odparł wymijająco. Nie darzył szczególną sympatią Balicza, ale bał się ujawniać to w jego obecności.

— Sądzę, że na razie moglibyśmy przerwać naszą rozmowę. Doktor z pewnością ma, coś ciekawego do zakomunikowania…

— Chciałbym podyskutować o… piekle — podjął zachęcająco Balicz. — A może nie masz ochoty, bracie Modeście? Münch poruszył się niespokojnie.

— Mam ochotę — potwierdził pośpiesznie. — Czy możesz przyjść tu?

— Już idę!

— A może ja bym również została? — wtrąciła Kama, ale Balicz skrzywił się niechętnie.

— Nie. Lepiej nie. O piekle rozmawia się najlepiej w cztery oczy — dorzucił znacząco. — Prawda, bracie Modeście?

Zakonnik skinął głową, lecz bez większego przekonania.

Kama wstała z fotela.

— No, to cóż? Ja znikam na godzinę.

— Ale zobaczymy się dziś jeszcze?

— Na pewno. Zresztą, przy okazji omówię ze Stefanem sprawę wypadu do Warszawy.

Możemy jutro we trójkę skoczyć na parę godzin.

— Tak. Jutro.

Balicza spotkała przed windą.

— Modest jest dziś w nie najlepszym nastroju. Staraj się go zbytnio nie męczyć.

— Nie obawiaj się, przewodniczko zbłąkanej duszy. Chciałbym tylko coś sprawdzić. Twoja obecność mogłaby zmienić reakcję Modesta. Rozumiesz więc, dlaczego?… On bardzo liczy się z twoim zdaniem. Jeśli mam być szczery: nawet za bardzo… Obawiam się, że to coś więcej niż autorytet.

— Zgadzam się z tobą. Mnie też to niepokoi.

— Cudnie, że sobie z tego zdajesz sprawę. Czy nie należałoby jednak energiczniej przeciwdziałać potęgowaniu się tego… afektu?

Udała, iż nie dostrzega ironii.

— Robię, co mogę… Ale to nie takie proste, jak ci się zdaje. Dlatego też, proszę cię, unikaj takich… „ozdobników” jak przed chwilą. On nie rozumie, że to żarty. Wszystko bierze dosłownie. Staram się, aby mnie traktował jak zwykłego człowieka. Aby zrozumiał, że tak jest. Proszę cię, pomagaj mi w tym, a nie przeszkadzaj!

— Zastosuję się w pełni do twych światłych zaleceń! — zaśmiał się i skinął dłonią na pożegnanie.

— A więc za godzinę wracam.

— Powiedzmy; za półtorej, jeśli łaska…

— Dobrze. Za półtorej godziny.

Загрузка...