Świadomość wracała powoli.
Pierwszym wrażeniem była nieznośna pustka w głowie i obcość własnego ciała. Tępy ból w stopie i ramionach począł przywoływać z pamięci jakieś koszmarne sceny. Równocześnie jednak pojawiły się nowe wrażenia: ktoś trzymał jej rękę i delikatnie gładził dłoń.
Na pewno jest już w szpitalu.
Uniosła powieki. W półmroku ujrzała pochylony nad nią cień.
— Gdzie jestem? — wyszeptała z wysiłkiem.
Cień poruszył się, poprawiając okrywającą ją tkaninę.
— To ja…
Poznała głos Modesta.
Cofnęła gwałtownie rękę.
— Przebacz mi… — usłyszała nad sobą jego głos.
Ale ona w tej chwili nie myślała Już o tym, co było. Świadomość niebezpieczeństwa odsunęła ostatnie przeżycia na dalszy plan.
Próbowała usiąść, lecz wyczerpanie i dotkliwy ból przekreśliły z góry ten zamiar.
Nie była w stanie podnieść się o własnych siłach.
— Czy jesteś ranny? — spytała z wysiłkiem.
— Nie, Kamo, nic mi nie jest.
— Czy chcesz mi pomóc?
— Ależ tak. Co mam robić?
— Musimy się stąd wydostać… jak najprędzej! Tu nie możemy pozostać!
— Dlaczego? Dlaczego nie można tu zostać? — wyszeptał z lękiem.
— Przeciek z generatora. Widziałam… To grozi napromieniowaniem… — tłumaczyła urywanie. — Niewidzialne promienie. One zabijają…
— Gdzie? Gdzie uciekać?!
— Tu gdzieś musi być klapa awaryjna. Jest ich kilka. Okrągła płyta… w czerwonym obramowaniu. W środku uchwyt… Trzeba obrócić… dwukrotnie.
— Wiem. Widziałem…
Począł posuwać się na czworakach, obmacując w mroku ścianę.
Po kilku minutach usłyszała przytłumiony zgrzyt i do wnętrza kabiny wdarł się zimny powiew.
Modest wrócił po chwili i ostrożnie wziął dziewczynę na ręce.
Ujrzała przed sobą szary zarys otworu.
Statek leżał na pochyłym zboczu kamienistego wzgórza. Wysoko nad nim wznosił się ogromny masyw górski, pokryty miejscami jasnymi płatami lodowca.
Wiatr, co prawda, ustał, niemniej chłód już po kilku minutach począł obojgu dawać się we znaki.
Przeszedłszy kilkadziesiąt metrów Modest ułożył Kamę w załomie między blokami skał.
Zdjął z siebie bluzę i okrył nią dziewczynę.
Niewiele to pomogło. Leżała skulona drżąc z zimna. Niestety, miała na sobie tylko cienką sukienkę, odnalezioną przez Modesta w kabinie po wypadku.
Próbował więc rozcierać zziębnięte ręce Kamy, lecz przynosiło to jej tylko nieznaczną ulgę.
Patrzył, jak zapadający mrok zaciera rysy twarzy dziewczyny i łzy cisnęły mu się do oczu.
Czuł, że coś się w nim załamało.
To, co było dla niego celem życia, teraz utraciło wszelki sens. Miał uczucie, jak gdyby po długim błądzeniu w ciemnym i pełnym strachów lesie znalazł się na jego skraju. Nie widział jeszcze żadnej drogi przed sobą, ale zdawał sobie sprawę, że nie ma już powrotu do tego, co było…
Myślał nieustannie o tym, co przeżył, i ze splątanego gąszczu problemów wyławiał stale zawsze te same pytania, na które próżno szukał odpowiedzi, tak ważnej, tak decydującej przecież o wszystkim.
Kim była Kama? Dlaczego, gdy leżał uchwycony za gardło przez diabelskie — jak wówczas sądził — kleszcze i czekał z paraliżującym wolę lękiem, kiedy otworzą się pod nim otchłanie — pośpieszyła mu z pomocą ta, od której na pewno nie mógł się tej pomocy spodziewać? Czy ona mogła być córką piekieł? Na pytanie to nasuwała się jedna nieodparta odpowiedź: tak być nie mogło. Przecież patrzył na jej wysiłki, na walkę, jaką toczyła o życie, jego, człowieka, który ją skazał na tortury i śmierć…
Czy może była wysłanniczką niebios? Ta słaba, zakrwawiona, słaniająca się z wyczerpania dziewczyna? Dlaczego nie wezwała zastępów anielskich, które powinny za nią stanąć?
Dlaczego naraziła się dla niego na kalectwo? Było w tym coś niepojętego, jakby wspaniałego i straszliwego zarazem…
A on sam czym był? Czy mieczem w ręku Boga? Może raczej… otumanionym przez Szatana, jego narzędziem?… Dlaczego więc nie znalazł się w mocy pana ciemności?
Na żadne z tych pytań nie znajdował odpowiedzi.
Noc już zapadła. Było coraz zimniej. Chłód wgryzał się boleśnie w drętwiejące ręce i stopy, obejmował całe ciało. Chwilami zapominał o bólu. Większym udręczeniem były kłębiące się w głowie myśli — ów szarpiący nerwy dialog z samym sobą. Nie mógł i nie chciał przekreślić wszystkiego, co dotąd nadawało treść jego życiu, ale jednocześnie przeczuwał, że niewiele ostać się tu może. Nie było to bowiem już tylko chwilowe zwątpienie, lecz uświadamianie sobie coraz jaśniej, iż droga, którą dotąd szedł, prowadziła… do nikąd.
Próbował modlić się, ale rychło zdał sobie sprawę, że treść powtarzanych mechanicznie słów nie dociera zupełnie do jego świadomości. Dziewczyna poruszyła się z wysiłkiem.
— Oni już powinni tu być… Powinni nadlecieć! — usłyszał jej szept.
Uczuł ucisk w krtani.
— Kto? Kto?! — zapytał z lękiem i nadzieją zarazem.
— Powinni nas odnaleźć. Już powinni zacząć poszukiwania… Automaty nadały sygnał alarmowy… Na lotniskach odebrano… Na pewno odebrano…
— Ja zniszczyłem… — wyrzucił zdławionym głosem.
— Wiem. Ale… one jeszcze działały… Inaczej — byłoby po nas… Chyba jednak wysłały sygnał… Powinni nas odnaleźć. Jeśli nas odnajdą w ciągu dobry… uratują. Mod! — krzyknęła.
— Światło! Światło! Zobacz! To na pewno oni! Ja nie mogę…
Zerwał się z ziemi, rozejrzał wokoło, lecz góry spowijał mrok rozjaśniony tylko słabym blaskiem Księżyca.
— Światło… odbicie… widzę… — powtarzała nerwowo.
— To tylko Księżyc.
— Zobacz… zobacz…
Odszedł kilka kroków i wspiął się na duży blok skalny. Przed nim majaczył w poświacie księżycowej strzaskany kadłub samolotu. Na lewo widoczny był ciemny, postrzępiony zarys urwiska.
Naraz, tuż nad skalną krawędzią, ujrzał błyskające miarowo czerwone światełko.
— Jest! Jest! Światło! — wykrzyknął radośnie.
Zsunął się pośpiesznie ze skały i pobiegł w dół, gdzie leżała Kama.
— Jest światło! Jest! Widziałem!
Chwycił gwałtownie jej rękę i ze zgrozą skonstatował, iż jest lodowato zimna. Przycisnął ją do piersi.
— Co mówisz? Co? — poruszyła się sennie.
— Jest światło! Widziałem!
— Tak… Wiedziałam… że przylecą… Uratują nas… Nawet gdybyśmy zamarzli… przywrócą do życia… Do życia…
— Powiedz! Co mam robić?!
— Wiedziałam, że przylecicie…
— Kamo, To ja! Modest! — zawołał z przerażeniem. — Powiedz co robić?
— Modest? Czego chcesz ode mnie? — wyszeptała z przestrachem. — Dlaczego mnie męczysz? Ja wszystko powiedziałam… Całą prawdę…
— Co ty? Co tobie? — trząsł się jak w febrze.
— Taka jest prawda. Musisz zrozumieć…Ja nie mogę… nic… Nic ci innego nie powiem…
Nie powiem… Musisz zrozumieć… Nie chcesz mi wierzyć? Dlaczego? Ja cię nie okłamałam…
Zerwał się z ziemi i począł nawoływać jak mógł najgłośniej. Potem długo wsłuchiwał się w ciszę, ale do uszu jego dobiegał tylko daleki szum wiatru w górach.
Znów wzywał pomocy i nasłuchiwał. Jeszcze raz i jeszcze raz…
Wrócił w końcu z powrotem do Kamy i dźwignąwszy ją z ziemi ruszył z tym ciężarem w kierunku urwiska.
Niebawem ujrzał światełko. Było ono jakby wyżej i jaśniejsze. Szedł dalej w jego kierunku, zsuwając się coraz niżej po kamieniach.
Sam nie wiedział, kiedy znalazł się na dole pod uskokiem. Czerwone światełko migotało teraz z góry, przesuwając się szybko po niebie. Śledził jego ruch z bijącym sercem i radosną nadzieją tak długo, aż minęło zenit i poczęło przesuwać się na północny zachód.
Teraz już nie nadzieja, lecz niepokój wzrastał w nim z minuty na minutę. Gdy wreszcie czerwony punkt zniknął za szczytami gór, wtedy wiedział już: to nie była pomoc. To tylko jedno ze sztucznych ciał niebieskich okrążających Ziemię, jakie nieraz już pokazywała mu Kama…
Z rozpaczą przycisnął ucho do piersi dziewczyny. Wydawało mu się, że słyszy słabe uderzenia serca. Ale czy się nie myli? Czy słuch go nie zwodzi?
Znów począł rozcierać jej ciało. Ale pozostało zimne i nieruchome…
Wtedy pomyślał jeszcze raz o Bogu, któremu służył tak wiernie i ślepo… Zaczął się modlić jak mógł najżarliwiej, błagając niebiosa o ratunek. Nie dla siebie! Własny los był mu w tej chwili zupełnie obojętny. Myślał tylko o niej. Jakże bliska stała się mu w tych godzinach… A przecież o mało jej nie zabił…
Nie myślał w tej chwili czy miłość, jaką darzy Kamę, jest miłością występną czy świętą.
Czuł, że dziewczyna umiera i rozpaczliwie szukał ratunku. Może był w tej rozpaczy i lęk przed utratą jedynej pomocnej ręki w tym obcym i dziwnym świecie. Może był i strach przed własnym sumieniem, przed dręczącą świadomością wyrządzonej krzywdy, której nikt i nic nie potrafi naprawić…
Ale niebiosa pozostały głuche. Czyżby Bóg odwrócił się od niego w tej najcięższej godzinie?… A może dotychczasowe życie naprawdę było pomyłką?… A jeśli krew, która za jego sprawą została wytoczona, jeśli spopielało ciała skazywanych przez niego na męki — jego oskarżają? Oskarżają przed obliczem Pana?! Nie! Przecież on nie czynił tego sam z siebie. Przecież był tylko jednym z wielu, oddanym bez reszty słusznej sprawie… Ta sprawa musiała być słuszna, gdyż inaczej, kim byłby ten, który go oszukał?… Dlaczego zezwalał, aby słudzy jego źle czynili?…
Idąc tak w zapamiętaniu coraz dalej w głąb doliny nie modlił się już, nie prosił, lecz oskarżał i groził temu, który nie chciał wysłuchać jego prośby…
Na koniec straszna myśl, przed którą wzdrygała się cała jego natura, pojawiła się w jego głowie. Jeśli nie Bóg, to może Szatan pospieszy mu z pomocą?… Myśl ta drążyła coraz głębiej jego umysł, coraz natarczywiej domagała się próby.
I kiedy wreszcie w przystępie szaleńczej rozpaczy począł wzywać piekło na ratunek — wiedział, że już nie ma odwrotu… Czuł, że zrywa ostatnie więzy z tym wszystkim, czemu przez lata całe był bezgranicznie wierny.
Na próżno jednak łudził się, że otrzyma odpowiedź…
Szedł coraz wolniej. Coraz bardziej ciążyło mu martwe już ciało Kamy. Nie odczuwał zimna, lecz tylko straszliwe zmęczenie i senność.
Potykał się coraz częściej. Padał, podnosił się i znów upadał… Wreszcie, gdy nie był w stanie nieść dalej ciała dziewczyny, osunął się na nie bezwładnie i tak pozostał.
Nie słyszał i nie widział nic: ani szumu silników lądującej maszyny powietrznej… ani zapalonej wysoko nad doliną sztucznej gwiazdy, rozpraszającej słonecznym blaskiem mroki nocy…