I. SPOTKANIE

Dzień był ciepły i słoneczny. Delikatny woal mgły, spowijający rankiem góry, ustąpił już zupełnie i tylko nad najwyższymi partiami Karkonoszy wisiały nieruchomo w powietrzu pojedyncze białe obłoki. Po wczorajszej burzy zieleń nabrała soczystych barw, a parujący w słońcu las pełen był ptasiego świergotu.

Stefan Miksza postawił w trawie selektron i siadł na omszałym kamieniu. Prowadzone od świtu poszukiwania nie przyniosły żadnego rezultatu, chociaż przeczesał dokładnie obszar wyznaczony namiarem radaru. Nie pozostawało nic innego jak zbadać teren leżący w teoretycznej elipsie rozproszenia, ale to wymagało przeprowadzenia dodatkowych obliczeń.

Właśnie sięgał po mapę, gdy szelest liści i trzask łamanych gałęzi zwrócił jego uwagę w innymi kierunku.

W pierwszej chwili sądził, że za jego plecami przemyka jakieś zwierzę. Wstał, podszedł parę kroków ku pobliskim zaroślom i stanął.

Z odległości kilkunastu metrów, spoza krzaków patrzyło na Mikszę dwoje ludzkich oczu.

— Halo! — zawołał niepewnie, trochę zaskoczony niespodziewanym spotkaniem.

Gałęzie znów zaszeleściły i z zarośli wysunęła się dziwaczna postać z włosami opadającymi na ramiona i długą ciemną brodą. Mężczyzna ubrany był w powłóczystą, sięgającą do ziemi szatę. Zżółkła, postrzępioną suknię okrywał czarny, zabłocony płaszcz.

Obszarpany, zsunięty z głowy kaptur, gruby sznur opasujący suknię, sandały na bosych nogach — uzupełniały ten niezwykły, jakby wydobyty z rekwizytów teatralnych strój.

Nieznajomy milczał, wpatrując się w astronoma oczami pełnymi zdziwienia i jakby niepokoju.

Miksza również, nie wiedząc sam dlaczego, poczuł się nieswojo.

— Przyjechaliście tu nagrywać? — spytał po chwili przekonany, że ma przed sobą aktora lub statystę.

— Skąd jesteś, panie? Ktoś ty?… Powiedz mi, proszę… — odezwał się drżącym głosem nieznajomy. Ku ogromnemu zdziwieniu Mikszy słowa te były wypowiedziane po łacinie. Nie była to, co prawda, mowa Owidiusza — niemniej zdawały się brzmieć w niej echa jakichś odległych czasów.

— Przyleciałem z Radowa. Sześć godzin temu wylądowałem. Niedaleko stąd, na polanie.

Szukam meteorytu… Tu gdzieś wczoraj spadł w czasie burzy — odrzekł Miksza w języku inter, lecz z wyrazu twarzy nieznajomego łatwo było wyczytać, że nie zrozumiał on ani słowa. Czy możliwe, aby człowiek dorosły, mieszkaniec Ziemi, nie znał międzynarodowego języka?

— Panie, skąd przybywasz? — padło znów pytanie po łacinie.

— No, przyleciałem! Sześć godzin temu…

Miksza uczynił ręką ruch wyobrażający lądowanie. Niestety, jego znajomość łaciny nie była aż tak gruntowna, aby potrafił posługiwać się tym językiem płynnie w mowie potocznej.

Twarz nieznajomego przybrała wyraz zachwytu.

— Chwała Panu na wysokościach! — zawołał z przejęciem.

Kolana ugięły się pod nim i padł w trawę pod nogi Mikszy, zanim ten zdążył go podtrzymać.

Nie omdlał jednak. Miksza wydobył z torby płaską butelkę z turystycznym napojem odżywczym i dźwignąwszy nieznajomego przytknął mu ją do ust. Brodacz przełknął z trudem kilka łyków i w oczach jego pojawiło się wzruszenie.

Biedak… Musiał znajdować się gdzieś blisko miejsca upadku kosmolitu. Szok był zbyt silny — pomyślał Miksza. — Może błądził całą noc w lesie i osłabł z wyczerpania i głodu.

Wyciągnął pudełko z regionem i podał pastylkę brodaczowi. Ten przyjął ją z niezrozumiałym zachwytem. Widocznie jego stan psychiczny pozostawiał jeszcze wiele do życzenia.

Środki odżywcze działały szybko. Nieznajomy wyraźnie się ożywił, nabrał większej śmiałości i raz po raz jakby w radosnym oczekiwaniu spoglądał w twarz Mikszy.

— Chwała Panu! — wyszeptał ponownie.

— Chwała Panu! — powtórzył Miksza, sądząc, iż nieznajomy używa tego zwrotu jako pewnego rodzaju pozdrowienia.

— Panie, czy możesz mnie zabrać ze sobą? — zapytał brodacz po chwili, patrząc błagalnie.

Pozostawienie tego człowieka w tym stanie samego w lesie nie wchodziło w rachubę. Nie ulegało wątpliwości, że trzeba odwieźć go na jakiś punkt medyczny, a przynajmniej skomunikować się z jego towarzyszami.

— Skąd ty… tu? — zapytał Miksza po łacinie. — Zabłądziłeś?

Oczy nieznajomego jakby przygasły.

— Nie wiem, panie, czy zbłądziłem… — odrzekł cicho. — Zawsze starałem się służyć, jak umiałem najlepiej, chwale Boga Wszechmogącego…

— Tak, tak… — starał się go uspokoić Miksza. — Powiedz, gdzie, byłeś… zanim tu doszedłeś?

Nieznajomy zadrżał. W oczach jego znów pojawił się lęk.

— Byłem… Ja byłem… w piekle… — wyszeptał z wysiłkiem. — Panie, bądź miłościw mnie grzesznemu.

— Widziałeś ogień? Gdzie to było?

— Nie wiem, panie… Szatani przybrawszy pajęczą postać dręczyli moją nieszczęsną duszę… Widać zgrzeszyłem pychą, żem zbyt dufał w swą siłę, a nie w pomoc Najwyższego.

Ale Bóg miłosierny…

Nie ulegało wątpliwości, że dalsza indagacja do niczego nie doprowadzi. Brodacz z uporem wracał do urojeń. Tu przede wszystkim potrzebny był lekarz.

Znajomość średniowiecznej łaciny i ówczesnych wyobrażeń religijnych nie budziła szczególnego zdziwienia Mikszy. Ludzie miewali najniezwyklejsze hobby. Jeśli on sam próbował kiedyś tłumaczyć Owidiusza — ten człowiek mógł studiować historię wierzeń chrześcijańskich. Może był kiedyś księdzem?… Po cóż zresztą stawiać tak skomplikowane hipotezy? Po prostu pod wpływem wstrząsu nerwowego, wywołanego bliskością upadku meteorytu, biedak gra dalej odtwarzaną rolę.

— Niech pan tu zostanie! Zaraz wrócę — powiedział do brodacza i ruszył ścieżką ku polanie, gdzie stał „wróbel”. Nie miał przy sobie naręcznego telefonu, gdyż mógłby on zakłócać działanie selektronu. Musiał więc skorzystać ze stacyjki. Postanowił połączyć się z Informacją i nawiązać kontakt z towarzyszami nieznajomego.

Pomimo jednak, że łączono go kolejno aż z trzema grupami realizatorskimi pracującymi w promieniu 50 kilometrów — nigdzie nie stwierdzono, aby ktokolwiek, z członków zespołu zaginął w górach. Więcej — żadna z ekip nie kręciła filmu kostiumowego. Zagadka — skąd się wziął wśród lasu człowiek w tak dziwnym przebraniu — pozostawała nadal nie rozwiązana.

Jedno zdawało się pewne: był on chory psychicznie i jak najszybciej należało przekazać go najbliższemu ośrodkowi medycznemu. Przywrócenie nieznajomemu pełnej świadomości mogło zresztą ułatwić zadanie Mikszy. Ten człowiek znał przecież miejsce upadku meteorytu.

Już miał nadać sygnał łączności z najbliższym punktem pogotowia lekarskiego, gdy odruchowo spojrzał na zegarek i nowy pomysł zrodził się w jego głowie. Kama powinna być w tej chwili w Instytucie. Dlaczego nie skorzystać z jej pomocy w nawiązaniu kontaktu z lekarzem. Może nawet sama zechce zbadać nieznajomego. To bardzo ułatwiłoby sytuację.

Najlepiej zresztą postawić ją wobec faktu dokonanego. Zaledwie pół godziny lotu…

Brodacz klęczał w tym samym miejscu, gdzie go pozostawił i modlił się…

— No to polecimy! — Miksza ujął nieznajomego pod ramię i poprowadził ku ścieżce.

— Chwała Panu!

— Chwała!

Wyszli z zarośli na polanę. Nieznajomy teraz dopiero jakby dostrzegł maszynę i trochę się zawahał.

— Nie ma obawy. Uniesie nas obu! — uśmiechnął się zachęcająco Miksza.

Podeszli do „wróbla”. Astronom przesunął wiatrochronną tarczę, rozłożył zapasowe siodełko.

— Proszę usiąść tu!

— Ufam wam, panie…

Mimo jednak tego zapewnienia drżał nerwowo, gdy Miksza zapinał pas.

Silnik zawył przeciągle i maszyna uniosła się w górę. Nieznajomy kurczowo zacisnął palce na rękawie kombinezonu Mikszy. Usta jego szeptały modlitwę.

Polana znikła z oczu, a konary drzew wtopiły się w zwarty ciemnozielony obszar leśny, i on zresztą oddalał się szybko, stając się jedną z plam na zboczu widocznego teraz w całej okazałości masywu Szrenicy.

Ciemna plama lasu schowała się za górami. Maszyna mknęła nad kolorową mozaiką budowli wypoczynkowych, rozrzuconych wśród ogrodów i leśnych parków. Raz po raz poprzez zieleń błyskały w słońcu baseny kąpielowe i lądowiska aerobusów.

Zaraz za Jelenią Górą dotarli do radioszlaku Zachód-Wschód, gdzie Stefan przekazał prowadzenie służbie ruchu.

W powietrzu zaroiło się od maszyn. Górą przemykały cygara aerobusów i pękate wrzeciona transportowców. Nie one jednak budziły największe zdumienie brodacza, lecz poruszające się znacznie wolniej w „pieszym” pasie powietrznym na „latających podeszwach” pojedyncze sylwetki ludzi… Na policzki wystąpiły mu wypieki, a wpółotwarte usta i roziskrzone oczy przybierały wyraz to osłupienia, to znów niemego zachwytu, tak przebyli blisko sto kilometrów i zza widnokręgu poczęły wyłaniać się wierzchołki strzelistych budowli Radowa. Lecieli teraz nad szachownicą zbiorników przemysłowej hodowli glonów i zakładami przetwórczymi wielkiej syntezy spożywczej, o których sygnalizowały już wyrastające spod ziemi wysokie, podobne do ołówków wieże absorpcyjne.

Na pulpicie sterowniczym światełko sygnalizacyjne służby ruchu poczęło rytmicznie mrugać.

— 11 23… 11 23… Instytut Mózgu! — przekazał Miksza informacje automatowi prowadzącemu.

Pierścień wytwórczy dostarczający temu wielkiemu miastu żywności, wody i tlenu, ustąpił miejsca wysmukłym wieżowcom i blokom mieszkalnym. Błyskające w słońcu tęczowymi refleksami budowle mnożyły się i rosły, zdając się wspinać coraz wyżej i wyżej.

Poprzecinane wielopoziomowymi jezdniami i chodnikami pochłaniały stopniowo widoczny z góry krajobraz, aby wreszcie wypełnić go aż po horyzont.

Nieznajomy nie patrzył już teraz na maszyny powietrzne przelatujące w pobliżu, lecz rozszerzonymi szeroko oczami chłonął ten nowy widok.

Nagle gwałtownym ruchem pochwycił ramię Mikszy i wpatrując się z niepokojem w jego twarz zapytał: — Czy… czy… ja umarłem?

— Myślę, że… był pan… nieprzytomny. Przez pewien czas. Ale to nic…

— A więc jestem żywym człowiekiem?

— Na pewno! — potwierdził Miksza zastanawiając się, do czego nieznajomy zmierza.

— A ty ktoś, panie?

— Jestem meteorytologiem.

— Nie rozumiem.

— Jakby to panu wyjaśnić… Zbieram… takie… odłamki ciał niebieskich… Spadłych z nieba na ziemię.

— Panie, niełatwo mi pojąć, na czym to twoje zajęcie w Niebie polega — podjął po chwili milczenia brodacz. — Powiedz mi jednak, jeśli wolno ci to uczynić, gdzie ja jestem? Na Ziemi czy też w Niebie?

Miksza z trudem zachowywał powagę.

— Jeszcze jesteśmy… w powietrzu! Ale zaraz znajdziemy się na Ziemi.

— A to jest miasto?

— Miasto.

Twarz nieznajomego rozpromieniła się.

— Czy… to miasto… to miasto, co Święty Jan Ewangelista?…

— Tak! Tak! — Miksza nie chciał przeciągać rozmowy, bo maszyna weszła już w strefę przyziemną i światełka sygnalizacyjne wskazywały, że rozpoczyna się lądowanie.

Pod nimi zdawał się rosnąć w górę gmach z błyszczącą elipsą lądowiska na szczycie.

Tymczasem nieznajomy w jakimś radosnym uniesieniu począł recytować: — „I zaniósł mię w duchu na górę wielką a wysoką…I ukazał mi miasto wielkie… Ono Święte Jeruzalem, zstępujące z Nieba od Boga, mające chwałę Bożą, którego światłość podobna była kamieniowi najkosztowniejszemu, jako kamieniowi jaspisowi, na kształt kryształu przezroczystemu… I miało ono miasto mur wielki a wysoki, bram dwanaście, a na swych bramach dwanaście Aniołów, a dwanaście bram, to dwanaście pereł: a każda brama była z jednej perły, a rynek miasta złoto czyste, jako szkło przezroczyste. Alem kościoła w nim nie widział. Albowiem Pan Bóg Wszechmogący jest kościołem jego…”

Загрузка...