XI. SPRZĘŻENIE ZWROTNE

Drzwi były uchylone. Balicz stanął w progu i zawahał się. Oparty o balustradę, przygarbiony, z głową wtłoczoną w ramiona Münch tkwił nieruchomo w rogu tarasu.

Stan psychiczny zakonnika nie sprzyjał z pewnością zamiarom młodego lekarza. Balicz nie miał jednak wyboru — czasu pozostawało niewiele.

— Mod! — zawołał ściszonym głosem.

Münch poderwał się gwałtownie, jakby szarpnięty za ramię. Oczy jego, w pierwszej chwili rozszerzone zdziwieniem, przybrały z nagła wyraz gniewu, pomieszanego z niepokojem.

— Czego chcesz? — rzucił z jawną wrogością.

— Stefan przylatuje dziś wieczorem…

— Wiem.

— Wasza podróż do Rzymu trochę się odwleka. Wiem, że się tym denerwujesz, więc może chciałbyś na razie obejrzeć choćby tylko holowizję Rzymu? Mam dla ciebie taśmy.

— Znam Rzym. Nie oszukasz mnie!

— Ależ Mod! Nie bądź taki podejrzliwy. Pomyślałem, że z pewnością interesuje cię, jak dziś wygląda Rzym. Na taśmie są również zdjęcia z jakichś uroczystości kościelnych w Bazylice Św. Piotra.

Münch postąpił parę kroków w kierunku Balicza.

— Gdzie… to można zobaczyć? — zapytał nieco spokojniejszym tonem.

— W sali projekcyjnej. Tam, gdzie ci Kama pokazuje różne obrazy. Wiesz przecież…

— I mówisz, że to naprawdę Rzym?

— Możesz się przekonać… No, jak? Chcesz?

Zakonnik zwlekał z odpowiedzią. Patrzył przenikliwie w twarz lekarza, jakby chciał z niej wyczytać myśli.

— Widzę, że mi nie ufasz — podjął Balicz. — I dlaczego? Chodzi ci jeszcze o tamto?…

Przecież cię wtedy nie oszukałem. Chciałem ci tylko pokazać, jak wygląda prawda… I o to masz do mnie żal?

— Nie — zaprzeczył pospiesznie. — Ale… nie wiem, ktoś ty?

— Więc się mnie boisz?

— Nie boję! Choćbyś był nawet… — nie dokończył wpatrując się uporczywie w oczy Balicza. Lekarz uśmiechnął się.

— Słuchaj, Mod! Tyś stary, wytrawny spec od spraw piekielnych… Diabła na odległość powinieneś wyczuć, egzorcyzmami przepędzić. A ty jakoś nic. Głowę sobie łamiesz, zdrowie tracisz… Czyżbyś nie tylko mnie i Kamie nie ufał, ale już i samemu sobie?

Zakonnik milczał. Nie patrzył na lekarza, lecz na własne splecione nerwowo dłonie.

— Gdybyś chciał mieć do, mnie choć trochę zaufania — podjął Balicz. — Być może potrafiłbym cię przekonać, iż nie jestem wysłannikiem piekieł ani nędznikiem, który zaprzedał duszę diabłu. Ale ty tylko boisz się wszystkiego i nie chcesz nawet, aby ci pomóc w zrozumieniu prawdy.

Münch uniósł wzrok na lekarza.

— Chcę! — powiedział z determinacją.

— I nie boisz się?

— Nie.

— A może jednak… Do tego konieczne są maszyny. A ty ich nie lubisz. Boisz się ich.

Lepiej zrezygnować…

Wyraz wahania pojawił się na twarzy Müncha, ale tylko na moment.

— Po co tak mówisz? — zapytał marszcząc brwi.

— Nie chcę cię do niczego zmuszać. Niech tak zostanie, jak jest.

— Nie! To ty się boisz… że nie potrafisz… przekonać — w głosie Müncha zadźwięczała ironia. — Twoje słowa jak dym…

Balicz wydawał się zaniepokojony.

— Źle mnie zrozumiałeś, Mod. Mówiłem, że być może cię przekonam… Ale oczywiście nie gwarantuję, że potrafię… — tłumaczył się niezręcznie. — A jeśli się nie uda? Może lepiej jak wróci Kama…

— Po co mówiłeś? Myślałeś, że się bać będę. Że nie zechcę! — podjął Münch z nieukrywaną satysfakcją. — Gdzie są owe maszyny? Pokaż je!

— Może jednak przedtem obejrzysz taśmę z Rzymem?…

— Najpierw mnie przekonaj! Przyrzekłeś!

— Spróbuję… — powiedział Balicz z ociąganiem.

* Pokój był niewielki, bez okien. Ściany i sufit jarzyły się łagodnym, mlecznym światłem.

Jedyne sprzęty stanowiły dwa fotele o dziwacznie powyginanych oparciach oraz niski podręczny stoliczek.

— Siadajmy! — powiedział Balicz zamykając drzwi.

Münch rozejrzał się podejrzliwie po pokoju.

— Mówiłeś o maszynach… — rozpoczął niepewnie i urwał.

— Siadajmy! — powtórzył lekarz. — A może jednak zrezygnujesz z tej próby? — dodał widząc wahanie zakonnika.

— Nie! Powiedz, co chcesz zrobić? Balicz rozparł się wygodnie w fotelu.

— Już powiedziałem. Chcę, abyś się przekonał, kim jestem. Niestety, nie ma jeszcze takich maszyn, z których pomocą można byłoby czytać myśli. Choć niektórzy sądzą, że w przyszłości uda się i to osiągnąć! Można jednak poznać czyjeś uczucia, a to już coś znaczy.

Münch nie spuszczał wzroku z lekarza.

— Mogę poznać twoje uczucia? — zapytał po chwili, siadając ostrożnie na brzegu fotela.

— Nie chcę, abyś posądził mnie o jakieś czarnoksięskie sztuczki. Spróbuję więc ci wytłumaczyć, jak to jest możliwe. Czy wiesz, że siedliskiem myśli i uczuć jest mózg?

— Kama mówiła.

— Otóż poznano już dobrze, gdzie mieszczą się różne uczucia, co je wywołuje, i zbudowano maszyny pozwalające obserwować to, co dzieje się w mózgu.

— I ja będę wiedział, co dzieje się w twojej głowie?! — wypieki pojawiły się na policzkach Müncha.

— Tak. Będziesz wiedział, jakie są moje uczucia.

Powieki zakonnika zwęziły się raptownie.

— A skąd będę wiedział, że to prawda? Że to twoje uczucia?

— Bardzo słuszne pytanie — podchwycił Balicz. — Otóż spróbuję cię o tym przekonać poprzez pewne próby, które sam przeprowadzisz. Pytałeś o maszyny. Mieszczą się one w fotelach, na których siedzimy.

Münch zerwał się gwałtownie z miejsca. W oczach jego znów pojawiły się złe błyski.

— Jeśli się boisz… — rozpoczął Balicz i urwał wyczekująco.

Zakonnik walczył chwilę ze sobą, wreszcie usiadł na powrót w fotelu.

— Słuchaj, Mod! — podjął łagodnie lekarz. — Wiem, że posądzasz mnie o najgorsze. Ale musisz się zdecydować. A przynajmniej wysłuchać mnie do końca. Rozmawiałeś dziś z Kamą, choć znajduje się ona za oceanem. To nie żadna sztuka czarnoksięska. Jej głos, jej obraz zostały przesłane na tak wielką odległość dzięki urządzeniom, w których nie ma niczego cudownego. Po prostu ludzie nauczyli się budować takie maszyny. Otóż nauczyli się również budować takie maszyny, które umożliwiają stwierdzenie, co się dzieje w mojej głowie, i przesłanie o tym wiadomości wprost do twego mózgu. Wyrażając się ściślej — będziesz mógł odczuć to, co ja odczuwam. Możesz zresztą zaraz to sprawdzić. Wystarczy, że ja i ty oprzemy głowy we wgłębieniach na oparciach foteli. Münch spojrzał niepewnie za siebie.

— Spróbuj! Nie masz czego się obawiać. Łączność ulega natychmiast zerwaniu, jeśli tylko któryś z nas uniesie głowę z oparcia. A więc połączenie zależy od ciebie. Chcesz spróbować?

Wyraz niepewności pojawił się na twarzy zakonnika.

— Nie wiem…

— Możemy przeprowadzić na początku bardzo prostą próbę.

Lekarz sięgnął do kieszeni i położył na stole niewielkie pudełko. Otworzył i wydobył z niego długą szpilkę.

— Oprzyjmy obaj głowy, a ja ukłuję się w rękę.

Münch wahał się. Widać było, że usiłuje przezwyciężyć lęk.

— No! Chcesz spróbować? — ponaglał Balicz.

— Chcę… — wyszeptał z wysiłkiem zakonnik.

Potem szybkim ruchem przechylił się i oparł głowę.

— Czujesz? — zapytał lekarz.

— Tak, ukłucie… — oczy jego wyrażały najwyższe zdumienie.

Balicz wyjął z pudełka przezroczystą sztabkę i dotknął jej językiem.

— A teraz?

— Sól.

— Podnoszę teraz głowę. Co czujesz?

— Nic.

— Łączność została zerwana. Rozumiesz teraz?

— Tak.

— Może więc spróbujesz zadawać mi pytania, a ja będę na nie odpowiadał. I pamiętaj: to, co odczujesz, będzie moim odczuciem. Wiem, że nie łatwo pamiętać o tym. Tu nie chodzi już o tak prymitywne, proste wrażenia jak ból i smak. Pamiętaj więc: jeśli odczujesz niepokój, to znaczy, że ja go odczułem. Jeśli zadowolenie — to również ja, a nie ty. Wiem, że wydaje ci się to niepojęte, ale tak jest i nie ma w tym żadnego cudu ani magii. Tak samo jak w tym, że możesz widzieć Kamę i rozmawiać z nią przez ocean. No, więc? Jesteś gotów?

Münch skinął głową. Jego splecione na kolanach dłonie drżały nerwowo. Nie próbował już ukrywać wrażenia, jakie na nim wywarł eksperyment.

— Możesz pytać! — powiedział lekarz starając się zachować jak największy spokój.

Münch opadł w głąb fotela i przymknął powieki. Malujące się dotąd na jego twarzy napięcie jakby zelżało.

— Słucham! — rzucił Balicz zachęcająco. Zakonnik jakby przełknął coś z wysiłkiem.

— Komu służy Kama? — wyszeptał tak cicho, że w pierwsze; chwili lekarz nie zrozumiał jego słów.

— Co chcesz wiedzieć o Kamie? Mów głośniej!

— Kim ona jest? Komu służy? Bogu czy… — urwał raptownie. Twarz jego przybrała wyraz zaskoczenia, potem wzrastającego lęku.

Balicz uczuł nieprzyjemny dreszcz.

— To nic. Uspokój się! To tylko chwilowe… — starał się nadać głosowi łagodne, pełne serdeczności brzmienie.

— Nie! Nie! — zachrypiał Münch.

Balicz szukał gwałtownie w myślach jakiegoś pogodnego, działającego kojąco tematu, ale jak na złość niczego nie mógł sobie przypomnieć.

— Spokojnie, Mod! — powiedział siląc się na opanowany, stanowczy ton.

Ale było już za późno. Münch zerwał się gwałtownie z fotela. Wyciągniętą przed siebie ręką czynił w powietrzu znak krzyża, jakby chciał się nim zasłonić przed Baliczem. Oczy jego wyrażały zgrozę i gniew.

Balicz wstał.

— Ależ, Mod! Uspokój się! To nieporozumienie! — podjął rozpaczliwą próbę szukania wyjścia z sytuacji. Ale zakonnik go nie słuchał.

— Odejdź! Przepadnij! — wyrzucił z nienawiścią.

— Zaraz ci wytłumaczę. To moja wina. To tylko sprzężenie zwrotne. Po prostu zaniepokoiłem się o ciebie i ty przejąłeś to uczucie…

— Bóg mnie nie opuścił!

Balicz postąpił krok w kierunku Müncha, lecz ten począł cofać się ku drzwiom.

— Precz! Precz! Przepadnij! — powtarzał w jakiejś obłędnej zaciekłości.

Wreszcie dotarł do wyjścia. Nie spuszczając wzroku z lekarza, po omacku odnalazł klamkę, szarpnął raptownie drzwi i wyskoczył na korytarz.

Balicz stał na środku pokoju. Był wściekły na Müncha, na siebie za swą głupotę, na Kamę, która swą naiwną wiarą w rozsądek doprowadziła tego nieszczęśliwca do takiego stanu. A teraz będzie jeszcze miała pretensję o eksperymentowanie bez jej wiedzy.

Chyba, że się nie dowie… Można wątpić, aby miał do niej aż takie zaufanie. Zwłaszcza teraz…

* W hallu nie było nikogo. Münch odczekał, aby się upewnić, czy ktoś go nie zauważył.

Potem chyłkiem przebiegł pod ścianami do drzwi wejściowych.

Na ulicy panował ożywionych ruch. Właśnie skończyły się przedpołudniowe zajęcia na uniwersytecie i z pobliskich gmachów uczelnianych wypływał barwny potok młodzieży.

Münch wmieszał się w strumień przechodniów zmierzający ku stacji Szybkiego Ciągu Podziemnego. Czuł, jak otacza go coraz większy tłum chłopców i dziewcząt, a śmiech, okrzyki i głośne rozmowy wlewały się w uszy denerwującym szumem niezrozumiałej mowy.

Początkowo wydało mu się, iż wszyscy na niego patrzą, że o nim mówią, że wołają go, czy nawet lżą, ale wkrótce pojął, że to tylko złudzenie. Nikt nie zwracał na niego uwagi i to poczynało budzić w nim poczucie bezpieczeństwa. Zajęci własnymi sprawami młodzi ludzie spieszyli w głąb podziemia, a on dał się nieść tej rzece ludzkiej — byle prędzej, byle dalej…

Szybko stracił orientację w podziemnym labiryncie. Przeskakując z pasa na pas wraz z grupkami przechodniów, zmieniał raz po raz kierunek, nie wiedząc, gdzie go wiodą mknące tunelami chodniki.

Tak upłynęła godzina, może dwie. Czuł chaos w głowie i rosnące zmęczenie. Grupki studentów już dawno rozpłynęły się wśród przechodniów zdążających w różnych kierunkach.

Stopniowo, z początku nie zdając sobie sprawy, począł wybierać pasy chodnikowe o mniejszym nasileniu ruchu gdzie najczęściej przechodniami byli ludzie starsi, ubrani nie tak skąpo i barwnie jak młodzież. Potem przyszła refleksja: jeśli rzeczywiście ma się uwolnić, musi być sam. A więc powinien zejść z pasów i wyjść na powierzchnię tam, gdzie nikt nie wysiada.

W praktyce odnalezienie takich miejsc nie było sprawą łatwą, ale po pewnym czasie, gdy baczniej począł obserwować ruch przechodniów oraz znaki orientacyjne na ścianach tunelu i stacji, udało mu się istotnie trafić na mniej uczęszczane odgałęzienia podziemnej sieci komunikacyjne;. Teraz liczba współtowarzyszy wędrówki topniała szybko. Jeszcze tylko jakaś para rozprawiających z ożywieniem młodych ludzi przeskoczyła na pas o większej szybkości i zniknęła mu z oczu. I oto pozostał sam.

Najbliższa, niewielka stacyjka była opustoszała. Wąskie ruchome schody wyniosły go na powierzchnię.

Przed stacją również nie było nikogo. W oddali błyszczały w słońcu wysokie budowle Radowa. Za budynkiem stacyjnym, aż po widnokrąg, biegł rząd ogromnych, sięgających wysoko w niebo przezroczystych wież.

Był więc za miastem. Na prawo dostrzegł szeroką aleję wysadzaną topolami, a za nią długi nasyp. Wokół panowała cisza, tylko od strony wież dobiegał z daleka miarowy przytłumiony pomruk.

Chwila wahania i ruszył skrajem drogi ku nasypowi. Przeskoczył płytki rów i począł wspinać się po zboczu. Czuł, jak mu serce gwałtownie kołacze w piersi.

Wreszcie stanął na szczycie nasypu. W dole, za rzadkimi zaroślami, płynęła rzeka.

Rozejrzał się jeszcze raz wokoło, czy go ktoś nie widzi, i zbiegł z nasypu w chaszcze. Tu na pewno nikt go nie mógł dostrzec.

Zatrzymał się w krzakach w pobliżu brzegu umocnionego kamiennym usypiskiem.

Czyż nie sam Bóg zaprowadził go aż tu, aby mógł uwolnić się z szatańskich okowów?…

Загрузка...