XIII. STARZY I MŁODZI

Stary Patyra wstał tego dnia najwidoczniej „lewą nogą”. Najpierw sklął telefonicznie kontrolę ruchu, że maszyny zbyt wcześnie latają nad domami, a potem przy śniadaniu pokłócił się z córką. To z pewnością ona wyrzuciła puszkę z robakami, której szukał wczoraj cały dzień. Wmówiła sobie, że tego głupiego kaszlu nabawił się przesiadując zbyt długo nad rzeką. Jakby komu świeże powietrze mogło zaszkodzić! I jeszcze śmie zawracać mu głowę, aby poszedł do lekarza. On tam sam wie najlepiej, co mu jest, a doktorzy to tylko wmawiają człowiekowi chorobę.

Na złość nie dokończył śniadania, wziął wędkę i poszedł na ryby. W czasie drogi też nie dano mu spokoju. Jakiś szczeniak z dziewczyną wygłupiali się na pasach, a gdy im powiedział parę słów prawdy, zaczęli się odszczekiwać, Do tego jeszcze jadące za nimi dwie stare baby próbowały bronić łobuzów.

Nad rzeką również miał pecha. Przez całe przedpołudnie gromada chłystków szalała po wodzie na łyżwach pneumatycznych, strasząc mu ryby. A kiedy wreszcie zdołał ich przepędzić, jakiś brodacz wylazł z krzaków i dla zabawki zaczął tłuc kamienie na brzegu.

— Coś pan na głowę upadł?! — wrzasnął na niego Patyra. Chciał mu jeszcze dołożyć większą „wiązankę”, ale facet był tak przerażony, że Patyra uznał, że już ma za swoje.

Okazało się zresztą, że niewiele by zrozumiał, bo język polski znał bardzo słabo, i Patyra dogadał się z nim dopiero w „interze”.

— No, dobrze już, dobrze — klepnął brodacza łaskawie po ramieniu, słysząc, że bełkoce coś na kształt przeprosin. — Nietutejszy.? — Nie…

— Z daleka przyjechał?

— Z daleka… — skinął głową nieznajomy.

— Rozmownyś to pan nie jest — burknął Patyra i chcąc się usprawiedliwić, czy może próbując znaleźć sojusznika dodał: — A to wszystko przez tych bydlaków!… Spokoju człowiekowi nie dają.

— Kto? — zapytał niepewnie brodacz.

— Ano, tamci, na rzece. Nie widział ich pan?

— Nie.

— Po wodzie biegają i ryby straszą. A to wszystko przez to, że ludzie nie mają co robić.

Różne cudeńka wynajdują, byle tylko innym życie zatruwać. Ani człowiek, ani ryba nie ma dziś spokoju. Za moich czasów było inaczej…

— Inaczej… — skinął potakująco głową nieznajomy.

— Albo dzisiejsi lekarze. Ta ich medycyna diabła warta. Córka mi mówi: „Idź do doktora”!

A ja jej na to: „Dokąd pójdę? Do durniów? Sami nic nie umieją! O wszystko maszyn muszą pytać”. Jak byłem młody, to wiedziałam, że idę do lekarza. Prawdziwego lekarza. Człowieka zbadał, jak się patrzy, wysłuchał, wystukał, obejrzał, wysłał na badanie krwi, do rentgena, co potrzeba. A teraz co? Wpakują cię do maszyny i nie wiesz sam, co z tobą wyprawiają… I ja mam wierzyć takiemu lekarzowi, co mi tam opowiada? Nie wierzę! Wolę własnym sposobem się kurować!

— Świat na złą drogę wszedł.

— Święte słowa! — podchwycił Patyra. — Ja to zawsze mówię! Wszystkim w głowie się poprzewracało. Nawet głupi szczeniak, co to ledwie od ziemi odrósł, już się wymądrza. Mam wnuka… Nie przegadasz go pan! Żebyś wiedział, co tym biednym dzieciom w szkole do łbów ładują!… Ale pan pewno wiesz lepiej ode mnie. Co ci będę mówił…

— Wiem. Zgorszenie się szerzy.

— I jeszcze jakie! Weź pan dzisiejszą młodzież… Te ich zabawy… Starczy zresztą posłuchać, jak chłopak z dziewczyną rozmawiają. A jakie książki pozwala się im czytać!

Zgnilizna i tyle. Za moich czasów, nie powiem, owszem, swoboda była, ale z umiarem.

Prawda, i wtedy narzekano na demoralizację, ale gdzież porównać z naszymi czasami. Nieraz tak myślę sobie, że może to wszystko bierze się stąd, że ludzie nie żyją według natury. Nawet zboża się nie sieje, świń i krów na lekarstwo, wszystko z glonów lub syntezy. Owszem, ryby morskie są, bo ich w oceanach nie brak, ale już hodować karpi czy szczupaków to się podobno nie opłaci. Luksus!… Chcesz jeść, to płać! W rzece łowić, owszem, wolno, ale musisz ćwierć emerytury na składkę oddać. Ot, co zrobiono ze światem! I to się ma nazywać racjonalna gospodarka. Nie powiem, z glonów lub syntezy żywność tania. Ale czy to ludziom na zdrowie idzie? I jaki to smak? Żebym nie musiał, tobym nie jadł. A wyobraź pan sobie, że jak przedwczoraj chciałem wnuka poczęstować płocią, com ją złowił w Odrze, to nie chciał.

Mówił, że nie lubi, że się brzydzi… Smak ludziom zepsuto! A panu te świństwa syntetyczne smakują?

Brodacz patrzył na rzekę w zamyśleniu.

— Pan mnie nie słucha — rozgniewał się Patryka.

Nieznajomy przeniósł wolno spojrzenie na twarz starca.

— Wybacz… Ale… Czy wielu ludzi myśli tak jak ty, panie? — zapytał cicho.

— Co to ma do rzeczy? Mówiłem: smak się ludziom popsuł! Nie wiedzą, co dobre…

— Nie wiedzą, co dobre… Zło, co na zgubę człowieka czyha, z pychy się bierze. Ci, co Bogu dorównać by chcieli, w proch starci zostaną…

— Ja tam nie wiem: jest Bóg czy go nie ma, ale, że to się źle skończy, to pewne.

— Nie wolno wątpić!

— Mówię, że nie wiem. A pan kto? Duchowny?

Brodacz potwierdził skinieniem głowy.

— Nie obraź się pan, ale ja księżom też nie wierzę!

— Dlaczego?

— Nie wierzę i już! — powiedział Patyra z przekorą.

Widocznie jednak nie chciał zrażać do siebie nieznajomego, bo po chwili dodał: — Ale pan mi się podoba. Panu jeszcze w głowie nie przewrócono.

— Ale w Boga wierzyć trzeba!

— A po co?

— Czy nie myślisz, panie, nigdy o śmierci? — zapytał nieznajomy z powagą.

Patyra spojrzał spode łba.

— Toś pan taki?! Straszyć mnie chcesz? Tego nie lubię!

— Pomyśl o śmierci! — powtórzył nieznajomy.

Patyra z trudem hamował ogarniającą go wściekłość. A więc jeszcze i ten uwziął się na niego.

— Idź do diabła! — warknął przez zęby. I pozostawiając oniemiałego ze zgrozy brodacza na brzegu rzeki, począł sapiąc przedzierać się poprzez zarośla, ku skarpie.


Żywa przeszkoda pojawiła się na szlaku tak nagle, że sygnał ostrzegawczy i reakcja układu samo prowadzącego nastąpiła niemal jednocześnie. Zepchnięta aż do skraju magnetostrady maszyna prawie że otarła się o biegnącego w poprzek drogi mężczyznę, który odrzucony strumieniem powietrza potoczył się po jezdni i zamarł w bezruchu.

Boczne przyspieszenie było bardzo gwałtowne i zupełnie niespodziewane. Zajęty przeglądaniem raportów inżynier Andrzej Reda o mało nie spadł z fotela, a rozłożone na stoliku papiery i książki posypały się na podłogę. Teraz dopiero, ujrzawszy z tyłu poza maszyną na szarym pasie autostrady ciemny kształt ludzki, pojął, co się stało. Poderwał się z miejsca, ale siedzący bliżej tablicy sterowniczej jego czternastoletni syn Witek już zdążył włączyć hamowanie. Pojazd przeleciał jeszcze kilkadziesiąt metrów i zboczywszy poza linię ruchu, osiadł na pasie postojowym…

— Zabierz apteczkę! — rzucił Reda do syna wyskakując z maszyny.

Wypadek, na szczęście, nie był groźny. Nieznajomy mężczyzna próbował już sam podnieść się z ziemi.

— Czy nic się panu nie stało? — pytał inżynier, pomagając mu wstać.

— Nie rozumiem — wyjąkał nieznajomy w języku inter.

Szok jeszcze nie ustąpił, widać było, jak drżą mu ręce i nogi.

— Zejdźmy ze szlaku — ponaglił Witek.

Inżynier Reda ujął nieznajomego pod ramię i poprowadził na skraj drogi.

— Poszukaj czegoś na uspokojenie — powiedział do syna.

Chłopiec otworzył apteczkę. Chwilę przeglądał instrukcje, wreszcie podał ojcu płaskie, zielone pudełko. — Niech pan weźmie pastylkę — powiedział inżynier w języku inter.

W oczach nieznajomego pojawił się niepokój.

— Nie… Nie chcę.

— Czy na pewno nic się panu nie stało? — ponowił pytanie Reda.

— Chyba… nie — odrzekł niepewnie nieznajomy.

— Sto do jednego, że nie został potrącony — odezwał się po polsku Witek. — Widziałem dokładnie: wyskoczył na jezdnię tuż przed maszyną. Nie było więcej jak dziesięć, może piętnaście metrów. „Asek” dał prostopadłą z lewej i przeskoczyliśmy tuż za jego plecami.

Dostał tylko strumieniem od dołu i zbiło go z nóg.

— Jak pan mógł być tak nierozważny i przebiegać w tym miejscu przez szlak — zwrócił się inżynier do nieznajomego. — Dobrze, że nie ma teraz dużego nasilenia ruchu. Gdyby układ AS był zbyt przeciążony, mógłby nie zdołać przeprowadzić pełnej koordynacji. Lepiej nie ryzykować.

— I niech pan da do sprawdzenia peko — dorzucił Witek. — Mógłbym przysiąc, że „Asek”

nie odebrał sygnału zbliżania.

— Pekoder? — nieznajomy spojrzał podejrzliwie na chłopca.

— Jasne teraz, dlaczego o mało nie doszło do wypadku — powiedział inżynier. — Niestety, zdarzają się egzemplarze wybrakowane, o zanikającej okresowo emisji, tak iż pogotowie awaryjne myśli, że to naturalne, chwilowe zaekranowanie i dlatego milczy.

— Milczy? — powtórzył nieznajomy jakoś dziwnie. W zachodzącym słońcu jego spocona i czerwona twarz zdawała się płonąć.

Inżynier Reda patrzył na niego z niepokojem.

— Pan się źle czuje… Chodźmy! Podwiozę pana. Byłoby dobrze, gdyby zbadał pana lekarz…

— Nie! — zaoponował gwałtownie nieznajomy.

— Więc może odwieźć pana do domu?

— Nie. Ja… wyjeżdżam. Do Rzymu.

— A więc na lotnisko. O której ma pan samolot?

— Nie wiem…

— Zaraz się dowiemy. Witku! Połącz się z informacją — zwrócił się do syna.

— Kto to? — mężczyzna wskazał ruchem głowy wyprzedzającego ich chłopca.

— Mój syn! — powiedział z dumą inżynier. — Co? Nie wyglądam na takiego syna?

— Chyba… nie — odrzekł nieznajomy jakby z ulgą.

— To dobry chłopak, ale mam z nim trochę kłopotu. Nie bardzo chce się uczyć. Tylko by z kolegami latał, na mikro lub fanto, albo po prostu piłkę kopał… Ale myślę, że z tego wyrośnie.

— Źli przyjaciele mogą wiele szkód młodej duszy wyrządzić — powiedział współczującym tonem nieznajomy.

— Nie ma chyba obawy… Gdy tak przyglądam się dzisiejszej młodzieży, to myślę, że jest ona znacznie rozsądniejsza, niż my byliśmy w tym wieku.

— Rozsądek… nie wszystko. Aby dostrzec, gdzie dobro a gdzie zło… trzeba duszy czystej.

Inżynier spojrzał nieco zdziwiony na nieznajomego.

— Co pan przez to rozumie?

— Zgorszenie się szerzy… Rozpasanie…

— Bzdura. Zapomniał pan chyba, co się działo jeszcze pół wieku temu. To są niewinne zabawy w porównaniu z drugą połową dwudziestego wieku. Niektórzy sądzą nawet, że to, co dziś widzimy, to regres. że w tym dzisiejszym moralizowaniu młodych kryje się zakłamanie i obłuda. Są tacy, co nawet nazywają to neopurytanizmem.

— O czym mówisz, panie?

— Ja tam w ten regres nie wierzę. Socjologiem nie jestem, ale wydaje mi się, że rację mają ci, co mówią, że młode pokolenie zawsze w pewnym stopniu buntuje się przeciw staremu.

Tylko formy mogą być różne, i to, co dziś robi młodzież, to też jakaś forma przekory…

— Przekory?

— Sądzi pan, że kryje się tu głębsza sprzeczność?

— Nic nie dzieje się bez przyczyny… Diabeł nie śpi…

— Boję się, że sami stwarzamy problemy. Jest w tym na pewno swoista prawidłowość, że zawsze starsze pokolenie narzeka na młodsze, a młodsze krytykuje starsze, ale mówienie o konflikcie pokoleń to przesada.

— Co przesada?

— Myślę, że szukamy diabła tam, gdzie go nie ma. Po prostu zachodzi tu pewne naturalne zjawisko i nic więcej, i to w zasadzie o charakterze progresywnym. Jeśliby nasze dzieci były kubek w kubek do nas podobne, miały te same poglądy, te same przyzwyczajenia, potrzeby, zainteresowania i gusta, chyba świat stanąłby w miejscu. Prawda, ich poglądy bywają nieraz wariackie, nierealne, krótkowzroczne, ich gusta zmienne, oceny powierzchowne, łatwo ulegające wpływom chwilowych nastrojów, opinii i mody. Ale w sumie mamy tu do czynienia ze zjawiskiem pozytywnym społecznie. Oczywiście: brak doświadczenia to ich słabość, ale brak zrutynizowania, łatwość łamania schematów myślowych, nie mówiąc już o zapale i pasji polemicznej — to ich siła.

— Wybaczcie, panie, ale nie nadążam za tokiem mowy waszej… Jakież są te dzieci? Czy je chwalicie, czy ganicie?

— Ani chwalę, ani ganię. Można rzec: młodzież jest jak gdyby barometrem tego, co dzieje się w naszym świecie. I tym wielkim, i tym małym…

— Nie rozumiem.

— Inaczej mówiąc: odbija się w niej współczesność.

— Zło świata w niej się odbija.

— Dobro również.

Rozmowa się urwała. Stanęli przed pojazdem, gdzie już czekał chłopiec.

— Odlot jutro rano o 7,35. I to z Wrocławia! — poinformował lakonicznie.

— Do Rzymu? — zapytał nieznajomy, jakby chciał się upewnić, że nie zaszła jakaś pomyłka.

— Oczywiście. Przecież o to panu chodziło.

— Dobrze się składa, że z Wrocławia, bo właśnie jedziemy w tym kierunku — dorzucił inżynier. — Jeśli to panu odpowiada…

— Tak. Bóg łaskaw… — powiedział nieznajomy drżącym z przejęcia głosem.

— No, to proszę. Niech pan siada! — Reda wskazał fotele.

Nieznajomy jakby się zawahał, ale tylko na moment. Po chwili wszyscy trzej siedzieli już we wnętrzu srebrzystej maszyny, która unoszona na poduszce powietrznej pomknęła magnetostradą na zachód.

— Za dwadzieścia minut bylibyśmy na miejscu. Niestety, muszę wpaść na pół godziny do huty — oświadczył inżynier, zbierając z podłogi porozrzucane papiery. — Wybaczy pan, że zatrzymamy się w drodze.

Gość skinął głową, lecz trudno było stwierdzić, czy zrozumiał, gdyż patrzył w zamyśleniu na zmieniający się krajobraz..

Oparty plecami o pulpit sterowniczy młody Reda nie spuszczał oka z nieznajomego, przyglądając mu się z natarczywą ciekawością.

— Pan w Polsce pierwszy raz? — zapytał podchodząc bliżej.

Mężczyzna, wyrwany z zamyślenia, spojrzał niechętnie na chłopca. Dopiero po chwili odrzekł wolno cedząc słowa: — Pierwszy raz…

— Na długo pan przyjechał? — chłopiec przysiadł się do nieznajomego.

— Nie wiem…

— A mówił pan, że już wyjeżdża…

— Wyjeżdżam.

— A kiedy pan przyjechał? — indagował młody Reda.

Mężczyzna zawahał się.

— W marcu… — odrzekł po chwili.

— A skąd pan przyjechał?

— Z daleka — odparł nieznajomy wymijająco.

— Daj panu spokój! Nie wypada tak wypytywać— wtrącił inżynier karcąco.

— A co w tym złego? — oburzył się chłopiec. — Po prostu pan mi kogoś przypomina…

Oczy nieznajomego zwęziły się na moment, ale natychmiast twarz przybrała wyraz obojętności.

— Kogo?

— Pan mi przypomina… pan jest podobny do Modesta Müncha. Wie pan — tego „człowieka znikąd”. Widziałem go niedawno w telekronice.

— Rzeczywiście, masz chyba rację — potwierdził ojciec. — Co prawda, pan jest znacznie młodszy. Istnieje jednak pewne podobieństwo. Zwłaszcza, że pan też nosi brodę.

— Mówiłeś: „człowiek znikąd?” — Nieznajomy patrzył pytająco na chłopca.

— Czyżby pan nie słyszało nim? Ten, co nie wiadomo skąd się wziął.

— A ty myślisz, skąd?

— Ja myślę, że rację ma ten astronom. Kosmici nam go podrzucili. To jasne!

— Kosmici?

— Wszystko się zgadza. Te pająki, o których Münch mówi, to oni. Może to zresztą ich szpieg…

— Nie wierz temu! — zaprzeczył gwałtownie nieznajomy.

— Ja też sądzę, że to bzdura — włączył się do rozmowy inżynier. — Mój syn ma głowę nabitą fantastycznymi opowiadaniami. Moim zdaniem, rozwiązanie zagadki musi być znacznie prostsze.

— Jakie?

— Tego nie wiem. Ale te istoty z innych światów, kosmiczne statki wyparowujące po lądowaniu… To wszystko brzmi zbyt bajecznie, aby mogło być prawdą.

— Chcesz powiedzieć, że wszystko, co ten Münch mówi, to bzdura? — zaperzył się chłopiec. — A ja mówię, że to prawda! To się przecież jedno z drugim zgadza! Czy pan też myśli, że on kłamie?

— Nie kłamie! — odrzekł nieznajomy z przejęciem.

— Ja też nie myślę, że on kłamał — tłumaczył się inżynier. — Nie można jednak wykluczyć, że to ofiara jakiegoś iście piekielnego eksperymentu. W niektórych krajach kontrola prywatnych laboratoriów istnieje tylko na papierze. W Światowej Radzie traktuje się ten problem jako marginesowy, a nawet znalazło się paru demagogów, co gotowi są bronić takiej krótkowzrocznej tolerancji w imię swobody badań naukowych i suwerenności rządów…

Myślą kategoriami ubiegłego wieku. Może rzeczywiście osiemdziesiąt lat temu to nie było problemem, zwłaszcza w porównaniu z potrzebami żywnościowymi świata i wyegzekwowaniem zakazu zbrojeń. Ale dziś?

Nieznajomy patrzył na inżyniera ze wzrastającym niepokojem.

— Nie rozumiem — wyjąkał oszołomiony jego wywodami.

— No, niech pan pomyśli. Jeszcze pół wieku temu każdy krok w nauce, każde poważne odkrycie czy wynalazek wymagał zespołowej pracy. I już przez to samo istniała pewna forma kontroli społecznej. Dziś prosta maszyna o pamięci chemicznej stawia do dyspozycji jednego człowieka wiedzę tysięcy specjalistów, a podłączone do niej zespoły wieloczynnościowe zastępują pracę setek laborantów czy konstruktorów. W jednym pokoju można zmieścić cały dawny ośrodek naukowo-badawczy.

— I każdy może mieć taką maszynę?!

— Myśli pan, że moje obawy są przesadzone? Oczywiście, że są to kosztowne urządzenia, lecz jest to również kwestia skali i możliwości kontroli. Dałem tylko przykład. W domowym warsztacie można, co prawda skonstruować bombę nuklearną, ale na szczęście nikt tego nie robi bo łatwo wykryć czujnikami. Wystarczy jednak, że jakiś wariat zacznie wytwarzać jakieś niebezpieczne psychogazy, hodować nowe szczepy groźnych bakterii albo produkować biochemiczne monstra. A przecież świat nasz daleki jest od ideału. Pokonać głód i wojnę to jeszcze nie wszystko. Daleko jeszcze wielu krajom do prawdziwej sprawiedliwości i wolności… Czy myśli pan, że tak trudno eksperymentować na ludziach? Tworzyć monstra duchowe?

— Tak! Tak! Właśnie! Monstra duchowe! — podchwycił nieznajomy z przejęciem.

Zapanowało milczenie.

Przed i za ich wozem pojawiło się kilka pojazdów zdążających w tym samym kierunku.

— Z kim rozmawiałeś? — zapytał nagle inżynier swego syna.

— Kiedy? — chłopiec zrobił zdziwioną minę.

— No, przed chwilą!

— Ee… tam…

— Nie kłam! — zdenerwował się ojciec. — Widziałem, jak trzymałeś rękę przy uchu.

— No więc tak. Rozmawiałem! Ale to moja sprawa!

— Twoja, nie twoja! Pewno próbowałeś umawiać się z jakimś koleżką? Pamiętaj, cośmy ustalili. Jedziemy prosto do domu. Wstępuję do huty i to wszystko. Nigdzie żadnych skoków.

— Dobrze, już dobrze! — syn patrzył spode łba na ojca.

— Obiecałeś, że weźmiesz się solidnie do nauki.

— Od jutra! Obiecałem i dotrzymam. Niech cię o to głowa nie boli.

— Co to za ton? — ojciec uniósł głos.

— Skończymy wreszcie tę rozmowę…

— Dobrze. Skończmy. Ale pamiętaj, że cię ostrzegałem…

Inżynier z trudem tłumił zdenerwowanie.

— Przepraszam — zwrócił się do nieznajomego — ale pan rozumie…

— Rozumiem…

Nieznajomy zamyślił się. Ojciec i syn również nie kwapili się z podejmowaniem rozmowy.

Wkrótce jednak maszyna przeskoczyła na jakiś boczny szlak i poczęła hamować. Wokół ciągnęły się długie budowle w kształcie spłaszczonych walców połączonych z ogromnymi błyszczącymi kulami. Ostatnie promienie zachodzącego słońca odbijały się czerwonawo na ich powierzchni.

Pojazd zatrzymał się przed jedną z takich kuł, przypominającą z daleka wielką łysą głowę bez oczu, z otwartymi szeroko ustami — bramą wejściową.

— No, jesteśmy na miejscu — oświadczył inżynier wstając. — Pan wybaczy… Nie będę dłużej jak czterdzieści minut. Ach prawda! — przypomniał sobie nagle. — Zupełnie zapomniałem się panu przedstawić. Jestem Reda, Andrzej Reda!

Popatrzył pytająco na nieznajomego, ale ten jakoś nie spieszył się z podaniem swego nazwiska.

— No, to ja już idę… — powiedział inżynier po chwili. — A ty wozu nie ruszaj! — pogroził synowi palcem, ale ton głosu nie był zbyt srogi.

— Twój ojciec dokąd poszedł? — zapytał nieznajomy, patrząc za znikającym wgłębi budynku inżynierem.

— Ma tam jakieś kłopoty na linii ciągłego wytopu. Ale da sobie radę…

— Też jakieś maszyny?…

— Jasne!

— Twój ojciec tu pracuje?

— Jest naczelnym inżynierem — powiedział chłopiec z dumą. — Niech pan nie myśli, że ja go nie kocham — począł się niespodziewanie usprawiedliwiać. — Tylko nie znoszę, jak nudzi i wtrąca się do moich spraw osobistych…

— Ojciec wie, co robi — rzekł nieznajomy z powagą.

— On wie swoje, a ja swoje. Czy w każdym głupstwie mam mu rację przyznawać?

— Czcij ojca swego i matkę swoją…

— Wiem. Kto powiedział, że go nie szanuję? Ale mnie diabli biorą, gdy zrzędzi.

Chłopiec wstał i rozsunął czaszę dachu. Dłuższą chwilę patrzył w górę, ponad pobliską walcowatą budowlę.

— A do pana mam prośbę— zmienił temat. — Czy chce pan wziąć udział w pewnej zabawie?

— Zabawie? — zdziwił się nieznajomy. Chłopiec znów spojrzał w górę.

— Chcę zrobić kawał. Nic takiego… Ale musi mi pan pomóc.

— Pomóc? W czym?

— Niech się pan zgodzi! Tu za chwilę przyleci moja „styczka”.

— Kto?

— No. koleżanka, dziewczyna, z którą chodzę… Wie pan jak to jest!… Chcę ją nabrać.

Powiedziałem jej że, spotkałem prawdziwego Müncha. No, wie pan! To na dziewczynach robi wrażenie. Zaraz tu przyleci. Więc mam prośbę: niech pan nie zaprzecza. Jeśli nie chce pan wziąć udziału w zabawie, to niech pan nic nie mówi. Mówić będę ja. Z pana Münch jak żywy! Wystarczy spojrzeć.

Nieznajomy słuchał słów chłopca z rosnącym niepokojem i podejrzliwością. Widocznie nie zrozumiał w pełni, o co chodzi, bo spytał po chwili milczenia: — O jakiej zabawie mówisz?

— No, przecież tłumaczyłem panu: chcę nabrać koleżankę…

— Jak to „nabrać”?

— No, zażartować z niej.

— Nie rozumiem. W jaki sposób? Po co, i z czego żartować?

Chłopiec patrzył z rosnącym zdziwieniem na nieznajomego. Ale zanim zdołał coś powiedzieć, gdzieś z góry dobiegł ich potęgujący się świst. Nad dachami przeleciała nieduża powietrzna maszyna, by po chwili zawrócić i wylądować obok pojazdu Redy.

W rozsuniętych drzwiach ukazały się roześmiane młode twarze.

— A to heca! — zachichotał chłopiec. — Baśka ściągnęła całą paczkę!

Wyskoczył z wozu i pobiegł ku wysiadającym. Dwie dziewczyny i trzech chłopców, ubrani w barwne bluzy i spodenki, machało do niego rękami.

Nieznajomy przywarł do oparcia fotela, przyglądając się młodzieży z niepokojem. Widać było, że nie kwapi się do spotkania.

Tymczasem koledzy otoczyli młodego Redę kołem.

— Gdzie go masz? — spytała bez wstępu nieduża czarnooka dziewczyna, wodząca rej w gromadzie.

— Siedzi w wozie — rzekł Witek z tajemniczą miną, Prowadząc Ich w kierunku pojazdu. — Ale pamiętajcie: bez żadnych wygłupiań!

— Czy jesteś pewny, że to naprawdę on?

— Powiedział mi to w sekrecie.

— W sekrecie?…

— Nie chce, aby dowiedzieli się dziennikarze. Ale ja go od razu rozpoznałem! Wam jednak może się nie przyznać.

— Ty, Witek, nie próbuj robić z nas balona — rzucił ostrzegawczo wysoki, chudy chłopak. — Słyszałem, że Münch jest w Nowym Jorku.

— Zobaczycie sami…

Czarnooka dziewczyna podeszła już do drzwi wozu, ale młody Reda wyprzedził ją w przejściu.

— To właśnie jest Baśka. Moja koleżanka. A to Ewa, Mik i Wacek „Milczek”. Ten najmłodszy to Bolek „Mądrala”. Chce koniecznie pana poznać!

Nieznajomy podniósł się z miejsca, spoglądając z zaciekawieniem na młodzież.

— Dzień dobry! — powiedziała niepewnie Baśka. — Czy można o coś pana zapytać?

Nieznajomy skinął zachęcająco głową.

— Pytaj, dziecko. Co chcesz wiedzieć?

— Czy to prawda, że pan jest tym słynnym Modestem Münchem? — zapytała nieco śmielej.

— Tak, dziecko! — nieznajomy uśmiechnął się blado.

— A nie mówiłem! — zawołał Witek parskając śmiechem.

— I czterysta pięćdziesiąt lat był pan poza Ziemią? — niedowierzanie odbiło się w głosie Baśki.

— Tak.

— Wcale pan nie wygląda na takiego starego — wtrąciła Ewa.

— Głupia jesteś! Przecież to efekt relatywistyczny— odezwał się rzeczowym tonem najmłodszy w gromadce, stojący dotąd na uboczu chłopiec.

— A tych… pająkowatych to naprawdę pan widział?

— Widziałem…

— I nie mógł pan z nimi wejść w kontakt? Ja to bym ich zaprosił na Ziemię.

Mężczyzna spojrzał na chłopca z niepokojem.

— Nie wiesz sam, co mówisz. To złe siły…

— A skąd pan wie, że złe? Dlaczego kosmici muszą być koniecznie źli? Gdybym ja spotkał takiego kosmitę…

— Oby Bóg cię uchronił, dziecko! Zła szukać nie trzeba. Jest wszędzie!

— Co też pan mówi?!

— Szatan nie śpi. I złym Słowem, złą, nieprzystojną zabawą, bezbożną myślą przywołać go można…

— A ja wam mówię, że Witek z tym facetem robią z nas balona! — odezwał się po polsku wysoki chłopak.

— Co on powiedział? — zapytał nieznajomy.

— On nie wierzy, że pan jest Münch — zaśmiał się Reda.

— Dlaczego nie wierzysz? — zwrócił się z nieznajomy do wysokiego chłopca.

— No… bo… Bo słyszałem, jak mówiono, że Münch wyjechał do Nowego Jorku…

— To kłamstwo.

— No, to niech pan pokaże peko. Nieznajomy przybladł.

— A jeśli nie pokażę? — odparł zaczepnie.

— To znaczy, że pan buja.

— Więc niech tak będzie. Nie wierzcie mi!

— Ja panu wierzę — zawołała Baśka z przejęciem. — A Mik to taki „niewierny Tomasz”. Ale niech się pan tym nie przejmuje, on się tylko tak wygłupia.

— I ja też panu wierzę — podchwyciła koleżanka Baśki. — Mam nawet do pana prośbę.

— Jaką prośbę? Mów, dziecko!

— Mam ze sobą Kamęt — sięgnęła do kieszeni. — Czy można poprosić pana o autograf?

— O co? — mężczyzna poruszył się niespokojnie.

— O autograf. Przecież pan jest tym sławnym „człowiekiem znikąd” — powiedziała śmielej, wyciągając rękę z niedużą brązową książeczką.

— Ona zbiera autografy słynnych ludzi i chciała, by pan też jej się podpisał — wyjaśniła Baśka.

Oczy nieznajomego zwęziły się, przybierając wyraz gniewu.

— Czego ode mnie chcecie? — No, żeby pan podpisał…

Twarz nieznajomego poczerwieniała.

— Ach tak! Więc o to chodzi!!! — zaperzył się niespodziewanie. — Po toście tu przyszli!

Wiem, kto was tu przysłał!…

— Myśmy nie chcieli nic złego… — wyjąkała Baśka.

— Precz stąd! — uniósł głos nieznajomy. — Odejdźcie natychmiast!

— A mówiłem wam, że to nie Münch! — zaśmiał się sztucznie Mik. — Podpisać się boi, pekodera nie pokazał, bo zaraz byłoby jasne, kto to!

— Ale dlaczego pan się gniewa? — próbowała łagodzić sytuację Baśka.

— Może go jeszcze będziesz przepraszać — oburzyła się Ewa.

— Głupi stary wariat…

— Ładnego sobie Witek wujaszka znalazł — ironizował Mik.

— Precz! Precz! — rzucił jeszcze parę razy nieznajomy za odchodzącą w głąb ulicy młodzieżą.

W wozie pozostał tylko Witek. Był wyraźnie zaskoczony rozwojem sytuacji.

— Za ostro pan na nich najechał — powiedział po chwili milczenia. — Rozumiem, że podpisywać nie było sensu, ale trochę to głupio wyszło…

Nieznajomy stał przed wozem patrząc na stojącą przy maszynie młodzież. Widać było, że nie spieszą się z odlotem.

— Dlaczego twój ojciec nie wraca? — zapytał nagle nieznajomy. Chłopiec spojrzał na zegarek.

— Już niedługo. Za dwadzieścia minut.

— Gdzie on jest? Zaprowadź mnie do niego.

— Zaraz będzie. Poczekajmy.

— Zaprowadź mnie! — nieznajomy coraz bardziej się denerwował.

— Jak pan chce — powiedział chłopiec z ociąganiem, wychodząc z wozu. — Ale nie wiem, czy jest sens… Na pewno bardzo zajęty i każe nam czekać.

— Chodźmy! — ponaglił nieznajomy.

Hali mieszczący stację szybkobieżnych wind był o tej porze pusty. W przejściu kontrolnym automatyczny strażnik zadał sakramentalne pytanie: „Do kogo,?”, a na prośbę o połączenie z inżynierem Redą przekazał, tak jak było do przewidzenia, odpowiedź, iż będzie wolny za 15 minut.

Nie pozostawało więc nic innego jak czekać, ale Witkowi nie bardzo się to uśmiechało, zwłaszcza że nieznajomy stawał się coraz bardziej natarczywy. Przyszło mu do głowy, że najlepiej będzie powozić go trochę po hucie.

— Czy był pan kiedy na dole w takim zakładzie?

— Na dole? — zdziwił się nieznajomy.

— Widok nie z tej ziemi… Na siedemnastym poziomie można podejść bardzo blisko centralnej kaskady. Galeria ma ściany z esteglasu, a powietrze jest chłodzone.

— I tam jest twój ojciec?

— Chyba tam. A jeśli nie, to powiedzą nam, gdzie go można znaleźć. No co? Jedziemy?

— Prowadź!

Przeszli w głąb hallu i po krótkiej pertraktacji Witka z automatem kontrolnym drzwi jednego z dźwigów stanęły przed nimi otworem. Zjazd na dół zajął im zaledwie kilkadziesiąt sekund. Nieznajomy wydawał się znacznie bardziej opanowany niż na górze. Tylko nerwowe ruchy warg, powtarzających bezdźwięcznie jakieś słowa, mogłyby świadczyć, iż spokój jego jest pozorny.

Na stacji wind siedemnastego poziomu nie zastali nikogo. Tylko gdzieś z głębi jasno oświetlonych korytarzy dobiegały dalekie echa ludzkich głosów i jednostajny pomruk maszyn.

Witek, dumny z roli przewodnika, nie szczędził wyjaśnień i uwag: — Pójdziemy wprost do spektroskopii i stamtąd na galerię. Mamy mało czasu, a gdyby się chciało zwiedzić dokładniej choćby tylko ten poziom, trzeba by łazić przez parę godzin.

Może jeszcze uda nam się zajrzeć na oddział obróbki fotonowej, ale wolałbym najpierw znaleźć ojca. Tam nie lubią, jak się ktoś obcy kręci.

— Tak. Najpierw do twojego ojca! — podchwycił nieznajomy.

— Ojciec stara się o nowe generatory wielkiej mocy, bo chciałby pójść głębiej, jeszcze kilometr albo i dwa, i uruchomić nowe kaskady ciągłego wytopu. Powiedział nawet w ministerstwie, że wszystko rzuci, jak mu nie dadzą pieniędzy. Ale oni wiedzą, że on tego nigdy nie zrobi. I dlatego zwlekają, chociaż zdają sobie sprawę, że ojciec ma rację. Mama jest pewna, że on postawi na swoim. A wie pan, że on to wszystko budował, jak mnie jeszcze na świecie nie było? Wtedy ten kombinat był najnowocześniejszy w całej Europie! Ojciec miał wtedy…

— Daleko jeszcze? — nieznajomy przerwał niecierpliwie zwierzenia chłopca.

Witek wskazał drzwi w końcu korytarza.

— Już jesteśmy!

Przyspieszył kroku i stanął u otwartego już wejścia, czekając na nieznajomego.

Mężczyzna wszedł, rozejrzał się po sali i zatrzymał jak wryty zaraz za progiem. Wodząc wzrokiem po wnętrzu laboratorium, po setkach ekranów pulsujących krzywymi i napisami, po zmieniającej się nieustannie różnobarwnej mozaice świateł na tablicach modelowych, to znów po białych postaciach siedzących przy pulpitach sterowniczo-kontrolnych — przypominał człowieka nagle wyrwanego ze snu.

Niektórzy z pracowników zauważyli wejście młodego Redy z nieznajomym. Jakaś kobieta w białym kombinezonie kiwnęła ręką na Witka.

— Szukasz ojca? — zapytała Ściszonym głosem.

— Tak. Czy już wyszedł?

— Jest na galerii. Ale lepiej tu poczekaj, bo jest bardzo zajęty. Chyba, że coś naprawdę pilnego…

— Mnie się nie spieszy… Ale ten — wskazał ruchem głowy na nieznajomego — chce się widzieć koniecznie z ojcem. Niech się pani mu przyjrzy. Kogo on pani przypomina?

Kobieta spojrzała na stojącego przy drzwiach mężczyznę.

— Nie wiem.

— „Człowiek znikąd”. Czy nie podobny? Zwłaszcza teraz, jak tak stoi i patrzy.

— Może. Ale ja nie bardzo sobie przypominam, jak wygląda „człowiek znikąd”. A naprawdę kto to jest?

— Jakiś gość z zagranicy. Odlatuje jutro rano do Rzymu.

— Wygląda, jakby było mu niedobrze — zauważyła kobieta.

— To bardzo możliwe — zaniepokoił się chłopiec. — Godzinę temu miał wypadek… Chodźmy do niego!

Nieznajomy patrzył na kobietę nieufnie. Powiedział coś cicho — czego jednak nie byli w stanie zrozumieć.

— Czy pan źle się czuje? — spytał Witek.

— Może poprosić lekarza? — dorzuciła kobieta.

Spojrzał na nią z lękiem.

— Nie! Nie! Gdzie twój ojciec? — zwrócił się gwałtownie do chłopca.

— Jest na galerii. Zaraz tu będzie.

— Chodźmy tam… Ja… nie chcę tu… czekać!

— Dyrektor Reda jest w tej chwili bardzo zajęty — powiedziała kobieta.

— Ja muszę go widzieć. Zaraz!

— Jeśli to rzeczywiście tak pilna sprawa, to proszę. Poprowadziła ich przez salę do małych drzwiczek, za którymi biegły w dół metalowe schody.

— Weź okulary ochronne! — rozległ się głos automatu czuwającego nad bezpieczeństwem pracy.

Nad podajnikiem, przy szlabanie zagradzającym drogę w dół, migotała lampka sygnalizacyjna.

Witek sięgnął po okulary i przegroda odskoczyła.

— Niech pan też weźmie! — powiedział chłopiec do nieznajomego, stojącego bezradnie przed szlabanem. — Inaczej nie puści!

Gdzieś pod nimi, przy końcu pochylni, jarzyło się żółtawe światło, przybierające chwilami jasną, niemal błękitnawą barwę. Biegnące skrajem tunelu schody prowadziły na podest, a potem skręcały w dół, w głąb podziemi.

Młody Reda zatrzymał się jednak na podeście, czekając na nieznajomego.

— Tędy! — wskazał w głąb korytarza zakończonego ostrym zakrętem. Tu właśnie na gładkich płytach odbijały się jaskrawe refleksy, dostrzegalne już ze schodów. Zza ścian dochodził głuchy łoskot.

Nieznajomy wyprzedził nieco chłopca i pierwszy wyminął zakręt, wchodząc w krąg światła. Oślepiony blaskiem cofnął się jednak i chwytając Witka za ramię, zapytał z lękiem: — Gdzie my jesteśmy?

— Przy centralnej kaskadzie — wyjaśnił chłopiec, ale nieznajomy zdawał się nie rozumieć jego słów.

— Nie pan założy okulary i idzie za mną! No, chodźmy już! — ponaglił chłopiec. — Zaraz pan zobaczy. To widok nie z tej ziemi! — pociągnął nieznajomego za sobą.

Przed nimi kłębiła się ściana ognia. Snopy iskier, uderzając raz po raz o przezroczystą przegrodę, unoszone jakimś szalonym, wichrem, wystrzelały w górę tysiącznymi racami.

— Boże miłosierny! Co to? — nieznajomy wpił kurczowo palce w ramię chłopca.

— Istne piekło! — zaśmiał się z dumą Witek. — Przejdźmy trochę dalej na prawo. Stamtąd widać kręgi kaskady.

Nieznajomy szedł tuż za chłopcem, jakby się bał, że go zostawi samego. Oczy jego biegały niespokojnie wokoło, a usta szeptały nieprzerwanie jakieś słowa, zagłuszane dobiegającym zewsząd dudnieniem.

Wąska galeria otaczała półkolem gigantyczną studnię. Po przeciwległej stronie wypływała gdzieś z głębin ziemi i przelewała się po kilkudziesięciometrowych stopniach rzeka roztopionego metalu. Wielkie czarne łapy, podobne do okaleczonych dłoni olbrzyma, wysuwały się raz po raz ze ścian studni, sięgając aż do potoków ognistej cieczy, jakby próbowały bezskutecznie je zatrzymać. W dole, niczym mrugające oko jakiegoś potwora, pęczniało gorejące jeziorko, aby za chwilę wystrzelić w górę jaskrawo białym gejzerem i zapaść się w głąb wirującego leja.

— No i co? Nie miałem racji? Prawdziwe piekło! — zapiał z zachwytu dyszkantem Witek.

Nieznajomy cofnął się gwałtownie aż pod przeciwległą ścianę.

— Piekło… — wy rzęził ochryple i przywarł gwałtownie do zimnej powierzchni ściany.

Witek patrzył na niego zdziwiony i chciał już zapytać, co tak bardzo zaniepokoiło nieznajomego, ale oto dobiegł go z daleka głos ojca, rozprawiającego o czymś z ożywieniem.

Zza zakrętu wyłoniły się dwie postacie ludzkie. Ich czarne sylwetki rysowały się jak „chińskie cienie” na tle ognistego wnętrza studni.

— Już idą! — powiedział chłopiec wskazując na przybyłych.

Nieznajomy spojrzał i nagle na twarzy jego pojawiło się przerażenie.

— Nie! Nie! — krzyknął rozpaczliwie i osunął się zemdlony na podłogę.

Загрузка...