V. CYROGRAF

Balicz otworzył drzwi do sali lekcyjnej i wszedł. Zakonnik siedział w fotelu i szeptał słowa modlitwy.

— Ciemno tu trochę — zauważył od progu lekarz. — A ja chciałbym ci pokazać pewien dokument.

— Jeśli trzeba, panie… — Münch sięgnął do przełącznika i rozjaśnił ściany.

Balicz usiadł obok niego w fotelu, otworzył płaską teczkę i wyjął z niej oprawiony w przezroczysty plastyk arkusz pergaminu.

— Co ty na to? Powiedz, bracie Modeście! — zapytał podając arkusz zakonnikowi.

Münch chwilę przyglądał się pergaminowi, potem położył ostrożnie na pulpicie i przeżegnał się.

— To heretycki list, panie. Albo i nawet… układ z szatanem, odwrotnym pismem pisany…

Kto nieświadomy — nie odczyta. Trzeba lustra.

— Wiem— skinął głową Balicz. Sięgnął do teczki i wyjął fotokopię dokumentu. — To rzeczywiście cyrograf. Masz tu odwróconą odbitkę. Data wskazuje, że był on sporządzony w 1639 roku. Przeprowadzona analiza potwierdza tę datę. Dokument pochodzi z nieco późniejszego niż „twój” okresu, ale to nie ma znaczenia w kwestii, o którą mi chodzi. Czy ty, jako fachowiec od tych spraw, jesteś pewny, że to prawdziwa umowa z diabłem?

Münch z uwagą przyjrzał się odbitce i przezwyciężając odrazę sięgnął po pergamin.

Długo, skrupulatnie porównywał oryginał z kopią, odcyfrowywał podpisy.

— Prawdziwy— odrzekł z najwyższą powagą. — Tu, na końcu napisano: „Jako zawarowane zostało w umowie niniejszej, będzie on, niżej podpisany Joachim von Gruenstein przez trzydzieści pięć roków szczęśliwie żył na ziemi wśród ludzi, a zatem przybędzie do nas, aby z nami pospołu Boga przeklinać”. A jeszcze niżej: „W piekle na diabelskiej radzie zatwierdzono”. I podpisy: Belzebub, Lucyfer, Astharoth…

A tu widzisz, panie — wskazał palcem — potwierdzenie. Własną ręką Joachima Gruensteina dokonane. Że służyć będzie Lucyferowi przez całe życie, po wsze czasy…

— Widziałeś, Mod, w twoich czasach podobne cyrografy?

— Widziałem. Dwa razy. Rzadko się zdarza. Nie z każdym Szatan umowę spisuje.

Niewielu pisać potrafi… A nawet jak potrafi… nie zawsze spisuje. Jakiś możniejszy pan… albo alchemik… A i to trudno znaleźć. Ten, co duszę diabłu zaprzeda, nie chce ukazać dowodu.

— Skąd więc w posiadaniu sądu inkwizycyjnego mogły znaleźć się takie dokumenty?

Münch uśmiechnął się pobłażliwie.

— Nie wiesz, panie? Są sposoby. Kto świadom, to wie… Czasem wśród ksiąg i listów się znajdzie. Czasem ukryte… w tajnym schowku. Szukać trzeba… Albo i instygator przyniesie…

Jako dowód, że prawdę mówi.

— Kto?

— Instygator! Ten, co oskarżeniem proces wznieca.

— Aha. Ale skąd taki dokument w rękach oskarżyciela?

— Różnie bywa. Czasem przypadkiem znajdzie… Czasem i wykradnie wszetecznikowi…

— Czy były przypadki, że oskarżony wskazał sam miejsce ukrycia cyrografu? Czy możesz podać jakiś przykład?

Modest zastanawiał się chwilę — Nie. Nie przypominam sobie. Ale zdarzało się… czasem. Rzadko… ale zdarzało.

Słyszałem…

— W jaki sposób sprawdzałeś, czy taki cyrograf nie jest sfałszowany? Przecież podpis oskarżonego mógł być podrobiony?

— Ja widziałem prawdziwy— zaakcentował, patrząc z napięciem w oczy Balicza. — Henryk von Bulendorf podpisywał. Sam się w końcu przyznał.

— W końcu… — powtórzył Balicz.

Münch nie zauważył ironii w jego głosie.

— Długo zaprzeczał. Zatwardziałym był wielce. Ale w końcu wyznał… Wszystko! Jak to spotkał się z wysłannikiem samego księcia piekieł… Jak mu ten dziesięć tysięcy funtów złota i długie życie przyobiecywał… Część tego złota znaleziono.

— A czy nigdy ci nie przyszło do głowy, że dowody takie mogły być celowo, sztucznie spreparowane przez tych, którym zależało na śmierci oskarżonego? W celu zagarnięcia jego majątku, albo i zemsty osobistej? Tego Henryka kto oskarżył?

Niepokój pojawił się w oczach mnicha.

— Kto? — powtórzył retorycznie. — Imię instygatora tajemnicą przysięgi świętej otoczone…

— I cyrograf też przekazano pod warunkiem zachowania tajemnicy, kto go dostarczył?

— Tak, panie.

— Ale ty wiedziałeś, kto był właściwym oskarżycielem?

— Wiedziałem… Osoba… ze wszech miar zaufania godna.

— Rzeczywiście! — zaśmiał się sarkastycznie Balicz.

Oczy Müncha napełnił strach.

— Panie… dlaczego… śmiejesz się? Ty myślisz, że ja… kłamię?… Ale ja prawdę mówię.

— Chcesz mi wmówić, że każdy donos był prawdziwy? Że nie fałszowano dowodów?!

— Czasem… było i tak… Wiele zła w człowieku… Nawet czasem wśród tych, którzy Bogu służbę ślubowali… Ale najwięcej wśród pospólstwa bywało….Z chciwości… albo z zawiści.

Nieraz takiego fałszywego donosiciela sądom przekazywałem. Wierz mi jednak, panie, kiedym czarownicę pytał, zawsze dojść mogłem… kto, ona prawdziwie.

— W jaki sposób?

— Są różne sposoby… Spisano je też… w księgach… ojciec Alfonso de Spina w Twierdzy wiary, Joan Beaudin w Demonomanii czarownic, Jakub Sprenger… Jan Nieder… UIryk Molitor…

— Młot na czarownice.

— Tak, panie. Słyszę, że znasz tę księgę. Przez profesorów i doktorów, ojców naszego zakonu, pisana…

— Więc twierdzisz, że ten dokument — Balicz wskazał na pergamin wracając do tematu — jest rzeczywiście umową z Szatanem?

— Tak, panie. Sam mówisz, że tyle lat liczy… Dziwi cię, że tego plugastwa razem z owym czarownikiem nie spalono? Ale widać zostawiono w aktach… jako dowód i ostrzeżenie… dla innych.

— Możliwe. Nie o to jednak chodzi. Ten dokument spisany został na pergaminie, z którego wywabiono dawny tekst. Z wyjątkiem podpisu Joachima von Gruensteina.

Balicz sięgnął do teczki i wydobył dwa zdjęcia.

— Przyjrzyj się— podał zdjęcia zakonnikowi. — Są sposoby umożliwiające odczytanie zatartych napisów. Tu masz oba pisma, jedno na drugim. A tu samo tylko pismo pierwotne.

Podpis pozostał nienaruszony. Dlatego też nie jest odwrócony. Przyjrzyj się temu, co było napisane przed zatarciem tekstu, jest to list Gruensteina skierowany do…

— To diabelska sztuczka! — zawołał Münch zrywając się gwałtownie z fotela.

Zdjęcia upadły na podłogę.

Balicz pochylił się. Podniósł odbitki, potem podszedł wolno do zakonnika i ujął go za ramię.

— Uspokój się. Możesz mi wierzyć, że w sposobie sporządzenia tych odbitek nie ma niczego cudownego ani tym bardziej diabelskiego, i Münch trochę się zmieszał, lecz nie zamierzał zrezygnować.

— Szatan mógł specjalnie użyć listu do przeora…

— Sądzisz, że diabeł wykradł list, usunął dawny tekst i dopisał treść umowy? Byłby to więc dokument sfałszowany przez Szatana, a więc nieważny!

Niepewność malowała się na twarzy Müncha.

— Może to zrobił sam Gruenstein?…

Po co? Mógł przecież sporządzić dokument na innym pergaminie.

Zakonnik poruszył się niespokojnie, ale nie odpowiedział. Przez dłuższą chwilę panowało milczenie.

— Więc chyba jednak przyznasz, że ten cyrograf jest fałszywy?

Münch podniósł z wolna wzrok na Balicza i nagle, jakby pod wpływem nowej myśli, zawołał: — Nie! Nie daj się, panie, zwieść pozorom. Szatan potrafi oczy nam przysłaniać. To może być tak… jak rzekłem: diabelska sztuka… Nie wtedy uczyniona, lecz teraz, gdyś te odbitki sporządzał. Ja wiem, co on potrafi! Czyż nie mógł listu tego teraz wypisać… Aby siać zwątpienie… w twojej i mojej duszy…

— Badania wykazały, że ów list do opata pisany był cztery wieki temu.

— Młody jesteś i łatwowierny… Bierzesz pozory za prawdę. Nie znasz Szatana i jego podstępów. A mówisz, że czytałeś Młot… Rozważ wszystko, a zrozumiesz naiwność swoją — dorzucił z tryumfem.

— Rozważę — skinął głową Balicz.

W tej chwili odeszła mu wszelka ochota do kontynuowania rozmowy z tym człowiekiem, tak obcym mu umysłowością. Kama miała rację: to nie był człowiek chory, a jednak jego myśli nie mogły wyrwać się z zaklętego kręgu pojęć, które ukształtował świat przed pięciu wiekami.

— Będę musiał już iść. Doktor Darecka wróci niedługo… — rzekł po dłuższym milczeniu.

— Chciałeś, panie, mówić ze mną o piekle… — przypomniał Münch.

— Miałem na myśli cyrograf. Ale nie tylko… — dodał pośpiesznie, gdyż rozczarowanie malujące się na twarzy zakonnika podsunęło mu pewien pomysł. — Chociaż… nie wiem, czy cię już zbytnio nie zmęczyłem.

— Nie, panie, słucham ciebie z uwagą.

— Jako inkwizytor i specjalista od spraw diabelskich, wiesz chyba dobrze, jak wygląda Szatan? Czytałeś niejedną książkę traktującą o tym przedmiocie, a z pewnością nieraz wiedźmy i czarownic mówili w czasie badań coś niecoś na ten temat?

— Mówili — potwierdził skinąwszy głową.

— Dlaczego więc ty sam, bracie Mod, gdy cię owe moce piekielne porwały, a także nieco wcześniej, gdyś palił swego alchemika Mateusza widziałeś zamiast diabłów w ich zwykłej postaci tylko, jak mówisz, latające pająki?

— Szatan… różną postać może przybrać, panie.

— No, dobrze. Ale dlaczego nikt dotąd poza. tobą w takiej postaci go nie widział?

— Widzieli go też inni… Dobrzy mieszczanie z Kontwaldu… I ojcowie zakonni… i braciszkowie… I nawet pacholęta widziały!…

— Prawda. Ale wcześniej nikt diabła o takich kształtach nie widział?

— Czart nieraz postać różnego plugastwa przybiera…

— Ale czy jesteś pewny teraz, kiedy widziałeś różne maszyny, automaty, które przecież nie są dziełem szatana? Czy możesz zaręczyć, że tamte potwory latające to były złe duchy, a nie, powiedzmy, maszyny?

— Ludzie takich maszyn nie zbudowali… To nie maszyny… a jeśli nawet… Szatan postać maszyny przybrać może…

— Słuchaj, Mod, mówiła ci Kama, że nie tylko jedna Ziemia może być zamieszkana.

Istnieją bardzo daleko od Ziemi, w głębinach nieba, inne słońca i inne ziemie, może starsze od naszej… Tam mogą mieszkać istoty mądre, które takie maszyny dawno potrafiły budować.

Kościół już w ubiegłym wieku przestał przeczyć takiej możliwości— dodał, aby usunąć wątpliwości doktrynalne.

— Słyszałem o tym. W głowie się nie mieści… Ale Kama mówiłaś. Tak być może… Ja nie przeczę…

— Opowiadałeś też, że kiedy cię porwano i zamknięto w pustej białej celi, we wnętrzu owego niby grzyba, więcej już owych pająków nie widziałeś?

— Nie widziałem. Ale to męki nie umniejszyło… Na ścianach znaki-mamidła się ukazywały… kusić próbowały…

— Właśnie o to mi chodzi. Te ściany mogły być po prostu wielkim ekranem. Podobnie jak tu, w tej sali. Jakie to były znaki?

— Różne były: koła, trójkąty, zygzaki… ślimaki jakieś dziwne… Ale to na początku… Potem były widoki. Jakbym wśród czarnego nieba był zawieszony… To znów góry jakieś… doliny…

A najwięcej dziwy piekielne — żółte i czerwone… do płomienia podobne. Potwory ohydne…

czerwone, żółte, czasem brunatne i czarne… łapy o stu palcach do mnie wyciągające…

Straszne widoki! Piekielne prawdziwie. Alem się modlił i krzyżem świętym zasłaniał… to pierzchały.

— Często powracały te widziadła?

— Nie, panie. Moc modlitwy i imienia bożego jest wielka. Musieli mnie zostawić w spokoju.

— A więc tylko początkowo pojawiały się te obrazy?

— Tak, panie. Tylko z początku. Potem, gdy na ścianach kreślić znak męki bożej zacząłem — już więcej się nie zjawiały.

— Czym te krzyże kreśliłeś?

— Krzyżem. Albo i samym palcem… A gdy jeden krzyż nakreśliłem, nieraz kilka się ukazywało podobnych…

— To ciekawe. Czy nie próbowałeś kreślić napisów?

— Tak było, panie! — potwierdził żywo. — Imię Pana Naszego Jezusa Chrystusa i Matki Przenajświętszej.

I te napisy też się same powtarzały. Nawet później… Gdy już nic nie pisałem.

— Czy myślisz, że moce piekielne byłyby w stanie kreślić znaki krzyża i imię Chrystusa?

— To mogły być znaki od Boga dane.

— A jeśli to nie byli wysłannicy piekieł, lecz po prostu statek przybył na Ziemię z innego, nieznanego świata? I te istoty, nie znając ludzkiego języka, próbowały w ten sposób porozumieć się z tobą?

— Czy ona też myśli tak?

— Kto?

— Kama.

Balicz uczuł, jak wzbiera w nim gniew: — Nie wiem, co ona myśli — odparł wzruszając ramionami. — Chcesz, to ją sam zapytaj.

— Zapytam, panie, jak wróci.

— A jeśli ona potwierdzi moje przypuszczenie, to gotów jesteś uwierzyć, że tak jest?

— Tak. Gotów jestem, Tak wysoko cenisz jej mądrość?

— Nie tylko mądrość, panie. Ona święta!

Balicz odruchowo parsknął śmiechem. Co prawda, zreflektował się natychmiast, ale już było za późno.

— Śmiejesz się, panie? — wyszeptał Münch z urazą w głosie. — Dlaczego się śmiejesz?

— Ach, nic. Nic takiego — Balicz usiłował zbagatelizować incydent.

— Powiedz dlaczego? — coraz natarczywiej nacierał zakonnik. W oczach jego pojawiły się złe błyski.

— Tak… odruchowo…

— Nie rozumiem. Powiedz, dlaczego?

Balicz zdawał sobie sprawę, że im dłużej zwleka z odpowiedzią, tym sytuacja staje się poważniejsza. Właściwie nie miał potrzeby kłamać. Kama prosiła go przecież, aby pomógł jej przeciwdziałać przesadnemu afektowi, jakim poczynał darzyć ją ten człowiek.

— Pytasz, dlaczego się śmiałem? — rozpoczął retorycznym zwrotem, aby zyskać na czasie dla przygotowania odpowiedniej taktyki.

— Tak. Dlaczego się śmiałeś?

— Mówiłem ci już, że zupełnie nieświadomie. Odruchowo. Nie chciałem cię urazić. Wierz mi. Gdy powiedziałeś, że Kama to święta, wówczas… pomyślałem: jak by ona zareagowała na takie wyznanie.

— Ale dlaczego się śmiałeś?

Oględne wytłumaczenie okazywało się coraz trudniejsze.

— Nie wyobrażam sobie Kamy jako świętej — powiedział uświadamiając sobie jednocześnie, że w ten sposób dokonuje jakby skoku w ciemność.

— Dlaczego? — głos Müncha nabrał zimnego, złowrogiego tonu.

— Święta to przecież osoba poważna, dostojna, pełna cnót, stroniąca od radości ziemskich…

— A Kama? Ona taka!

— Niezupełnie. Znasz ją tylko z jednej strony, z Instytutu. W życiu prywatnym to wesoła, nie unikająca zabawy dziewczyna.

— Wiem o tym. Gdyśmy szli kiedyś… przez las… goniła motyle. Jak dziecko. Albo tu…

Chciała mnie uczyć tańczyć… Ale to igraszka młodości. Święty Franciszek też igrać potrafił…

Rzecz w tym, aby… igraszki nie pierwsze były… przed Bogiem i duszy zbawieniem. Śmiech i wesołość… jeśli w umiarkowaniu… nie zawsze grzechu oznaka. Czasem chwale Pana Naszego służyć może…

— Na pewno. Ale to nie zmienia faktu, że Kama jest dziewczyną taką jak miliony innych.

— Nieprawda! — zawołał z gniewem Modest. — Ty kłamiesz! Albo… ślepotą oczy twoje zakryte!

Tego już było Baliczowi za wiele. Odczuł gwałtowne pragnienie, aby zburzyć za jednym zamachem mit zrodzony w umyśle mnicha.

— Czy byłeś z Kamą w Parku na Wydmie?

— Nie byłem.

— Chcesz? Pójdziemy do Kamy. Teraz, zaraz. Przekonasz się, że jest taka jak wiele innych.

No, chcesz?

— Chcę.

Balicz spojrzał na zegarek.

— Mieliśmy rozmawiać półtorej godziny. Minęło dopiero pięćdziesiąt minut. Zdążymy!

Загрузка...