X. FAKONI

Münch patrzył dłuższą chwilę na martwy już ekran, jakby oczekując, iż pojawi się na nim ponownie twarz Kamy. Wreszcie wstał z fotela, podszedł do tapczanu i ukląkł przy nim, wbijając wzrok w zawieszony na ścianie krzyż. Próbował skupić myśli na słowach modlitwy, ale mąciło je raz po raz wspomnienie Uhrbach i niedawnej rozmowy z Kamą.

W końcu udało mu się odegnać te obrazy; uwaga jego zwrócona została jednak niespodziewanie w innym kierunku: usłyszał za sobą trzepot skrzydeł, a potem nieregularny, przyspieszony tupot ptasich nóg. Odwrócił głowę i spojrzał z niepokojem ku otwartemu oknu.

Po parapecie spacerował biały gołąb, zaglądając bez obaw do wnętrza pokoju.

Münch podniósł się z klęczek i zamarł wpatrzony w gołębia. Od razu zauważył, iż nie był to zwykły ptak: jego szyję otaczał srebrzysty pierścień, w którym osadzony był mały trójkąt z wystającym szmaragdowym „okiem”. Gołąb dostrzegł stojącego nieruchomo człowieka i zatrzymał się także.

— Przepraszam, że przeszkadzam, ale koniecznie chcemy się z ojcem spotkać — Münch usłyszał wyraźny, choć przytłumiony szept. — Przepraszamy też, że tą drogą próbujemy porozumieć się z ojcem, ale cerber na dole nie chciał nas wpuścić, ani nawet połączyć telefonicznie.

— Kim jesteś? — wyszeptał z lękiem Münch.

— Jestem prezesem „Caelestii”, stowarzyszenia poszukiwaczy kosmicznych kontaktów międzycywilizacyjnych metodami niekonwencjonalnymi.

— Nie rozumiem.

— Szukamy po prostu prawdy o życiu poza Ziemią i Układem Słonecznym. Chcielibyśmy ojca zaprosić na nasze zebranie. Czy może ojciec wyjść? Przed Instytutem czeka na ojca nasz przedstawiciel…

Głos męski, nieco schrypnięty, zupełnie nie przypominał ptasiego, choć jego źródłem był niewątpliwie gołąb. Dlaczego jednak, mówiąc, nie otwierał on dzioba? Czyżby znów był to sztuczny twór? Ani w wyglądzie, ani też w zachowaniu się gołębia nie dostrzegał Münch żadnych cech owych przedziwnych maszyn, z którymi dotąd się zetknął. Ptak miał „zwyczajne” pióra, skrzydła, ogon; poruszał się także w sposób naturalny.

— Nie zajmiemy ojcu zbyt wiele czasu — podjął znów głos. — Gdyby ojciec wyraził zgodę na spotkanie z nami, byłby to dla nas ogromny zaszczyt. Wiele słyszeliśmy o ojcu. A to, o czym mówiła dr Darecka na kongresie nowojorskim, to naprawdę rewelacja. Zwycięstwo tego, o co walczyliśmy bezskutecznie od lat… — Czy zgodzi się ojciec?… A może ojciec ma jakieś wątpliwości?

— Nie wiem…

— Rozumiem ojca. Ale mogę zapewnić, że jesteśmy w pełni legalnym, oficjalnie zarejestrowanym stowarzyszeniem. Utrzymujemy też stałą łączność z podobnymi stowarzyszeniami w wielu krajach świata…

— W Rzymie?…

— W Rzymie też. Działa tam bratnie stowarzyszenie, nawet o takiej samej nazwie „Caelestia”. Przyjdzie ojciec?

Münch wahał się.

— Mówisz, że wasz wysłannik czeka przed wejściem?… Czy twoje przybycie… ten gołąb…

to… znak?

— Oczywiście! To nasz gołąb. Czy coś nie w porządku? — głos zaniepokoił się.

Ale Münch już się zdecydował. Wychodził już parę razy sam na spacer nad Odrę, ale zawsze zawiadamiał o tym Kamę. Była to jednak jego dobra wola, a nie obowiązek. Teraz Kama była daleko, zaś Balicza zawiadamiać nie miał zamiaru. Jeszcze by tego brakowało! I tak, jeśli będą chcieli go odnaleźć, to przecież ma przy sobie dekoder, a — jak Kama mu tłumaczyła — nosi się go po to, aby nie zaginąć i aby drzwi domu, w którym mieszka otwarły się przed nim same… Może więc wrócić w każdej chwili.

Nie wszystko to, co mówił gołąb było dla Müncha jasne, lecz w tym świecie co krok napotykał zagadki. Jedną wątpliwość chciał jednak wyjaśnić przed wyjściem.

— Mówiłeś o Cerberze… — podjął ostrożnie.

— Miałem na myśli automat przy wejściu — w głosie znów pojawiło się zaniepokojenie. — Ojciec wybaczy pytanie, może nie na miejscu: chyba nikt ojcu nie zabrania wychodzić?

— Nie… nie… Zaraz będę.

W windzie znów opadły go Wątpliwości. Mówiący gołąb, Cerber-automat?… W tym świecie, co prawda, wszystko było możliwe, jednak… Ogarnął go niepokój. Nie zapytał, jak będzie wyglądał ów wysłannik poszukiwaczy Prawdy. Musi być przygotowany na wszystko.

Na schodach przed Instytutem czekała go jednak przyjemna niespodzianka: podszedł do niego młody, wysoki mężczyzna o jasnej czuprynie i uśmiechniętych niebieskich oczach.

— Ojciec Modest Münch, prawda? Jestem z „Caelestii”. Prezes Janas rozmawiał z panem…

I zgodził się pan? To cudownie! — mówił tak szybko, nie czekając odpowiedzi, że Münch z trudem nadążał za jego słowami. — Przepraszam, że mówię do księdza „pan”, ale to z przyzwyczajenia. Prezes też przypominał, prosił, ale jestem tak podniecony… Jest pan, to znaczy ojciec jest pierwszym w dziejach ludzkości człowiekiem, który zetknął się z Nimi, naprawdę, oko w oko… A ja zawsze marzyłem… Już jako mały chłopiec wierzyłem, że Oni są. Nawet wówczas gdy przytaczano argumenty, rzekomo świadczące o tym, że niebo jest puste… Gdy wyśmiewano takich jak ja, gdy nazywano nas „fakonami”, to znaczy „fanatykami kontaktów”… I oto potwierdziło się, że my mieliśmy rację, że Oni są! Że niebo nie jest milczące! Ksiądz to potwierdził! Swym przybyciem! Czy to nie cudowne?!

Umilkł na chwilę, ale zanim Münch zdołał się odezwać, znów zaczął mówić, zmieniając temat: — Przepraszam za gołębia… To był mój pomysł. Mamy w stowarzyszeniu bardzo zdolnego kolegę bioelektronika… Cały układ sterowania to jego robota. Nie było innego sposobu.

Próbowaliśmy już od miesiąca nawiązać z księdzem kontakt… Ale ja tu mówię i mówię, a tam czekają — zreflektował się nagle. — Ksiądz pozwoli… ja poprowadzę!

Ujął Müncha pod ramię.

— To niedaleko. Nawet nie trzeba ciągiem. Pan sobie nie wyobraża, jaki to dla nas wielki dzień. Wczoraj jeszcze rozmawialiśmy w klubie, że gdyby się udało księdza namówić, gdyby pan zechciał spotkać się z nami, wówczas i u nas wiele by można zmienić…

Münch nie odczuwał już lęku. Ten młodzieniec budził zaufanie. Ze słów jego przebijała szczerość i młodzieńczy entuzjazm, a niekłamany szacunek, czy nawet coś w rodzaju uwielbienia, z jakim odnosił się do Müncha, sprawiał mnichowi wyraźną przyjemność. Nikt dotąd, nawet Kama, nie przemawiał do niego w ten sposób. Co prawda, treść tego, o czym mówił młody mężczyzna nie była jasna, ale nie ulegało wątpliwości, że Münch jest kimś na kogo czekano, że niesłusznie zwątpił we własne siły, że zbliża się chwila największej próby i być może jemu przypadnie w udziale podjąć czy choćby zapoczątkować dzieło naprawy tego świata…

Skarcił się natychmiast za tę myśl znaczoną grzechem pychy. Począł się modlić o cnotę pokory, aby mógł być godzien udziału w takim dziele.

Młody przewodnik przez całą drogę opowiadał coś Münchowi, lecz niewiele z tego, co mówił, docierało teraz do świadomości zakonnika. Skręcili na bulwar i przeszli przez most spacerowy na drugą stronę rzeki. Nad jej brzegiem, wśród zieleni, wznosił się, podobny kształtem do odwróconego winnego grona, gmach centrum klubów i instytucji kulturalnorozrywkowych.

W ogromnym hallu było rojno i gwarno, lecz na dwudziestym siódmym piętrze, w bocznym segmencie budowli gdzie się wkrótce znaleźli, korytarze pogrążone były w ciszy i spokoju. Żaden też dźwięk nie dochodził zza mijanych drzwi, na których świeciły niezrozumiałe dla Müncha znaki i napisy.

— To już tu — odezwał się młodzieniec, milczący i jakby skupiony z chwilą wejścia do gmachu.

Zatrzymał się pod drzwiami opatrzonymi napisem „Klub Caelestia” i podniósł w górę rękę. Drzwi rozsunęły się bezszelestnie i oto Münch znalazł się w niedużym, prostokątnym hallu o przyćmionym świetle. Nie było tu drzwi ani okien, tylko na ścianach jaśniały duże, barwne hologramy jakichś niezwykłych, chyba nieziemskich krajobrazów.

Przewodnik poprowadził Müncha do przeciwległej ściany.

— Sześćset sześć — powiedział cicho.

Ściana rozstąpiła się i potok blasku zalał wnętrze hallu.

Münch uczuł nagły przypływ lęku. Ujrzał zwrócone ku sobie ze wszystkich stron twarze ludzkie.

Stali na progu obszernej, okrągłej sali. Przypominała ona miniaturowy amfiteatr, którego stopnie, wypełnione siedzącymi ludźmi, otaczały półkolem niedużą estradę, połączoną teraz z hallem. Przeważali starcy i młodzież, ale nie brak było również kobiet i mężczyzn w średnim wieku.

Na estradzie przy stoliku siedział jakiś dostojny starzec, tłumacząc coś zebranym. Głos jego wydawał się Münchowi znajomy. Tak, poznał ten głos — był ten sam, którym przemawiał do niego gołąb.

Szmer przeszedł po sali. Starzec urwał w pół zdania i podniósł się pośpiesznie z krzesła.

Zwrócony twarzą do Müncha a plecami do zebranych, stał chwilę, rozłożywszy ręce w powitalnym geście i zdawało się, że nie potrafi wymówić ani słowa.

— Witaj ojcze! — odezwał się wreszcie tonem uroczystym. — Witaj wśród nas, którzy walczymy o prawdę! Przedstawiam wam, koledzy — zwrócił się do zebranych — ojca Modesta Müncha! Człowieka, który pierwszy podał rękę naszym braciom w Kosmosie, i którego obecność tu, na Ziemi, przełamie wreszcie barierę nieufności i sceptycyzmu, jaką oficjalna nauka odgrodziła się od naszych badań.

Rozległy się oklaski, podjęte natychmiast przez całą salę. Starzec, klaszcząc, podszedł do Müncha, odczekał chwilę, potem uciszył zebranych podniesieniem ręki.

— Ojcze czcigodny! — zwrócił się do Modesta. — Niech mi będzie wolno, w imieniu zarządu „Caelestii” prosić ciebie o przyjęcie godności honorowego członka naszego stowarzyszenia!

Zapanowała cisza. Dziesiątki oczu wpatrzyły się w Müncha z przejęciem, zaś on, oszołomiony owacją, odczuwał ogromną radość a zarazem niepokój. Wiedział, że powinien teraz coś odpowiedzieć i jednocześnie zdawał sobie sprawę, iż od tego, co powie, może zależeć wszystko… Począł modlić się w myślach, prosząc Boga aby wskazał mu właściwą drogę. I wtedy właśnie uświadomił sobie, że w rzeczy samej sprawa jest prosta. Istnieje zasada, której nie może złamać: nie wolno mu kłamać!

— Nie wiem… — powiedział z ulgą.

Starzec się zmieszał.

— Przepraszam, to nasza wina. Przecież pan, chciałem powiedzieć: ojciec nic nie wie o naszym stowarzyszeniu.

Siedząc na skraju estrady jasnowłosy młodzieniec spuścił głowę, skrywając uśmiech.

— Nie wiem — powtórzył Münch.

— Zaraz to naprawimy. Otóż jesteśmy ludźmi, którzy wierzą iż poza życiem ziemskim istnieje inne życie, doskonalsze, potężniejsze, piękniejsze. Szukamy na to dowodów i w starożytnych księgach, i w tym, co odkrył dotąd ludzki rozum… Kiedyś, jeszcze w ubiegłym stuleciu, prawdy o tym życiu szukała również nauka oficjalna, akademie, instytuty… Ale niebo milczało, więc sceptycyzm począł brać górę nad rozsądkiem. Owi uczeni, lecz ludzie małej wiary, powiedzieli sobie: jeśli nie ma dowodów, jeśli nie ma sygnałów ani wyraźnych śladów bytności istot pozaziemskich, to albo są to istoty tak potężne, tak dalece doskonalsze od ludzi, że ich działalność jest niedostępna naszemu rozumowi, albo po prostu nie istnieją. A nawet jeśli istnieją i potrafilibyśmy ich pojąć, to są tak daleko, że nigdy z nimi nie będziemy się mogli porozumieć. Tak czy owak na jedno wychodzi: zachowują się jakby ich nie było.

Nie ma więc sensu zajmować się czymś, co może być tylko przedmiotem wiary. Na szczęście, nie wszyscy tak myśleli. Nieprawda, że nie było dowodów, trzeba ich jednak umieć szukać. Próbować różnych sposobów, nawet takich, które odrzuca i wyśmiewa dzisiejsza nauka. Na przykład widzenia transowe albo interpretacja mitów… Prawda, że i w naszych szeregach metody te budzą czasem wątpliwości.

Możemy się zresztą zgodzić, że są to dowody kruche, niejednoznaczne, ale ich suma, ich różnorodność, nawet jeśli wśród nich są i fałszywe, umacnia nas w przekonaniu, że warto walczyć o prawdę. Dlatego założyliśmy przed laty nasze stowarzyszenie. A teraz ty przybyłeś i wiemy, że nie sceptycy lecz my mieliśmy rację. Teraz rozumiesz, ojcze czcigodny, dlaczego tak ogromną wagę ma twoja obecność wśród nas?!

— Rozumiem… Chyba rozumiem — poprawił się natychmiast. — Ale powiedzcie mi… dlaczego nie mówicie wprost o Bogu?

Starzec patrzył z uwagą w oczy Müncha.

— Nie brak wśród nas ludzi wierzących w Boga — powiedział nie spuszczając wzroku z zakonnika. A po chwili dodał: — Choć może nie wszyscy jednakowo Go pojmują…

— I chcecie abym ja… wam pomógł… odnaleźć prawdę? — zapytał Modest z przejęciem.

Starzec na moment jakby się zmieszał, ale zaraz pośpiesznie potwierdził: — Tak, ojcze. Czy przyjmujesz godność honorowego członka naszego stowarzyszenia?!

— Przyjmuję!

Znów burza oklasków ogarnęła salę. Owacja trwała kilka minut, w końcu prezes podniósł rękę.

— Pozwólcie, że wręczę naszemu wielce czcigodnemu gościowi i nowemu członkowi honorową odznakę „Caelestii”. Jest to odznaka nowa, z nowym emblematem naszego stowarzyszenia, po raz pierwszy wręczana. Nie ma z pewnością nikogo godniejszego…

Dalsze słowa zagłuszyły oklaski. Prezes wziął ze stołu rulon z dyplomem i błyszczącą metalową płytkę.

— Jesteśmy tradycjonalistami — powiedział z uśmiechem, wręczając Münchowi dyplom. Do płaszcza na piersiach przycisnął mu błyszczący krążek, który wczepił się silnie w materiał.

— Na tym kończymy nasze uroczyste zebranie— zwrócił się do sali, lecz natychmiast z wszystkich stron odezwały się głosy protestu: — Jeszcze nie!… Pytania!… Pytania!… Miała być dyskusja!

— Nie wiem, czy ojciec Modest nie jest już zmęczony — próbował perswadować prezes. — czy w ogóle dziś ma czas. Może kiedy indziej…

— Nie! Nie! Miały być pytania!

Münch przerwał oglądanie dyplomu i rozejrzał się po sali. Czuł, jak wzbiera w nim siła i pragnienie porwania tych ludzi mocą swego słowa. Podniósł dłoń dając znak, aby się uciszono.

— O co chcielibyście mnie zapytać?

Prezes już mu podsunął krzesło.

— Niech ojciec spocznie! A więc otwieram dyskusję! Proszę zgłaszać pytania! Uniosło się kilka rąk.

— Koleżanka była pierwsza! Proszę!

Wysoka, chuda dziewczyna podniosła się z miejsca.

— Jestem studentką medycyny. Chciałabym dowiedzieć się czegoś bliższego, bo nie znalazłam tego w opublikowanych dotąd materiałach, jak w czasie pobytu pana w obcym statku kosmicznym przebiegały niektóre procesy fizjologiczne. Czytałam, że pokarmów żadnych pan nie pobierał. I nie odczuwał głodu. A wydalanie? Czy też zanikło? Chyba nerki jednak pracowały? Czy może pan, w przybliżeniu, określić ilość wydalanego moczu?

Modest dopiero po chwili uświadomił sobie treść pytania. Twarz mu spąsowiała.

— To nieprzystojne pytanie… — odrzekł, patrząc gniewnie na dziewczynę. — Jak możesz, dziecko, pytać o to publicznie?

Prezes z wprawą przeciął dyskusję.

— Uchylam pytanie. Następne proszę.

Podniósł się starszy, barczysty mężczyzna.

— Chodzi mi o to, czy w czasie pobytu w tym zamkniętym pomieszczeniu, gdy księdza porwano, czy ksiądz nie odczuwał, że próbują wpływać telepatycznie na tok jego myśli?

— Kto?

— No… ci przybysze. Przecież gdyby ksiądz czuł, że mu narzucają swoje myśli, byłby to dowód nie tylko ich potęgi, lecz i podobieństwa do nas, ludzi.

Münch zamyślił się.

— Tak chyba w rzeczy samej było… — odpowiedział po chwili. — Ale Bóg czuwał nade mną i wysłannicy Szatana dostępu do mej duszy nie mieli.

Prezesowi wyraźnie było spieszno kończyć Zebranie.

— Następne pytanie. Kto?

— Interesuje mnie sprawa stosunku gości z kosmosu do ludzi — odezwał się siedzący w pierwszym rzędzie brodacz. — Czy pańskim zdaniem odnosili się do pana jak do przedstawiciela obcej cywilizacji, czy jak do zwierzęcia doświadczalnego?

— Nie rozumiem.

— Po prostu: czy nie traktowali pana jak zwierzę?

Münch spojrzał podejrzliwie na mężczyznę.

— Nie! Z pewnością nie! To były złe siły, ale ich władza była ograniczona.

— Dlaczego pan twierdzi, że to były złe siły?

— A czyż dobre moce mogą tak ohydny kształt przybrać?

W głębi sali ktoś zachichotał.

— Czy ktoś jeszcze chce zadać pytanie? — prezes nie dopuścił do dalszej indagacji. — Koleżanka inżynier? Proszę!

— Z tego co nam wiadomo, ojciec nie miał okazji zetknąć się oko w oko z przedstawicielami pozaziemskiego Rozumu, można powiedzieć, we własnej osobie, a tylko z jakimiś ich tworami technicznymi. Nie jest jasna dla mnie sprawa napędu tych urządzeń. Czy może pan coś zaobserwował, co pozwala porównać te twory z jakimś znanym panu obecnie urządzeniem latającym?

— O czym mówisz, pani?

— Przede wszystkim mam na myśli owe „latające pająki”. Niech zresztą pan weźmie swoją honorową odznakę… Czy słusznie zaznaczono na tym rysunku strumień materii odrzutowej?

Bo ja mam wątpliwości.

Münch sięgnął do piersi i odchylił blaszkę, tak aby mógł się przyjrzeć umieszczonemu na niej rysunkowi.

Raptownie zerwał się z fotela. Twarz jego pokryła się bladością, a dłoń, przytrzymująca metalowy krążek, poczęła drzeć. Gwałtownym ruchem oderwał odznakę od płaszcza i rzucił ze wstrętem na podłogę. Nie wyrzekł ani słowa i wśród ciszy, jaka ogarnęła skonsternowane audytorium, począł wolno cofać się ku ścianie, która rozstąpiła się przed nim samoczynnie, otwierając przejście do hallu.

Münch obejrzał się za siebie i dostrzegłszy przejście pognał w głąb hallu ku wyjściu. Za nim biegł jasnowłosy młody człowiek, próbując go zatrzymać.

— Co się stało? Dlaczego?

Modest szarpnął się.

— Precz!

Młody człowiek nie mógł pojąć reakcji Müncha. Był przerażony i zrozpaczony.

— Ale dlaczego?

Münch nie odpowiedział. Pozostawiając chłopca w niemym osłupieniu poszedł korytarzem ku windom. Ale zanim drzwi windy zdążyły się zasunąć, do wnętrza dźwigu wskoczył za Modestem jakiś mężczyzna ubrany w ciemny kombinezon, podobny do tego, jaki nosił Miksza.

— Na dół… — powiedział mężczyzna tonem raczej twierdzącym niż pytającym. Münch skinął potakująco głową.

— Coś nie tak? — zagadnął nieznajomy gdy winda ruszyła. — To było do przewidzenia…

Münch już się opanował.

— Co… było do przewidzenia?

— Że się to zebranie tak skończy.

— Pan byłeś tam? — Münch spojrzał podejrzliwie na nieznajomego.

— Byłem. I szczerze mówiąc, czuję niesmak.

— Więc jesteś jednym z nich… — rozpoczął Münch, ale nieznajomy nie dał mu dokończyć.

— Nie należę do „Caelestii”. Zaprosił mnie Janas… Abym był świadkiem jego tryumfu… i odpowiednio zareklamował.

— Kim jesteś?

— Dziennikarzem.

— To znaczy chyba, że piszesz o tym, co dzieje się w świecie — przypomniał sobie wyjaśnienia Kamy.

— Mniej więcej…

Winda zatrzymała się.

— Chce pan wrócić do Instytutu?

— Tak.

— Odprowadzę pana.

Münch chciał w pierwszej chwili zaprotestować, ale pomyślał, że nie zaszkodzi dowiedzieć się czegoś bliższego o dziwnym stowarzyszeniu. Zdążył już bowiem nie tylko ochłonąć z gniewu, lecz nawet zaczął żałować zbyt gwałtownej reakcji. Jeśli bowiem ci ludzie błądzą, jeśli ulegają podszeptom Szatana, on, Münch, nie powinien ich tak zostawić. Zaczęli schodzić po stopniach ku Odrze.

— Słyszałem wiele o panu… — podjął nieznajomy. — Ale kontakt osobisty to zupełnie co innego, jak im się udało pana ściągnąć?

— Ściągnąć?…

— No, w jaki sposób, przez kogo dotarli do pana? Jak pana zaprosili na to zebranie?

Nieznajomy zdawał się odgadywać myśli Müncha. Przecież ta sprawa była dla niego szczególnie niejasna i niepokojąca. Postanowił jednak zachować ostrożność.

— Przysłali do mnie gołębia… — urwał czekając jak zareaguje nieznajomy.

— Z radiofonem?

— Nie rozumiem.

— Mówiącego gołębia? — zaśmiał się nieznajomy, a Münch spojrzał na niego podejrzliwie.

— Tak— potwierdził niepewnie.

— Stara sztuczka… — nieznajomy machnął ręką lekceważąco.

— Sztuczka?

Przechodzili obok małej, samoobsługowej winiarni, mieszczącej się tuż przy moście spacerowym.

— Może wstąpimy na szklaneczkę? — zaproponował nieznajomy. — Przy winie lepiej się rozmawia. Ma pan przy sobie peko?

— Peko?

— Pekoder.

— Mam. Ale dlaczego pytasz, panie?

— Niewola, bracie, niewola, jak mawiają pijący — zaśmiał się nieznajomy. — A może pan nie pije?

Münch wyobraził sobie smak wina. Jakże dawno nie czuł go w ustach.

— Wino nie grzech, byle z umiarem — powiedział sentencjonalnie, zaglądając w otwarte drzwi winiarni. Urządzone po staropolsku wnętrze nie odpychało obcością nowoczesnego świata!

— Z umiarem… — powtórzył nieznajomy. — Taka jest właśnie intencja tych, którzy ten kaganiec nałożyli. Możesz, bracie, wypić szklaneczkę, ale jak zażądasz drugiej tego samego dnia, to już dostaniesz pół na pół z wodą. Następna to aż trzy czwarte wody, potem siedem ósmych, i tak dalej… Czyli nawet dwóch szklaneczek do końca dnia nie wypijesz…

— Dlaczego?

— Automat znakuje na pekoderze gdy przyciskasz do kontrolera, a zarazem sprawdza czy są znaki poprzednie, to znaczy: Ileś już wypił. Te znaki, co prawda, nie są trwałe, ale czysty Jesteś dopiero na drugi dzień. Byli tacy, co próbowali różnych sposobów aby te ślady na pekoderze szybciej znikały, ale nic z tego nie wyszło, a nawet odwrotnie — trzymają się dłużej. Jest tylko jeden sposób dla tych, co chcą się zabawić lepiej: ciułać przez wiele dni, odlewać pierwsze szklaneczki, a pić tylko te drugie — rozcieńczone. Ale to wymaga silnej woli… Zresztą wino tak zlewane kwaśnieje… To już raczej wódka, koniak… Widzisz więc, bracie, do czego może też służyć pekoder. Niby wszystko wolno, wszystko można dostać, ale, bracie… z umiarem.

Lokal był prawie pusty — tylko w głębi przy długim stole siedział jakiś mężczyzna i popijał wino.

Podeszli do automatu w kształcie wielkiej beczki. Nieznajomy począł czytać spis trunków, lecz nazwy niewiele mówiły Münchowi. Poszedł więc za przykładem towarzysza, naśladując wszystkie jego czynności. Po chwili siedzieli już przy stoliku w zacisznym kącie salki.

— Tak oto peko stał się narzędziem swego rodzaju reglamentacji — powiedział nieznajomy podnosząc do ust czarkę.

Münchowi chodziło jednak przede wszystkim o wyjaśnienie niezrozumiałych zdarzeń, których był uczestnikiem.

— Mówiłeś, panie, że ten gołąb to sztuczka…

— To pan nie wie?! Racja. Skąd ma pan wiedzieć. To prosta sprawa. Bioelektronika.

Wiadomo, dlaczego gołąb zawsze odnajduje drogę do domu. Kieruje się polem magnetycznym. Ma, można rzec, kompas w głowie. I to działający bardzo precyzyjnie.

Wystarczy więc odpowiednio zmieniać to pole, aby kierować gołębiem. Oczywiście, nie na ślepo, wystarczy gdzieś mu podwiesić kamerę telewizyjną. Reszta to już drobiazg: mikrofon, głośnik, układ nadawczo-odbiorczy…

— Bardzo to dziwne…

— To stary sposób. Swego czasu próbowano to nawet wykorzystać do celów wojennych.

Na szczęście, nie było jeszcze wtedy odpowiednich modyfikatorów pola, a później, kiedy je już skonstruowano i ulepszono, przyszło powszechne rozbrojenie i pozostało tylko hobby… A z panem kto rozmawiał przez gołębia?

— Chyba… ten, który przewodniczył.

— Janas. No, oczywiście. To w jego stylu. Wszelkie chwyty dozwolone. Świetnie przy tym umie czarować…

— Czarować? — zaniepokoił się Münch, ale nieznajomy, podniecony winem, nie zwrócił na to uwagi.

— Co oni tam naknocili?

— Naknocili?

— Pan się obraził o tę odznakę. Chyba dobrze zrozumiałem? O co właściwie szło?

— To nie obraza… — zaprzeczył Münch gwałtownie. — Ja wiem, postąpiłem źle, że odszedłem. Trzeba było zostać i wytłumaczyć im, że to bluźnierstwo, że grzech czcić taki znak.

— Nie rozumiem… Jaki znak? Na tej odznace?

— Tak. To znak szatański!

— Ten pająk? Rozumiem… Niech ci będzie… — nieznajomy kiwnął głową i skrzywił się lekceważąco.

— Nie wierzysz, panie?

— W co ja wierzę to wierzę i nic nikomu do tego — odparł zaczepnie, lecz zaraz zmienił temat. — Janas wie najlepiej w co wierzyć należy… Hi! Hi! Hi! — zaśmiał się do swych myśli, wyraźnie już podniecony winem. — Tyle, że tym razem przedobrzył!… Myślał, że sobie pana tym zjedna, że owinie około palca. A tu masz! Odwrotnie! Takie głupstwo i już fiuu… po całej misternie tkanej sieci. Pajączek mu wszedł w drogę… Hi… hi… — znów się zaśmiał.

Münch wiedział, że powinien zaprotestować, wytłumaczyć, że ten znak, znak diabła, to nie głupstwo, lecz sprawa wielkiej wagi. Rozsądek nakazywał jednak nie hamować lecz skłaniać nieznajomego do wynurzeń, tak aby dowiedzieć się jak najwięcej.

— Czego oni naprawdę chcieli ode mnie? — zapytał, przysuwając się bliżej do nieznajomego.

— Oni? Jacy oni? To zależy kto. W „Caelestii” jest sporo ludzi uczciwych, rzeczywiście szukających prawdy. I to w oparciu o rzetelne badania i solidną wiedzę. Choćby ci, którzy pytali… Ale są inni, którzy tylko albo gonią za sensacją, albo mają mistyczne ciągoty… Albo też tacy jak Janas. Jemu pan jesteś potrzebny po to, aby mógł powiedzieć komu trzeba: „On jest z nami” i odpowiednio to zareklamować. Za parę tygodni odbyć się ma światowy zjazd „fakonów”. Wyobraź sobie bracie, co by było, gdyby Janas tam oświadczył: „Naszym członkiem jest Modest Münch, pierwszy, realny, namacalny dowód kontaktu!” Prezesura światowej organizacji tych stowarzyszeń murowana! A to się bardzo opłaci! I zaszczyty, i podróże, i koneksje… A tymczasem pajączek mu wszedł w drogę… i nici. Istna komedia…

— Więc mówisz, panie, że tych ludzi, to bractwo, jeśliby nie ten Janus… można by poprowadzić drogą prawdy? Że to ludzie uczciwi, choć błądzący? — podjął z nadzieją.

Nieznajomy patrzył na Müncha jakoś dziwnie — ni to ze współczuciem, ni to z ironią.

— Ot, co ci powiem, bracie: ty sobie nimi głowy nie zawracaj — odrzekł, niemal zupełnie trzeźwy. — Oni tam innej, niż ty myślisz, szukają prawdy.

— Ja im właściwą drogę wskażę! Są wśród nich tacy co wierzą w Boga… Janus chyba nie kłamał?…

— Naiwny jesteś, bracie. Jeśli nawet są tam tacy, co szukają Boga we wszechświecie, nie jest to ten sam Bóg, o którym pan myśli.

— A ty, panie, czego szukasz? Jakiej sprawie służysz? Czego pragniesz?

— Widzisz, bracie… — zamyślił się. — Gdybym mógł, rzuciłbym to wszystko… I poszedł z „wolnymi”… Ale nie mogę. Szkoda mi tego i owego… I ludzi, którzy na mnie liczą, i żony, i dzieci… A nawet domu z klimatyzacją i tej lampki wina wydawanej przez automat za okazaniem pekodera… Jestem za wygodny…

— Kim są ci „wolni”?

— A tam… Tacy wariaci… Myślą, że jak zniszczą pekoder i ruszą w świat na własnych nogach, to już są wolni jak ptaki… Ale czy ptaki są rzeczywiście wolne?… A peko to dobra rzecz! Nie zgubisz się, bracie. Śmierć ci nie straszna, bo cię szybko odnajdą i reanimują.

Łatwo też stwierdzić kto zacz. Można nawet dowiedzieć się ile kto dziś wina wypił, jak my na przykład… Pekoder to znak, żeś społeczności przypisany i opatrzność czuwa nad tobą. Że cię nic złego na drodze nie spotka…

— Opatrzność? — Münch znów stwierdził, że nie rozumie o czym mówi nieznajomy.

— Opatrzność, ale inna niż pan myśli. To opatrzność nasza, rodzima, ziemska. Nie niebieska, choć po niebie lata…

Podniósł się z ławy.

— Napijemy się jeszcze? Rozwodnionego! Rozwodniajmy się bracie!

— Nie będę już pił wina — odrzekł Münch. — Wystarczy.

— Szkoda. In vino veritas!

— Muszę wracać.

— Odprowadzę pana.

Ruszyli przez most, potem bulwarem w kierunku gmachu Instytutu.

Rozmowa już się nie kleiła. Müncha coraz bardziej opanowywało uczucie goryczy i zawodu. Jego towarzysz też stracił ochotę do gadania i aż do samej bramy Instytutu nie zamienili ze sobą słowa.

— Czy mogę wam, panie, w czymś pomóc? — zapytał Münch, gdy się żegnali.

— Mnie?! — zdziwił się nieznajomy. — Niech pan nie bierze serio tego, co mówiłem o sobie…

— Teraz pan nie mówi prawdy…

— Może…

— A Janusa to należałoby… — rozpoczął Münch i urwał natychmiast…

— …spalić — dokończył nieznajomy i zaśmiał się. — Powtórzę mu to, jak go spotkam.

Загрузка...