ROZDZIAŁ VI

Zostawiono ich samych w małej letniej zagrodzie, słychać jednak było, że większość napastników została na zewnątrz na straży.

– Nie wchodźcie do nich – rozległ się głos Numeru Jeden. – Nie wiadomo, jakie sztuczki potrafią wymyślić, nie dajcie się oszukać! Ja wracam na spotkanie z moim panem. Kiedy tu przybędziemy, tych troje ma być w środku!

Zbóje pokiwali głowami.

– I jak już mówiłem: Nie wolno ich tknąć nawet palcem! Mistrz chce dostać ich żywych, pragnie, by byli w stanie rozmawiać i znosić jego… metody tresury.

Kompani zanieśli się cichym, pełnym wyczekiwania śmiechem, po drżeniu w głosie można jednak było wyraźnie poznać, że nie mieli zaufania do Numeru Jeden i właściwie się go bali.

– 2abiorę ze sobą kilku ludzi – oświadczył straszliwy głos, z którego zaklasyfikowaniem trójka miała problemy. – Na straży tutaj wystarczy was dwudziestu.

Kroki się oddaliły.

Pod zagrodą zapanował spokój, najwidoczniej łotry, sądząc po przekleństwach i plaskaniu kart o kamień, zasiedli do gry. Od czasu do czasu złorzeczyli na panujące w górach zimno. Śnieg, od którego ciągnęło chłodem, leżał wszak blisko.

– Kim, do diabła, jest właściwie ten… Numer Jeden? – spytał ochrypły głos.

– Sza! – uciszył go inny opryszek. – Lepiej nie wiedzieć.

– Na jego wspomnienie dostaję gęsiej skórki – zwierzył się trzeci.

– A podobno sam szef jest jeszcze gorszy.

– Cholera!

– Ale my mamy dobrze.

– Tak sądzisz? Piekielny tu ziąb.

– Pomyśl tylko, ile nam zapłacą! A i gliny nie wetkną w to nosa.

– Zamknij się, twoja kolej, a gadasz, że gęba ci się nie zamyka.

Zapadła cisza. Słychać było tylko uderzanie kart o kamień, od czasu do czasu jakiś krótki komentarz. W pewnej chwili grający o mało nie wzięli się za łby, ale kilku kolesiów zapobiegło awanturze.

Marco i Halkatla mieli czas, by obejrzeć nogę Runego.

W środku panował mrok, szczegółów nie dawało się rozróżnić, ale gdy przesunęli Runego w pobliże najszerszego pasma światła, zobaczyli, że jego noga jest złamana mniej więcej w połowie łydki. Halkatla z rozwalonej kuchennej ławy wyciągnęła dwie deszczułki i zrobiła z nich łupki, a Marco własną koszulą owinął chorą nogę przyjaciela.

– W miejscu złamania jest otwarta rana – stwierdził. – Ale przypuszczam, że to się zagoi.

Halkatla z początku nic nie mówiła. Usta miała mocno zaciśnięte, jak gdyby powstrzymywała się przed powiedzeniem czegoś przykrego. Dopiero gdy zakończyli zabiegi i Rune mógł usiąść, oznajmiła na pozór obojętnie:

– Ty nie krwawiłeś, Rune. Z rany coś wypływało, lecz niewiele. Poza tym bardzo jasne. Jak żywica…

Rune odwrócił głowę. Choć wewnątrz panował półmrok, a on miał twarz niczym wyrzeźbioną z drewna, widzieli, jak bardzo się zasmucił.

Halkatla spontanicznie ujęła jego głowę w dłonie i mocno go do siebie przytuliła. Jej łzy skapywały prosto w splątane, przypominające konopie włosy.

Marco mocno ujął Runego za rękę. Niezwykły chłopak-alrauna siedział odrętwiały, bez oporów przyjmując wyrazy ich współczucia. Brakowało mu sił, by odeprzeć taki cios.

Wtedy właśnie zrozumieli, jak bardzo pragnie być człowiekiem.

Puścili go wreszcie i wszyscy razem ściśnięci usadowili się na krótkim, wbudowanym w ścianę łóżku.

– Nie możemy go teraz spotkać – cicho oznajmił Marco. – Jeszcze nie.

– Masz rację – pokiwał głową Rune. – Zwłaszcza ty.

Marco całkowicie się z nim zgadzał.

– On nie może mnie zniszczyć, nie wolno do tego dopuścić.

– Ile butelek masz przy sobie?

– Dwie. Ellen i swoją.

– To bardzo niebezpieczne! Musimy się stąd wydostać, zanim on tu dotrze.

– Kogo możemy wezwać na pomoc?

– Demony Wichru zniknęły. A część duchów przodków pełni straż przy żyjących w rodzie, pozostali czuwają nad Tovą i Morahanem.

– Mam pewien pomysł – szepnęła Halkatla. – Mówiliście wcześniej, że nie zawsze najważniejsza jest brutalna siła. Czy pozwolicie mi na wezwanie Sol? Poproszę ją, by sprowadziła wszystkie nasze urodziwe wiedźmy. Spróbujemy uwieść tych łajdaków.

– Dlaczego nie? – odpowiedział Marco po chwili namysłu. – Prośba o pomoc na pewno uraduje Sol. Ciągle narzeka, że nie ma co robić. Z całą pewnością nam to nie zaszkodzi, naszym prześladowcom także nie, po prostu na trochę przestaną o nas myśleć.

Wszyscy troje skupili myśli na Sol, prosząc ją o przybycie.

– Musiała czekać gdzieś za rogiem – mruknął Marco, bo Sol bardzo prędko odpowiedziała na wezwanie.

– Czego sobie życzycie? – spytała z błyskiem w oku. – I jak daliście się wciągnąć w taką pułapkę? Niedorajdy!

– Nie drwij z nas – uśmiechnął się Marco. – Staraliśmy się ze wszystkich sił.

– Wiem o tym. No, czego ode mnie chcecie?

Halkatla, nieco spłoszona, wyjaśniła w czym rzecz. Czuła wielki respekt przed Sol, niedoścignionym wzorem wszystkich czarownic.

Kiedy skończyła mówić, Sol zaśmiała się cicho.

– Tak, tak, Halkatlo, widzieliśmy, jak sobie poradziłaś z Pancernikiem… I teraz chcesz, aby inne zajęły się waszymi strażnikami?

– Właśnie. Jeśli jest was dostatecznie dużo.

Sol po cichu liczyła na palcach.

– Powinno się udać. Będzie świetna zabawa, całe wieki minęły od czasu, kiedy ostatni raz kogoś uwodziłam. Możecie mi zaufać! Ale… Nie wiem, czy posuniemy się aż tak daleko jak ty.

Kiedy zniknęła, uwięzieni porozumieli się wzrokiem.

– Chciałabym to zobaczyć – oświadczyła Halkatla.

– Ja także – przyznał Marco. – Jak sądzicie, możemy otworzyć okiennicę?

– Uchylimy ją odrobinę, tylko tyle, abyśmy wszyscy troje mogli wyglądać. Bo ty też chcesz popatrzeć, prawda, Rune?

– Wolałbym tego uniknąć – uśmiechnął się niepewnie.

– No cóż, będzie więcej miejsca dla nas.

Gdy odsuwali skobel, przytrzymujący drewnianą klapkę, usłyszeli głos jednego z pokerzystów:

– Co to, u wszystkich diabłów, się zbliża?

– Wóz? Pełen kobiet!

– Zatrzymuje się koło nas! O rany!

– Niech to licho, idą tu na górę!

– Nie wolno się tu zbliżać! Zatrzymajcie je!

– Phi, baby nie są niebezpieczne, głupie od czubka głowy do pięt!

Halkatla zdusiła przekleństwo, Marco ostrzegł ją wzrokiem.

– Widziałeś je? – spytała szeptem.

– Jeszcze nie. O, teraz widzę.

– Och, ale… – jęknęła Halkatla, szeroko otwierając oczy. – Nie, to nie może być prawda!

Sol w istocie zmobilizowała wszystkie najbardziej urodziwe posiłki Ludzi Lodu.

Dwudziestu mężczyzn podniosło się ze swych miejsc, ze zdumienia rozdziawiając gęby.

Piękniejszych kobiet nikt nigdy nie widział na świecie!

Rzecz jasna, znalazła się wśród nich sama Sol, a także Ingrid i Dida. Dalej Tun-sij, szamanka, która w młodości była prawdziwą pięknością, a teraz znów przybrała postać młodej dziewczyny. Zabrakło natomiast Shiry, ją bowiem przeznaczono do ostatecznej rozgrywki, wszak właśnie ona miała unicestwić ciemną wodę.

Ale w grupce kobiet znalazły się jeszcze inne ślicznotki.

Lilith, piękna niczym uosobienie grzechu. Przyprowadziła ze sobą trzy kobiety z zastępów Demonów Nocy, a jako pramatka wszystkich mrocznych mocy przywiodła także pięć niezwykle urodziwych panien z rodu elfów. Marco zorientował się, że są to czarne elfy, ale z tego powodu nie były wcale brzydsze, jedynie bardziej groźne.

I… właśnie ostatni szereg wzbudził taką reakcję Marca i Halkatli: siedem Demonów Zguby! Owych nadzwyczaj niebezpiecznych istot, które mamią miłością, a przynoszą zagładę; potrafią zesłać na mężczyzn depresję tak głęboką, że często prowadzi ona do samobójstwa.

A więc te dumne istoty także zechciały im towarzyszyć! Pomóc dzieciom Ludzi Lodu w potrzebie!

Marca na tę myśl ogarnęła niewypowiedziana radość.

Ale… Potrafił myśleć dostatecznie trzeźwo, by wiedzieć, że wiele panien przybyło tu po prostu dla własnej przyjemności. Widać nie zawsze miały dość rozrywek.

– Widziałeś kiedy w życiu coś podobnego? – westchnął któryś z mężczyzn.

– Własnym oczom nie wierzę. Chłopaki, teraz dopiero się zabawimy!

– Wiadomo! – zawtórował inny. – Zanim stąd pójdą, poczują, co to znaczy mężczyzna. Ale sikorki! Pewnie jadą na jakiś konkurs piękności.

– Chłopa im się zachciewa, że tak do nas ciągną!

Paru zbójów już zaczęło rozpinać pasy.

– Ruszamy, chłopaki!

– Nie, zaczekajcie – zaprotestował któryś. – Trzeba to zrobić z klasą!

Podszedł do kobiet, które znalazły się już na górze. Z początku nie mógł wydusić z siebie słów, tak zauroczony był widokiem przybyłych, wreszcie jednak przywitał się z przesadną galanterią:

– Witajcie, moje damy! Czym możemy służyć?

– Służyć! – z chichotem powtórzył któryś z łotrów stojących z tyłu.

Sol uśmiechnęła się do mężczyzny na trzodzie najbardziej olśniewającym ze swych uśmiechów.

– Jesteśmy zmęczone i spragnione, zastanawiałyśmy się, czy nie mogłybyśmy przez chwilę u was odpocząć…

– O, oczywiście, siadajcie tu, na ławce!

Dwornie wyciągnął z kieszeni używaną chustkę do nosa i zamaszystym ruchem wytarł nią siedzisko.

Roześmiani mężczyźni podeszli bliżej.

– Wracacie z jakiegoś przedstawienia? – spytał któryś myśląc o niezwykłych szatach dam.

– Macie rację – zaszczebiotała Sol. – Ale chodź, usiądź tu przy mnie!

Zapraszającym gestem poklepała ławkę. Trzej mężczyźni próbowali usadzić się naraz, gdy jednak się zorientowali, że wszystkie ślicznotki są równie chętne do zawarcia nowej znajomości, szybko znaleźli sobie inne.

W gromadzie zebranej przez Numer Jeden znaleźli się także Lasse i Bort, ci, którzy nie tak dawno temu uprowadzili Tovę z Fornebu.

Lasse, który do dwóch nie umiał zliczyć, znalazł sobie wdzięczną sikorkę. Nie dowierzał własnemu szczęściu, taka piękna kobieta zechciała się nim zainteresować! Nie miał pojęcia, że jest to Lilith, Demon Nocy.

– Widzieliście coś podobnego? – cieszył się jakiś łotr. – Przypada akurat po jednej na każdego! Jakby wyliczone, no nie?

Tak, tak, pomyślał Marco z niesmakiem. Właściwie nie chciał już więcej na to patrzeć, zbyt jednak był zafascynowany, by się oderwać.

– Chodź ze mną za węgiel – mruknął Lasse do Lilith. – Tu za duży tłok.

Poszła za nim, uśmiechając się tajemniczo.

Gdy tylko znaleźli się za domem, Lasse wsunął dłoń pod jej zwiewne, cieniutkie szaty.

– Jesteś taka cudowna – mamrotał. – Moja mała pięknotko. Wspaniale nam będzie razem, prawda?

– Oczywiście – odrzekła Lilith i w chwili gdy spojrzał głęboko w jej zwiastujące śmierć oczy, objęła swymi pięknymi smukłymi dłońmi jego męską dumę.

– Nie, no co ty… Nie ściskaj tak mocno – powiedział. – Spokojnie, zaraz posmakujesz… Aaa… Aaaa, puść! Aa…

Wolno opadł na ziemię, a Lilith obojętnie wróciła do pozostałych.

Bort był odrobinę inteligentniejszy od swego kolesia. Nawiązał rozmowę z jedną z baśniowo urokliwych dam z rodu elfów i po kawalersku ją zabawiał.

Łaskawie odwzajemniła jego uśmiech i pozwalała mu na wszystko, na co miał ochotę. Kiedy przeszli za szopę, chłopakowi już wydawało się, że osiągnął to, czego chciał. W uniesieniu ułożył się na niej i nagle poczuł, że ciało, które ma pod sobą, rozpada się. Patrzył w twarz nie mającą nic wspólnego z ludzkimi istotami. Wrzasnął i chciał odskoczyć, ale jego męskość uwięziona była niczym w imadle. Chwilę później leżał bez ruchu na ziemi, całą przednią stronę ciała miał zżartą. Był martwy.

Taki sam los spotkał wszystkich mężczyzn, którzy wybrali czarne elfy.

Czterej obcujący z zawodzącymi Demonami Zguby, zajrzawszy w oczy depresji, zastrzelili się.

Sol, Ingrid i Dida nie były aż tak krwiożercze. Pozwoliły swym kawalerom posunąć się nieco w umizgach, a potem sprowadziły na nich iluzję. Mężczyznom wydało się nagle, że są żabami; podskakując odszukali pobliskie jeziorko i wskoczyli do lodowato zimnej wody.

Temu, któremu przypadła Tun-sij, wydawało się, że chwycił szczęście za nogi. Fascynująca kobieta zaczęła jednak monotonnym głosem odmawiać czarodziejskie zaklęcia, pod których wpływem jej wybranek wdrapał się na dach zagrody. Stamtąd rzucił się na ziemię, wymachując ramionami niczym skrzydłami. Taki był jego koniec.

Trzy Demony Nocy, towarzyszące Lilith, sprowadziły na swych zalotników najgorsze koszmary, i to akurat w chwili, gdy sądzili, że wszystko jest już na dobrej drodze. Jednemu z nich wydało się, że ma pod sobą rozkładające się zwłoki, drugi spostrzegł nagle, że trzyma w ramionach olbrzymiego węgorza, a trzeci odkrył, że kocha się ze starym, pomarszczonym dziadem.

Najgorszy jednak los spotkał tych, którzy postanowili podbić serca trzem pięknym Demonom Zguby. Pierwszy został przeklęty na wieki, ruszył w tę samą drogę, co kiedyś Tamlin: do pustki wszechświata, w której krążyć miał po wsze czasy. Temu, który zainteresował się Demonem Fałszywych Nadziei, wydało się, że oto największe szczęście spoczywa mu w ramionach, a już za chwilę patrzył, jak ciało kawałek po kawałku odpada mu od kości, aż wreszcie ulitowała się nad nim miłosierna śmierć. Trzeci zaś został całkowicie unicestwiony, zniknął bez śladu.

Bitwa była wygrana. Kobiety patrzyły na siebie i chichotały albo głośno się śmiały, w zależności od temperamentu. Żałosne niedobitki z oddziału Tengela Złego uciekały w popłochu do drogi, jeden z nich bez spodni. Sol i Ingrid poganiały ich biegnąc, aby jeszcze bardziej ich wystraszyć. Obie piękne czarownice zanosiły się śmiechem.

– Oj – westchnął Marco i usiadł znużony.

– Szkoda, że nie mogłam z nimi być – poskarżyła się Halkatla.

– Jak teraz stąd wyjdziemy? – przytomnie spytał Rune.

Marco natychmiast się poderwał.

– Te drzwi nie wyglądają na szczególnie mocne. Pomóż mi, Halkatlo, wyłamiemy zamek!

– Ale czy one tam na zewnątrz…?

– Nie, nie mogą wykonywać tak konkretnych zadań. Potrafią jedynie posłużyć się iluzją.

– Tak sądzisz? – mruknęła Halkatla. – Nie wydaje mi się, aby to były wyłącznie iluzje.

Drzwi poddawały się naciskowi, a po kilku solidnych pchnięciach ustąpiły. Byli wolni.

Ku ich zdumieniu kobiety nadal stały na placu boju. Widać było, że są z siebie niezmiernie zadowolone. Marco starał się nie patrzeć na ziemię.

Skłonił się przed nimi głęboko.

– Dzięki za to, że ocaliłyście nas przed Tengelem Złym!

– To dla nas sama przyjemność – skromnie odparła Sol, ale żółte oczy lśniły blaskiem dumy.

– Dajcie znać, gdybyście kiedyś jeszcze nas potrzebowali – rzekła Lilith, a wszystkie towarzyszące jej istoty pokiwały głowami.

Marco zdziwiony spostrzegł, że nawet lodowate Demony Zguby patrzą na nich łaskawie.

– Brakuje mi w tej gromadce Villemo i Tuli – powiedziała Halkatla do Sol. – Ogromnie też żałuję, że nie mogłam się do was przyłączyć. Rola biernego obserwatora była mi przykra.

– O, ty już pokazałaś co potrafisz, z Pancernikiem – uśmiechnęła się Sol. – A jeśli chodzi o te dwie, które wspomniałaś, to Villemo nie bardzo można nazwać czarownicą. Ona była dostojną szlachcianką, czasami tylko… nazwijmy to wyzywającą. W dodatku zajęta jest próbami odszukania Ellen, którą miała się opiekować. A Tula ma dość zajęć przy organizowaniu wszystkiego w Górze Demonów i upilnowaniu stadka dzieci Ludzi Lodu. W wolnych chwilach jest przy swym protegowanym Andre, by pocieszyć go po stracie matki, Benedikte.

Marco chciał jak najspieszniej opuścić to straszne miejsce, gorąco więc podziękował jeszcze raz za pomoc, mówiąc, że muszą stąd odejść, zanim przybędzie tu Tengel Zły i jego prawa ręka.

Kiedy schodzili w dół do szosy, ani razu nie obejrzał się za siebie.

– Mamy bardzo niebezpiecznych sprzymierzeńców – stwierdził Rune, który szedł w środku, podpierany z obu stron przez Marca i Halkatlę.

– Tak – krótko odpowiedział Marco.

Halkatla odwróciła się.

– Zniknęły!

– Powinniśmy byli pogrzebać zmarłych – zafrasował się Marco. – Ze względu na mieszkańców wioski. Ale nie mamy czasu do stracenia, poza tym brak mi sił, by patrzeć co uczyniły nasze sojuszniczki.

Na szosie czekała ich przykra niespodzianka. Ich auto, całkowicie rozbite, nie nadawało się do reperacji. Szlaban był otwarty, ale Numer Jeden i jego kompani zabrali wszystkie samochody osobowe. Została tylko ciężarówka.

– Poradzisz sobie z nią? – spytał Rune.

– Nigdy nie próbowałem – odparł Marco. – Ale powinno jakoś pójść.

Halkatla głośno rozpaczała nad „swoim” ukochanym autem, kiedy jednak przenieśli rzeczy i wspięli się do szoferki, pisnęła z zachwytu. Siedząc tak wysoko nad ziemią, miała wrażenie, że cały świat leży u jej stóp.

Kluczyk tkwił w stacyjce. Po licznych próbach i sprawdzeniu, co do czego służy na desce rozdzielczej, Marcowi udało się uruchomić ogromny pojazd. Narzekał tylko na przyczepę, która nie bardzo chciała go słuchać na zakrętach, wreszcie jednak zdołał opanować technikę jazdy.

Znów więc podążali na północ.

Akwizytor Per Olav Winger wsiadł wraz z Numerem Jeden do samochodu z szoferem. W dwóch następnych autach jechała reszta ludzi, w sumie było ich około dziesięciu.

Wsadzenie Wingera do samochodu w Dombas nie obyło się bez trudności. Wcielony weń Tengel Zły nie lubił pojazdów, których nie ciągnęły konie. Wolał swój własny sposób przemieszczania. Ciało Pera Olava Wingera, w którym musiał się ukrywać, ciążyło mu i opóźniało podróżowanie, ale nocą niczym wyprostowany cień unosił się o kilka decymetrów nad ziemią. W ten sposób przeprawił się z okolic Oslo do Gudbrandsdalen, irytując się na zwierzęta, które nie mogły znieść jego widoku, choć skrywał się w skórze handlarza odkurzaczy, i wściekły na uciekających przed nim ludzi.

W Dombas jednak czekał na niego Numer Jeden i nalegał, aby Tengel wsiadł do jednego z tych mechanicznych powozów, twierdząc, że w ten sposób będą mogli się posuwać znacznie szybciej.

Tengel Zły nie chciał tracić twarzy przed swym najbliższym współpracownikiem i wszystkimi poplecznikami, z których żaden nie okazywał strachu przed czarodziejskimi powozami. Dlatego starannie ukrył swe prymitywne obawy i, bardzo niechętnie, wpasował się na tylne siedzenie, które mu wskazano. Z początku chciał zasiąść na miejscu kierowcy, stwierdził bowiem, że jest ono najważniejsze i z tej racji należy się oczywiście jemu, ale Numer Jeden dyskretnie szepnął, że w takim razie musiałby także kierować potworną maszyną. Wsunął się więc do tyłu i usiadł na samym brzeżku siedzenia. Kierowca zaraz zaczął kaszleć i natychmiast otworzył okno. Na zewnątrz było chłodno, ale trudno, nie mógł wytrzymać w takim zaduchu.

W istocie, tym powozem posuwali się znacznie szybciej. Tengel Zły po pewnym czasie nawet się rozluźnił i udzieliło mu się podniecenie wywołane szybką jazdą.

Zdobędzie wiele takich powozów! Dopiero wszystkim zaimponuje!

Ale na kim niby miał wywierać wrażenie? Na Ludziach Lodu w Dolinie, w trzynastym wieku?

Czas umknął Tengelowi Złemu. Kolejny raz musiał to przyznać. By odegnać poczucie upokorzenia, zmienił wątek:

– A więc teraz już ich masz?

– Tak, teraz ich mamy – odparł Numer Jeden. – Wszystkich troje. Pilnuje ich dwudziestu moich ludzi, nie uciekną.

– A jednym z tej trójki jest mój nieznany wróg?

– Najprawdopodobniej. Taki przystojniak.

Usta Pera Olava Wingera wykrzywiła radość wyczekiwania pomieszana z pogardą. Nareszcie, nareszcie będzie mógł ujrzeć tego, który przez tyle czasu budził jego irytację! Miał na imię Marco… Tengel Zły nie pojmował, skąd ktoś taki się wziął.

Jednego natomiast był pewien: ten Marco odpowie teraz za wszystko, co uczynił wbrew woli swego wielkiego przodka. Jaką zemstę wymyślić dla takiego łotra? Tengel cieszył się na samą myśl o możliwościach, jakie się przed nim otwierają. Najstraszliwsze tortury…

Numer Jeden ciągnął:

– Jest tam też ten dziwny typ, który wydaje się zrobiony z drewna. No i Katthala…

– Halkatla – poprawił go zniecierpliwiony Tengel. – Ona jest moją niewolnicą. Na pewno zatrzyma tamtych dwóch na miejscu, dopóki ja nie przyjdę.

Numer Jeden nie wspomniał, że jego zdaniem Halkatla zbuntowała się naprawdę. Uznał, że nie warto irytować tego Wingera, z pewnością potrafi być niebezpieczny nawet dla swych najbliższych zaufanych.

– Tutaj – poinstruował Numer Jeden szofera. – Stań tutaj, to już tu na górze.

Ogarnięty zapałem nie zauważył, że ciężarówka zniknęła. Całą uwagę skupił na małej zagrodzie stojącej na zboczu. Triumf? Wynagrodzenie, jakie otrzyma od Wingera…

Zatrzymały się pozostałe samochody, wysypali się z nich ludzie. Szli za nimi, zachowując stosowny dystans.

Dwaj głównodowodzący prędko posuwali się pod górę. Numer Jeden zaniepokoiła nieco cisza panująca wokół zagrody. Doszedł jednak do wniosku, że ludzie siedzą gdzieś z tyłu. Przed nimi jeszcze kilka kroków.

Nagle twarz mu zmartwiała jakby skuta lodem, niepewnie rozejrzał się dookoła. Również jego zwierzchnik znieruchomiał.

Przed zagrodą ujrzeli pobojowisko.

A otwarte drzwi prowadziły do pustego pomieszczenia.

Dołączyła do nich reszta ludzi.

– Na miłość boską – jęknął jeden. Innego pochwyciły torsje.

Wściekły Per Olav Winger maszerował szybkim krokiem, przyglądając się zwłokom. Kopnął jedne i obrócił je stopą. Następne…

– Posprzątać tu! – ryknął. – Zagrzebać w ziemi! Tak, aby nie zostały żadne ślady! Zrozumiano?!

Wreszcie wrócił. Do swego najbliższego współpracownika nie odezwał się ani słowem. Ale tak strasznych oczu Numer Jeden u nikogo jeszcze nie widział.

Błyskawicznie znaleźli się na drodze, pozostawiając pośledniejszym złoczyńcom uprzątnięcie placu boju. Przez cały czas gdy schodzili w dół, Tengel Zły milczał.

Dopiero teraz zrozumiał, że jego przeciwnicy są o wiele silniejsi niż przypuszczał. Ludzie Lodu nie daliby sobie z tym rady sami.

A przecież Demony Wichru już unieszkodliwił!

Kim więc byli pozostali sojusznicy Ludzi Lodu?

Na twarzy Pera Olava Wingera pojawił się wyraz takiego zdecydowania i żądzy mordu, że gdyby Numer Jeden popatrzył akurat w tę stronę, zrozumiałby, że zwyczajnym z pozoru komiwojażerem kieruje ktoś zupełnie inny.

Загрузка...