ROZDZIAŁ XIV

– Utknęłam w tych gałęziach! – zawołała Tova. – Te przebrzydłe wierzby, mogłoby się wydawać, że są żywe!

Gabriel idący przed nią miał podobne problemy, ale był tak mały, że walczył z czepliwymi pędami na niższym poziomie. Od czasu do czasu sponad zarośli wyłaniała się tylko jego czarna grzywka.

Nagle, kiedy Tova zajęła się uwalnianiem nogi ze splątanych zarośli, całkiem zniknął.

W tym miejscu w podłożu była jama i Gabriel w nią wpadł. Spotkało go to nie po raz pierwszy, wymamrotał więc tylko kilka słów, których matka i ojciec z pewnością by nie zaakceptowali, i podjął próby uwolnienia się z pułapki.

Wówczas jednak zdarzyło się coś okropnego, i to tak prędko, że nie zdążył nawet krzyknąć. Jakaś nieduża istota rzuciła się na niego od tyłu i lodowatą dłonią zakryła mu usta. Coś podcięło mu nogi i nagle pojawił się jeszcze ktoś, niemal równie mały. Wystarczył jeden ruch ręki stworów, a Gabrielowi pociemniało w oczach. Oślepłem, pomyślał, ogarnięty paniką. Próbował krzyczeć, ale nieduże istoty poruszające się zwinnie jak wiewiórki błyskawicznie odciągnęły go na bok.

Stracił przytomność.

– Pomóż mi się z tego wyplątać, Halkatlo – stęknęła Tova, wściekła na karłowate wierzby. Halkatla pospieszyła jej na ratunek, pozostali towarzysze także ruszyli w stronę dziewcząt.

– Gdzie Gabriel? – spytał Ian, który szedł przed chłopcem.

Wszyscy przystanęli.

– Gabrielu! – zawołał Marco, a jego głos odbił się echem od skalistych szczytów.

Cisza, jaka potem zapadła, przytłaczała swym ogromem.

– Boże – jęknęła Tova. – Byłam taka zaaferowana… Nie widziałam…

– Nikogo nie będziemy obwiniać – ostro przerwał jej Marco. Pobiegł do przodu, a Ian i Rune się cofnęli. Wszyscy zmierzali do miejsca, w którym powinien być Gabriel.

Zniknęli wśród krzaków, przeszukiwali szczeliny i jamy.

Przyłączyła się do nich Halkatla.

– Tova nareszcie się wyplątała. Znaleźliście chłopca?

– Nie.

Marco wydobył się na powierzchnię.

– Nie mogę tego zrozumieć – szepnął pobielałymi wargami.

Gdy pozostali wyłonili się ponad krzewy, brakowało kolejnej osoby.

– Tova? – zdziwił się Marco.

I tym razem także nie otrzymał odpowiedzi.

– Tova! – powtórzył Ian. – Tova, odezwij się!

Znów straszna cisza była jedynym odzewem. W oddali śniegowa chmura skryła najwyższy ze szczytów. Ciągnący się od niej szarobiały welon zapowiadał, że śnieg wkrótce dotrze i do nich.

Tak tu pusto…

– Tova! Gabriel! – zawołał Marco z przerażeniem w głosie.

Znowu podjęli poszukiwania. Próbowali odnaleźć Tovę w miejscu, gdzie była jeszcze przed chwilą, szukali po bokach i z tyłu, ale teraz już nikogo nie pozostawiali samego. Zniknęło dwoje najniższych, więc pilnie baczyli na Halkatlę, którą od czasu do czasu także całkiem kryły wierzbowe krzewy. Halkatla przyszła wszak na świat wtedy, gdy ludzie na ogół nie osiągali zbyt wysokiego wzrostu. Była też mniejsza od pozostałych z racji płci.

Wreszcie się zatrzymali i rozejrzeli dokoła. Słychać było jedynie ich zmęczone, świszczące oddechy. W swych twarzach mogli wyczytać nawzajem desperację i rozpacz.

– Ulvhedinie! – krzyknął Marco. – Gdzie jest Gabriel? Sol! Gdzie Tova?

Nie doczekali się jednak żadnej odpowiedzi.

Rune starał się zachować spokój.

– Bez względu na to, gdzie jest Tova i Gabriel, ich opiekunowie są z nimi. A zatem, jeśli nas nie słyszą, muszą być gdzieś daleko.

Wszyscy czworo byli bliscy płaczu.

– Nędzni tchórze! – rozległo się nagle ochrypłe wołanie, dochodzące zza ciągnących się przed nimi pagórków. W tym samym momencie zasłona śniegu przesłoniła im widok.

Popatrzyli po sobie.

– Kto to był? – spytał Ian.

Twarz Marca pokryła się kredową bladością, zanim jednak zdążył odpowiedzieć, usłyszeli:

– Chcecie ich? No, to po nich przyjdźcie!

– To był inny głos – stwierdziła Halkatla. – Bardziej dziecinny.

– Idziemy – nakazał Rune.

Podjęli na nowo mozolną wędrówkę. Zmęczeni i przygnębieni przedzierali się przez oporne krzaki, aż wreszcie dotarli do twardego podłoża.

Tam zobaczyli Sol. Stała odwrócona do nich plecami, zajęta rozmową z dwoma niezwykłymi istotami. Kiedy do niej podeszli, odwróciła się. Twarz miała niezwykle surową, ściągniętą powagą. Z jej oczu zniknął zwykły szelmowski błysk.

– Marco, ty i ja daliśmy się złapać w najgroźniejszą w naszym życiu pułapkę. Sami sobie z tym nie poradzimy, przyjacielu. Dlatego wezwano Nataniela, wkrótce powinien tu być.

Ian patrzył na nich zdziwiony. Wydawało mu się, że Marco z tych dwu mężczyzn jest silniejszy. Nataniela traktował jako niepoprawnego marzyciela, nikogo więcej.

Teraz jednak zrozumiał, że i Marco ma swoje słabości. Piękny mężczyzna wpatrywał się w dwie nieduże istoty, oddychając szybko, z trudem. Ian usłyszał, jak szepcze: „Nie, nie, nie mam na to sił!”

– Prawda? – powiedziała do niego Sol.

Dla Iana ostatnie pół godziny było bardzo trudne. Zniknęła Tova i to zmusiło go do zastanowienia się nad uczuciami, jakie dla niej żywił. Jeszcze całkiem niedawno wmawiał sobie, że Tova i on są wyłącznie kompanami, bardzo dobrymi przyjaciółmi, którzy z pewnych szczególnych względów postanowili iść razem do łóżka. Zdecydowali się jednak na ten krok świadomie i na trzeźwo, bez gorętszych uczuć.

Teraz, ku swemu zdumieniu, był napięty jak struna, targał nim lęk o dziewczynę. I ogromnie mu jej brakowało. Pokochał ją! Jak mocne jest to uczucie, nie był w stanie ocenić, ale jasne się stało, że znaczy ona dla niego więcej niż przypuszczał.

A teraz…? Tova i Gabriel leżeli nieprzytomni na ziemi przed dwiema małymi bestiami. Mniejsza z nich przyłożyła wąski, ostry sztylet do niczym nie osłoniętego gardła dziewczyny. Nie było wątpliwości, że go użyje, jeśli uzna, że tak trzeba.

Ian Morahan poczuł, jak żelazna obręcz zaciska mu się wokół serca. Pragnął odzyskać Tovę. Życie bez niej wydało mu się nagle nieznośne.

Nareszcie przyjrzał się dwóm złym istotom. Byli to młodzi chłopcy. Stojąc w bezpiecznej odległości, naśmiewali się z nich pogardliwie. Jeden, niemal rówieśnik Gabriela, jednocześnie brzydki i ładny, miał wyrazistą twarz, z żółtych oczu bił ogrom zła. Obaj młodzi ludzie byli do siebie niezwykle podobni, tylko temu drugiemu, starszemu – może dwudziestolatkowi – brakło choćby śladu fascynującej urody młodszego. Stanowił uosobienie brzydoty, jego ciało wydawało się sękate, jakby pokurczone. Niewysocy, z powodzeniem mogli się obaj skrywać wśród karłowatych wierzb.

– Coście zrobili Tovie? – zawołał zrozpaczony Morahan. – I małemu Gabrielowi?

Jeden z młodzieniaszków brutalnie dźgnął Tovę czubkiem buta.

– Macie tu te swoje śmiecie. Możecie je dostać. Za Halkatlę.

– Oczywiście! – Halkatla natychmiast zrobiła krok do przodu.

Rune mocno złapał ją za ramię i przytrzymał.

– Nie idź tam! Tengel Zły wyśle cię do Wielkiej Otchłani.

– Ale…

Rune gestem nakazał jej milczenie.

Marco sprawiał wrażenie kompletnie niezdolnego do działania. Ian nigdy jeszcze nie widział człowieka, na którego twarzy malowałaby się taka rozpacz.

Spostrzegł jednak coś jeszcze. Na pagórku za dwiema okropnymi istotami stał Ulvhedin, opiekun Gabriela. Wydawało się jednak, że olbrzym nie śmie niczego przedsięwziąć, obawiając się ryzykować życie chłopca.

I wtedy zjawił się Nataniel. Wyłonił się z zamieci śnieżnej, szalejącej między szczytami.

Jego przybycie najwyraźniej nie poruszyło wrogów, ale z piersi Marca wyrwało się westchnienie ulgi.

– Nie będę pytał, skąd przychodzisz – rzekł. – Ale wiedz, że jesteś naprawdę wytęskniony.

– Rozumiem – odparł Nataniel, obrzucając wzrokiem dwóch groźnych młodzieniaszków.

Zwrócił się bezpośrednio do jednego z chłopców.

– Ulvarze! Wysłuchaj mnie!

– Dlaczego miałbym cię słuchać, ty durniu – odezwał się starszy chłopak chrapliwym, wyrażającym najwyższą pogardę głosem. – Niech Marco po nich przyjdzie, jeśli ma dość odwagi!

Marco zasłonił twarz dłońmi.

– Dobrze wiesz, że nie może tego zrobić – spokojnie odpowiedział Nataniel. – Wiesz, że nigdy nie przeżył nic straszniejszego niż to, że musiał cię wtedy zabić, swego własnego brata bliźniaka. Nigdy nie potrafił się z tym pogodzić i nigdy nie będzie mógł jeszcze raz wystąpić przeciwko tobie.

– Wiem, wiem – zachichotał Ulvar. – Tengel Zły nie przewidział, jaki szczęśliwy zbieg okoliczności nas czeka.

– A ty, Kolgrimie – Nataniel zwrócił się do mniejszego z chłopców. – Wiesz chyba, że jesteś jedynym wnukiem Sol?

– Pewnie, że wiem – agresywnym tonem odparł chłopak. Głos jego świadczył, że akurat przechodzi mutację.

– Dlatego Sol nie może wyrządzić ci krzywdy.

– No właśnie… Więc dawajcie Halkatlę – zimno nakazał Ulvar.

Marco odsłonił twarz.

– Ulvarze – poprosił. – Czy nie możesz mi wybaczyć tego, co ci zrobiłem?

Ulvar nie odpowiedział. Patrzył na brata lodowatym wzrokiem. Zawieja dotarła już do nich, niesiony wichrem śnieg ciął po policzkach, ciała Gabriela i Tovy pokryły się warstewką białego puchu.

Nataniel podszedł o krok bliżej.

– Kolgrim…Kogo podziwiałeś najbardziej na świecie?

– Tengela Złego, to przecież jasne!

– Nie. Był ktoś, kogo wielbiłeś ponad wszystko, choć nigdy nie poznałeś tej osoby. Była nią twoja babka, czarownica Sol.

– Eee – drwiąco odparł Kolgrim, ale czy w jego głosie nie dało się wyczuć odrobiny niepewności?

– A kto pomógł ci odnaleźć skarb Ludzi Lodu? Właśnie Sol. Przypominasz to sobie?

– Głupia gadka – prychnął Kolgrim, ale unikał wzroku Nataniela. Nie chciał też spojrzeć w oczy Sol.

Piękna wiedźma natomiast wybuchnęła jak beczka prochu.

– Słuchaj no, mój mały łobuziaku! Czy to nie ja strzegłam cię przez całe twoje życie? Czy nie ja byłam z ciebie dumna, gotowa zawsze spieszyć z pomocą bez względu na to, jak haniebnie się zachowałeś? A teraz spotykam małego podłego tchórza, który jest chłopcem na posyłki Tengela Złego! Widziałeś go? Widziałeś ten ohydny jęzor, wąchałeś cuchnący oddech? Gdybyś przyłączył się do nas, poznałbyś fantastyczne, baśniowe istoty, przeżył niesamowite przygody. Ty jednak musiałeś go usłuchać, a on pogrążył cię we śnie, w którym trwałeś przez ponad trzysta lat. W tym czasie ja i wszyscy inni żyliśmy sobie w wolnym świecie duchów, doskonale się przy tym bawiąc.

– A ty, Ulvarze – Nataniel kuł żelazo póki gorące. – Kogo najbardziej podziwiałeś jako dziecko?

– Stul pysk! – warknął Ulvar.

– Tak, twego brata Marca. On potrafił czarować, przywołać sypiące iskrami błyskawice. Ty tego nie umiałeś. On miał przyjaciół. Ogromne wilki. Pamiętasz je? Właśnie jeden z nich przywiódł mnie tutaj. Przebył wiele mil w jednym okamgnieniu. A ciebie tylko pogrążono we śnie, odłożono jak zbędny przedmiot na półkę, i nic nie wiesz o dzisiejszym świecie.

– Dawaj Halkatlę i zamknij gębę, przeklęty mydłku! – wrzasnął Ulvar.

– Pamiętasz, kto cię chronił, kiedy byliście mali? Marco. Kto płakał nad twym martwym ciałem? Kto trzymał je w ramionach i trzeba go było siłą odciągać?

– To dlaczego mnie zastrzelił? Mógł tego nie robić!

– Nie, nie mógł. Groziłeś, że zabijesz małą Benedikte, chciałeś też zawładnąć skarbem. Marco nie miał wyboru. Ale nikt nie był wtedy bardziej zrozpaczony niż on.

– Oszczędź sobie tych słodkich słówek, one nie robią na mnie wrażenia.

– Ze względu na twoją matkę, Ulvarze…

– Ja jej nie znałem!

Nagle Nataniel uświadomił sobie pewną prostą prawdę: Ulvar nie wiedział, kto jest jego ojcem! W takim razie bowiem wiedziałby o tym także Tengel Zły. Podły przodek nie znał prawdy o Marcu, nie miał pojęcia, że jest on czarnym aniołem, synem Lucyfera. Henning nigdy nie zdradził Ulvarowi prawdy, nie śmiał.

A więc należy trzymać język za zębami! Nie trzeba wspominać potężnych wilków ani czarnych aniołów.

Ulvar sądził, że Marco został po prostu obdarzony nadzwyczajnymi zdolnościami i tylko dzięki nim mógł dokonywać cudów w latach ich dzieciństwa. Ulvar nie zdawał sobie sprawy, skąd brały się wilki!

Śnieżyca minęła, ponury pejzaż wyłonił się na nowo – falista linia pagórków na tle mrocznych skał.

Jak to możliwe, by Tengel Zły nie słyszał nic o Ulvarze? O wilkach? O tym, że Ulvar miał brata-bliźniaka, a był nim właśnie ten, którego Zły latami poszukiwał siłą swej myśli?

„Spoczywał w otchłani zła”, to właśnie spotkało Ulvara. Tengel umieścił go tam, o nic nie pytając do czasu, aż stanie mu się potrzebny. Nastąpiło to właśnie teraz.

Nataniel znów przemówił do ciężko dotkniętego przekleństwem młodzieńca:

– Ulvarze… Dobrze wiesz, że kiedy żyłeś, nie byłeś lubiany…

Ulvar wybuchnął urągliwym śmiechem.

– Doskonale! Na tym mi właśnie zależało, rozzłościć wszystkich!

Boże, to się nie uda, zwątpił Nataniel, ale nie ustawał w próbach:

– Ale był jeden jedyny człowiek, który cię kochał bez względu na to, co robiłeś. Był nim Marco, dobrze o tym wiesz.

– Brednie – prychnął Ulvar, ale z jego twarzy dał się wyczytać wyraz niepewności. – Ten hipokryta maminsynek!

– Jak mógł być maminsynkiem, skoro nigdy nie widział swej matki?

– Ja też jej nie znałem, ale świetnie dawałem sobie radę!

– Naprawdę? Ja uważam, że całe twoje życie było jednym wielkim niepowodzeniem.

– Brednie – powtórzył Ulvar. Najwidoczniej nie mógł znaleźć innych słów.

Nataniel uznał to za oznakę słabości i postanowił ją wykorzystać. Wraz z Sol i Markiem szybkim krokiem zbliżyli się do chłopców.

Obaj odruchowo się cofnęli, ze zdumienia zapominając o swoich ofiarach. Sol była szybsza, otoczyła ramionami opierającego się, wierzgającego Kolgrima i mocno go uścisnęła.

– Jesteś moim jedynym krewnym – powiedziała spokojnie. – A ja twoją.

– Do stu diabłów! – pisnął Kolgrim, próbując uwolnić się z jej objęć. – Nie potrzeba mi żadnych krewnych, jestem silny, ja…

I wtedy właśnie, w tym momencie, ujawniła się siła Nataniela. Moc, nad którą wszyscy się zastanawiali i której próbowali się doszukać. Nataniel, niezdecydowany, niepewny, marzyciel…

Teraz uderzył!

Gdy Sol trzymała w objęciach wnuka, Marco zbliżał się do Ulvara, który wycofywał się coraz dalej, wściekły, przypominający prężącego się do skoku kota. Rune, Ian i Halkatla błyskawicznie zajęli się nieprzytomnymi, przeciągnęli ich w bezpieczne miejsce.

Ale Nataniel…

Wszyscy, oniemiali, zastygli w pół ruchu i zapatrzyli się w niego.

Od Nataniela biło światło, otaczało go niczym aura. Z jego oczu spływały opalizujące płomienie, a było w nich takie ciepło i dobroć, o jakich nikomu się nawet nie śniło.

Przyjaciele stojący za nim nie widzieli jego oczu, wyczuwali jednak siłę, potężną moc miłości! Sol i Marco wpatrywali się weń zaskoczeni, a Ulvar i Kolgrim stali jak sparaliżowani.

Na głowie Nataniela pokazała się niska czarna korona świadcząca o tym, że jest księciem Czarnych Sal.

Cała moc, jaką nosił w sobie, ta, którą otrzymał od Ludzi Lodu, od Demonów Nocy, Demonów Wichru, czarnych aniołów i od rodu swego ojca, w którym przyszedł na świat jako siódmy syn siódmego syna, wszystko to skupiło się w blasku, jaki z niego płynął.

Podszedł do Kolgrima. Sol opuściła ręce i stała przy swym wnuku, który nie mógł nawet drgnąć. Nataniel ujął twarz chłopca w swoje dłonie.

Wtedy właśnie wszyscy zrozumieli, że siłą, jaką nosi w sobie Nataniel, jest miłość.

Nikt nigdy nie mógł pojąć, na czym ma polegać jego szczególna właściwość. Doszukiwano się potężnych magicznych zdolności, wewnętrznej siły, mogącej powalić każdego wroga. Dobroć i łagodność nikomu nie przyszła na myśl.

– Kolgrimie – powiedział miękko Nataniel. – Co dał ci Tengel Zły? Samotność. Nikt nie chciał cię naśladować, nikt cię nie podziwiał nawet za twoje zło. A potem cię poświęcił. Dał ci samotny grób, podczas gdy ty sam spoczywałeś przez wiele stuleci w otchłani zła. Jest ktoś, kto cię kocha, Kolgrimie: twoja babka, Sol, która jest cudowną istotą i wzorem naprawdę godnym naśladowania. Zastanów się! Nie mówię, byś w jednej chwili przeszedł na naszą stronę. Ale nam nie przeszkadzaj! O nic więcej cię nie proszę.

Pozostawił Sol oszołomionego Kolgrima i zajął się Ulvarem.

Bliźniaczy brat Marca wpatrywał się w Nataniela jak zaklęty.

– Korona – szepnął. – Korona? Skąd się ona wzięła?

– Marco też ma taką, Ulvarze. Zobacz, właśnie się pojawiła.

– Jeszcze piękniejsza! – zachwycił się Ulvar. – Jak książęca.

– Tak – włączył się Marco. – Tobie również się należała. Ale wybrałeś złą stronę.

Nataniel pokręcił głową, nie spuszczając wzroku z Ulvara.

– Ty nie wybrałeś, Ulvarze, ty nie miałeś wyboru. I nikt nie obwiniał cię o to, że urodziłeś się ze złem w duszy. Ale teraz znów stoisz na rozdrożu. Zastanów się, co otrzymałeś od Tengela Złego. Jaką przyszłość ci ofiarował?

– Mogę mu służyć.

– Pięknie. To wyjątkowa nagroda. Proponuję ci te same warunki co Kolgrimowi. Nie żądamy, byś się do nas przyłączył, bo to może być dla ciebie zbyt trudne, nie wiemy też, czy możemy ci w pełni zaufać. Prosimy tylko, abyś nie walczył przeciwko nam.

– Nie mogę zmienić decyzji, bo wyślą mnie do Wielkiej Otchłani.

– Halkatla zaryzykowała. Jest wielu, którzy ją ochraniają.

Ulvar gorączkowo potrząsał głową, do szaleństwa przerażony tym, co może go spotkać, jeśli sprzeciwi się Tengelowi Złemu. Jednocześnie chęć odczucia wspólnoty z innymi była niezwykle kusząca, nigdy bowiem dotąd jej nie zaznał. Oczarowany był także czarnymi koronami i życzliwością Marca. Napłynęły zapomniane obrazy z dzieciństwa, wspomnienie opiekuńczych ramion brata, którego zawsze traktował jak starszego. Oczy Nataniela… Zauroczyły go jeszcze bardziej, miał wrażenie, że bije z nich sama istota dobroci, otacza go ciepłem, miłością i zrozumieniem…

Ulvar poczuł, że coś w nim pęka. Jęknął, miał wrażenie bolesnej samotności, kolana się pod nim ugięły i ku swemu wielkiemu zawstydzeniu wybuchnął rozdzierającym płaczem. To te oczy go złamały, te przeklęte oczy pełne współczucia. Czuł bliskość Marca, zorientował się, że ukochany brat pomaga mu wstać i mocno tuli do siebie, nigdy jeszcze Ulvar nie doznał niczego tak wspaniałego, cudownego i… pięknego!

Wrócił do domu!

Kolgrimowi, który osiągnął wiek zaledwie czternastu lat, też popłynęły z oczu łzy. Nie płakał tak rozdzierająco jak Ulvar, raczej jak dziecko, którym nigdy nie przestał być. Szlochał: „Babciu, babciu”. Oszołomiona Sol musiała odnaleźć się w babcinej roli, choć uważała, że jest na to zdecydowanie za młoda. W chwili śmierci miała wszak zaledwie dwadzieścia trzy lata.

To nie może się dobrze skończyć, z niedowierzaniem pomyślał Ian, ale wszystko wskazywało na taki właśnie finał. Obaj chłopcy byli zupełnie wyprowadzeni z równowagi i kiedy Marco wreszcie odważył się na pytanie, co uczynili z Tovą i Gabrielem, Ulvar spróbował zebrać się na odpowiedź.

Słów nie był w stanie z siebie wydusić, ale gestami dał im do zrozumienia, że sam oszołomił oboje.

– A więc uwolnij ich! – W głosie Nataniela nie było cienia wrogości.

Ulvar kilkakrotnie głęboko odetchnął, a potem przesunął dłonią po twarzach Tovy i Gabriela. Ian uklęknął przy Tovie i przytrzymywał ją, kiedy wracała do przytomności, Nataniel zajął się Gabrielem.

Halkatla podczas całego zajścia trzymała się nieco z tyłu, w każdej chwili gotowa do ucieczki. Ulvar jednak potrząsnął głową, dając znak, że nie ma się już czego z ich strony obawiać.

Wreszcie Ulvar zdał sobie sprawę, na co się porwali.

– Jesteśmy straceni! – zawołał. – Kiedy mój pan i władca się o tym dowie…

– Nie dowie się – spokojnie odrzekł Nataniel. – A nawet jeśli tak, to będzie już za późno.

Po cichu zaczął naradzać się z Runem. We dwóch odeszli kilka kroków na bok.

– Oni nie mogą iść z nami, są zbyt niebezpieczni – stwierdził Nataniel. – Musimy też chronić ich przed Tengelem Złym. Ale jak?

– Może Tula? – podsunął Rune.

– Ale nie w miejscu, gdzie byliśmy tamtej nocy, nie możemy zostać odkryci – zastanawiał się Nataniel. Nazwy Góry Demonów nie chciał wymówić na głos.

– Myślałem o tym, by poprosić ją o radę.

– Dobrze, zróbmy tak.

Prędko wezwał Tulę. Potężny huk wstrząsnął powietrzem. Nie przybywała sama.

Ulvar i Kolgrim zdumieni przyglądali się czterem demonom, które zawsze jej towarzyszyły. Ian również cofnął się na ten widok. Co prawda wiele przeżył w ciągu ostatnich dni, ale to już przekraczało wszelkie granice. Poczuł, że serce niepokojąco mocno wali mu w piersi.

– Co to, do stu piorunów…? – wykrzyknął Kolgrim, który nie przeżył nic od momentu śmierci w Dolinie Ludzi Lodu do chwili, gdy został wezwany, by wśród splątanej górskiej wierzby pojmać Halkatlę.

Ulvar także nie zetknął się nigdy z demonami. Owszem, widywał wilki Marca i raz przewiózł łodzią Tengela Złego. Demony natomiast były mu całkiem obce.

A było czemu się przyglądać. Wyniosłe, lodowate, przerażające istoty. Zielonowłosy Astaros, Rebo o rogach wołu, Lupus z uszami płasko przylegającymi do głowy i Apollyon z wygiętymi w piękny łuk rogami jelenia.

Nataniel znów był taki jak zawsze.

– Jak to zrobiłeś? – spytał go Rune, kiedy podążali na spotkanie Tuli.

– Nie było to świadome działanie – odparł Nataniel, także zdziwiony. – Po prostu samo napłynęło. Takie ogromne współczucie dla tych biednych dzieci, urodzonych pod znakiem zła bez ich winy. Tak, widziałem w nich dzieci, bez matki, bo swoim przyjściem na świat odebrali matkom życie. Bliski byłem płaczu z ich powodu. A potem napłynęła miłość, jakiej nigdy jeszcze w takim natężeniu nie doznałem. Miałem wrażenie, że staję się płomieniem czułości i sympatii dla nich. Tylko tyle.

– Najwidoczniej dość – stwierdził Rune.

Przywitali się z Tulą i zrelacjonowali ostatnie wydarzenia.

– Wiemy już o tym – odrzekła Tula. – Obserwowaliśmy wszystko i cała nasza piątka miała nadzieję w końcu się włączyć. A więc chcecie ich gdzieś umieścić, tak aby nie dosięgła ich zemsta Tengela Złego? To bardzo rozsądne, oni bowiem nie mogą uczestniczyć w decydującej bitwie.

– Właśnie. Ale nie możemy umieścić ich… tam, gdzie przebywają dzieci Ludzi Lodu?

– To absolutnie niemożliwe! Ale mamy inne miejsce równie dobrze ukryte przed wiecie kim.

Porozmawiała po cichu z czworgiem swych skrzydlatych przyjaciół. Demony pokiwały głowami i wszyscy razem wrócili do Ulvara i Kolgrima, którzy wyglądali na śmiertelnie przerażonych.

– Zostaniecie teraz zaprowadzeni do miejsca, gdzie Tengel Zły was nie odnajdzie – powiedział Nataniel. – Nie, nie bójcie się, demony nie chcą was skrzywdzić. Ruszajcie wraz z nimi bez strachu. A gdy nastanie czas, zostaniecie wypuszczeni.

Nikt nie wypowiedział tego, o czym wszyscy myśleli: jeśli godzina wolności kiedykolwiek wybije.

Rune spytał cicho:

– No tak, bo chyba nie trzeba ich całkowicie wyeliminować?

– Nie – uspokoił go Nataniel, zerkając na Sol i Marca. – Nie, teraz nie możemy tego zrobić.

Widzieli łzy w oczach Sol i Marca. Widzieli błagalną prośbę, by uchronić ich najbliższych krewnych przed zemstą złego przodka.

Ulvar i Kolgrim nadal z nieskrywanym przerażeniem przypatrywali się czterem demonom.

– Możecie z nimi bezpiecznie iść – uśmiechnęła się Tula. – A raczej lecieć.

I zanim Ulvar i Kolgrim zdążyli się obejrzeć, już unosili się w powietrzu, niesieni między skórzastymi skrzydłami, oddalając się od górskiego pustkowia.

– No, to by było na tyle – rzekła Tula, która spokojnie stała na miejscu. – Co teraz robimy, jakie mamy możliwości?

– Sądziłem, że twoi przyjaciele nigdy cię nie opuszczają – zdziwił się Nataniel.

– Bo to prawda. Demony niedługo wrócą. Wszyscy jesteśmy spragnieni udziału w walce z Tengelem Złym.

– Ale czy ty nie powinnaś się zajmować dziećmi Ludzi Lodu?

– Dzieci mają się świetnie. Demony o końskich głowach opiekują się nimi tak troskliwie, jakby były ich własnym potomstwem. Mam wolną rękę i mogę robić co mi się podoba. Jak się mają sprawy?

– Przyznam, że rysuje się przed nami jaśniejsza perspektywa – stwierdził Nataniel. – Wyeliminowaliśmy sporo jego popleczników. Erlinga Skogsruda. Ulvara i Kolgrima. Halkatla przeszła na naszą stronę. Oddział hiszpańskich najemników został rozrzucony na cztery wiatry, ich los podzieliły także małe diabły, olbrzymie nietoperze i najprawdopodobniej również większość jego żyjących sprzymierzeńców, tak zwana piechota. Pokonaliśmy nawet Shamę!

– To rzeczywiście nieźle brzmi – uśmiechnęła się zadowolona Tula. – Droga przed nami powinna być wolna. Zbliżamy się do celu, przyjaciele.

W oczach zapłonęła im nadzieja. Poradzili sobie z najgorszym.

Tylko Rune nie dał się ponieść emocjom. Spojrzał w górę na niebo.

– Noc niedługo zapadnie.

– Ee – skrzywiła się na to Halkatla. – Wieczory są teraz jasne.

– Ale Gabriel ma za sobą ciężki dzień – wtrącił Ian.

– Spałem w samochodzie – pospiesznie zapewnił Gabriel.

A więc postanowione. Pójdą dalej, nie mają nic do stracenia. Miejsce, w którym się znajdowali, było ponure.

Zebrała się ich teraz dość liczna gromada, bowiem Sol. i Ulvhedin towarzyszyli swym podopiecznym już otwarcie, z czego wszyscy bardzo się cieszyli.

Zebrali się wszyscy wybrani, brakowało tylko Ellen. Serce Nataniela wciąż krwawiło z bólu po stracie ukochanej. Inni także nie mogli się pogodzić z jej zniknięciem, lecz na niego los dziewczyny sprowadził paraliżującą obojętność, co w tej sytuacji mogło okazać się ogromnie niebezpieczne.

Szczerze mówiąc, teraz popychały go naprzód dwa motywy: nadzieja na odnalezienie Ellen i pragnienie zemsty na Tengelu Złym za to, że mu ją odebrał.

Losem świata już tak bardzo się nie przejmował.

Czworgu wybranym towarzyszyli Rune, Ian Morahan Halkatla, Tula, a także Sol i Ulvhedin. A ponieważ ci występowali jako opiekunowie Tovy i Gabriela, pomocnicy Nataniela i Iana także postanowili się ujawnić. Grupka powiększyła się więc o Linde-Lou i Tengela Dobrego. Zgotowano im serdeczne powitanie. Tengel i Linde-Lou powiedzieli im, że Targenor mobilizuje właśnie zastępy demonów i rozmaitych innych istot na wypadek, gdyby okazały się potrzebne.

– Sądzę, że nie będzie to konieczne – orzekł Nataniel. – Ale nie miałem jeszcze czasu, by opowiedzieć wam, co ujrzałem w witrażu Benedykta Malarza.

W marszu zdał sprawozdanie z wizyty w Lipowej Alei.

Dwunastoosobowa grupa z mozołem wspinała się wśród skał ku następnemu płaskowyżowi, tam gdzie miało się znajdować wejście do Doliny Ludzi Lodu. Nataniel opowiadał, a oni słuchali, najpierw w milczeniu, potem zadając pytania i snując przypuszczenia.

Dzień już minął, ale dla nich światła nadal wystarczało. Przed rozbiciem obozu na noc pragnęli pokonać najtrudniejszy odcinek drogi, by wypocząć przed następnym dniem i zebrać siły.

Nagle Ian przystanął.

– A to co takiego?

Cała grupa się zatrzymała, patrząc za jego wzrokiem.

Tuż przed sobą mieli pagórki, wyznaczające granicę górnego płaskowyżu. I właśnie z jednego z takich pagórków w stronę ciemniejącego nieba unosiła się smużka dymu.

– Jeszcze jedna – pokazał Gabriel nieco dalej.

– Ktoś tam siedzi – mruknął Nataniel.

Przez moment zdumieni przypatrywali się zjawisku. Ognisko tutaj, na takim pustkowiu?

W ogniskach tych było coś osobliwie strasznego. Coś… obcego… A mimo to znajomego.

Tengel Dobry ze ściągniętą twarzą powiedział:

– Sądzę, że powinniśmy wezwać Inu.

Mruknął kilka słów w stronę nadciągającej nocy i zaraz potem odziany w futra Taran-gaiczyk zaczął schodzić w ich stronę. Dwornie skłonił się wszystkim po kolei, odwzajemnili powitanie.

– Inu – rzekł Tengel Dobry. Dla wszystkich naturalne było, że przejął dowodzenie grupą. – Inu, czy znasz te ognie?

Nieduży człowieczek przyglądał im się przez chwilę.

– Tak – odparł drżącym głosem. – Czy słyszycie?

Nastawili uszu. Z początku wychwycili jedynie niezwykłą ciszę gór, w której słychać było tylko słabe szepty wiatru w trawie. Potem jednak pojawiło się co innego: osobliwie obce czarodziejskie pieśni, wznoszące się ku niebu. Przypomniały im się słowa: „A kiedy pieśń została odśpiewana, zawsze kogoś w Taran-gai spotykało nieszczęście…”

– Kat. I Kat-ghil – szepnęła Sol. – Wnuk i prawnuk Tengela Złego z Taran-gai. Źli czarownicy składający ofiary z ludzi, otaczający się duchami z nieznanych, straszliwych sfer.

Popatrzyli po sobie, czując, jak opuszcza ich odwaga. Potem znów skierowali wzrok w górę, na przerażające postacie przy ogniu.

A były to dopiero forpoczty zła, czyhającego na nich w Siedzibie Złych Mocy.

Загрузка...