ROZDZIAŁ XII

Udało im się wypożyczyć największy samochód możliwy do wynajęcia w Oppdal. Teraz bowiem, kiedy przyłączył się do nich Gabriel, gromadka była dość liczna.

Przed opuszczeniem hotelu Marco odbył z Ianem Morahanem rozmowę w cztery oczy.

Czy ten człowiek naprawdę żyje od stu lat? z niedowierzaniem myślał Morahan. Przecież to młodzieniaszek! Ale taki ma autorytet!

Marco uśmiechnął się zakłopotany.

– To, co teraz powiem, może sprawić ci przykrość, ale chcę, żebyś dobrze się nad wszystkim zastanowił. Zejdziemy zaraz z głównej drogi i zapuścimy się w rzadziej zaludnione okolice. Najwłaściwszym posunięciem byłoby umieszczenie cię w szpitalu, ale wiem, że tego nie chcesz. Przyznaję, że cię rozumiem. Innym dobrym wyjściem byłoby wsadzenie cię do pociągu, byś spokojnie, bez przeszkód, mógł dotrzeć do Sandnessjoen. Nie mam jednak ochoty wypuszczać cię samego w takim stanie. Chciałbym, żebyś był z nami, kiedy twoje dni dobiegną kresu.

Morahan był wyraźnie wzruszony.

– Ale ja obiecałem Tovie, że nie będzie musiała zajmować się mną po śmierci.

– Z Tovą już rozmawiałem. Ona całkowicie się ze mną zgadza, nie chce cię teraz utracić. Pozostaje tylko pytanie, czego ty sobie życzysz. Wędrówka przez góry może być ogromnie męcząca. I śmiertelnie niebezpieczna, ale to akurat pewnie wcale cię nie przeraża. Jeśli mam być szczery, nie sądzę, byś mógł wiele wytrzymać.

– Ja już wybrałem – odparł Morahan. – Pójdę z wami. I chcę, abyście mnie pochowali w pięknych norweskich górach, w bezimiennym grobie. Wiesz, że jestem w połowie Norwegiem i nauczyłem się kochać ten kraj. Czuję, że mój dom jest raczej tutaj, a nie w Liverpoolu. I, Marco…

– Tak?

– Opiekuj się Tovą! Być może będzie potrzebowała waszego wsparcia.

– Wiem o tym – uśmiechnął się Marco. – Tova powiedziała mi o waszej umowie. Uważam, że postąpiliście słusznie. Tova jest bardzo samotna, spotkanie z tobą znaczyło dla niej więcej, niż możesz zrozumieć.

– Słodka, kochana dziewczyna – rzekł Ian z rozmarzeniem w oczach. – Dziękuję, że nas nie potępiasz! Ja sam byłem bardzo niepewny. Ale oczywiście… najprawdopodobniej ta noc nie będzie miała żadnych następstw.

– Przyszłość pokaże – stwierdził Marco.

– Przyszłość – cierpko powtórzył Ian. – Z tego co rozumiem, nawet dla was, być może, nie ma przyszłości. A już na pewno dla mnie.

– Starajmy skupić się na dzisiejszym dniu.

– Ja już teraz liczę raczej w godzinach. Ale cieszę się, że mam tak wspaniałych przyjaciół.

Wyszli do swych towarzyszy. Ian zbliżył się do Tovy i objął ją, dziewczyna zaraz się rozjaśniła. Przez cały ranek starała się trzymać blisko niego, często mocno ściskała go za rękę, jak gdyby bała się, że jej zniknie.

Zdawała sobie sprawę, że nastąpi to już wkrótce.

Halkatla tego ranka również była przygaszona. Marco przyjrzał się jej i nigdy jeszcze jego zwykle tak łagodne spojrzenie nie było równie surowe i badawcze. On wie, pomyślała niespokojna. On wie, choć pewna jestem, że Rune nie puścił pary z ust. Marco wie i tak.

Nie skomentował tego ani słowem, Halkatla wiedziała dlaczego. Na policję nie można jej było zgłosić. „Jak się nazywasz?” „Halkatla z Ludzi Lodu”. „Miejsce zamieszkania?” „Nigdzie nie zarejestrowane”. „Rok urodzenia?” „1370. Zmarła… w 1390”. Prawdopodobnie dojdą do wniosku, że mężczyzna palił w samochodzie, trzymał w ręku taki biały patyczek, nazywany papierosem, poza tym czuć było od niego gorzałką. Nikt nie będzie zgłębiać przyczyn wypadku. Zresztą on sam do niczego się nie przyzna; szkoda, jakiej doznał, była zbyt wstydliwa.

Nie mieli też czasu na dodatkowe opóźnienia.

Wreszcie wyruszyli z Oppdal.

Motocyklem jechał teraz Marco, wioząc z tyłu uradowanego Gabriela. Pozostali czworo siedzieli w samochodzie kierowanym przez Tovę.

Wybrali baśniową drogę ku Nerskogen, wijącą się wśród niezwykłych łąk i rosochatych drzew. Za Nerskogen nie było już tak pięknie, pojawił się normalny las, taki, jaki porasta wielkie połacie Norwegii.

Tova pozwoliła Marcowi wybierać drogę, z pewnością wiedział, którędy jechać. Nie był to najprostszy dojazd do Doliny, Marco stwierdził jednak, że jadąc tędy zyskują na czasie.

Kilka godzin później dotarli już do miejsca, z którego dalsza podróż samochodem była niemożliwa. Ostatni odcinek, wiodący wąskimi górskimi ścieżkami, musiał mocno dać się we znaki podróżującemu na tylnym siodełku motocykla Gabrielowi.

Podnieśli wzrok na góry. Tam mieli dotrzeć. Tova z lękiem spojrzała na Iana. Czas ich poganiał, nie mogli pozwolić sobie na spokojną wędrówkę, musieli posuwać się do przodu w bardzo szybkim tempie. Właściwie szaleństwem było ciągnąć chorego w taką drogę, ale nikt się nie wahał, najmniej sam Ian.

Tova spostrzegła jednak, że na widok pnących się nieubłaganie pionowo w górę zboczy zadrżał w przeczuciu nadciągającego końca.

– Mimo wszystko wydaje mi się, że nadłożyliśmy drogi – powiedziała do Marca.

– Owszem, nie jest to najkrótsza trasa do Doliny Ludzi Lodu, ale liczyłem, że nie będzie obstawiona przez popleczników Tengela Złego. Tak było bezpieczniej. Wejście do Doliny znajduje się po drugiej stronie tego łańcucha górskiego.

Ukryli samochód i motocykl wśród niskich brzóz i ruszyli w ostatni etap podróży do Doliny Ludzi Lodu.

Wszyscy milczeli. Wyczuwali powagę sytuacji.

Ledwie zdążyli wejść w pasmo lasu brzozowego, kiedy Ian zaczął mieć problemy. Tova ujęła go za rękę, by ułatwić mu wspinaczkę, ale niewiele to pomagało.

Wreszcie musiał się położyć na miękkim leśnym poszyciu, gdzie królowały jeszcze szarobure barwy zimy, a od ziemi ciągnęło lodowatym chłodem.

Tova siedziała przy nim, płakała, nie starając się nawet tego ukryć, a reszta grupy stała lub klęczała obok.

– Nie wolno ci, Ianie – szlochała Tova. – Nie wolno ci nas opuszczać!

Ian Morahan walczył o oddech. Wiedział, że to już koniec i że może jedynie życzyć sobie, by jak najmniej bolało. Wydawało się jednak, że nie ominą go cierpienia. Było mu słabo, przed oczami migotały czarne plamy, w uszach huczało.

Przez mgłę dostrzegał Marca stojącego u jego stóp. Światło padające od tyłu prześwietlało mu włosy sprawiając, że wokół głowy niezwykłego mężczyzny tworzyła się aureola. Ian słyszał błagania Runego i Halkatli: „Zrób coś, Marco, Spróbuj!”

Ian nie wypuszczał z dłoni ręki Tovy. Drugą rękę dziewczyna podłożyła mu pod kark. Cieszył się, że są przy nim wszyscy. Przyjaciele… Czy kiedykolwiek miał lepszych przyjaciół od tych, których poznał w swych ostatnich dniach? Nie chciał ich opuszczać, pragnął zobaczyć, jak powiedzie im się walka, w której wir teraz się rzucili. Tyle miał pragnień. I nigdy się nie dowie, czy zostawi po sobie potomka…

– Tova… – szepnął z wysiłkiem. – Opiekuj się nim, dla mnie! I… ucałuj je… ode mnie.

Zalana łzami pokiwała głową. Oboje wiedzieli, że prawdopodobnie ich krótki związek nie przyniesie dziecka. Ale wolno przecież marzyć.

Tova zdawała sobie sprawę, że z płaczem nie jest jej do twarzy, zapłakana wyglądała po prostu strasznie. Ale jakie to miało teraz znaczenie? Pierwszy raz w życiu nie przejmowała się swoim nieszczęsnym wyglądem.

Iana dręczył ból przeszywający całe ciało. Czuł protest organizmu wobec takiego wysiłku, miał wrażenie, że wszystko w nim zbiera się do walki, nic jednak nie mogło mu już pomóc.

W otępieniu ujrzał, że Marco podnosi ramiona.

– Odejdźcie na bok – rozkazał. – Odsuńcie się, ty także, Tovo! Schrońcie się pod tamten nawis!

Usłuchali, nie spuszczając wzroku z Marca.

Dlaczego? Dlaczego? skarżył się Morahan w duchu. Dlaczego nie pozwala im być przy mnie? Kiedy Tova siedziała u mego boku, nie czułem się tak samotny. O Boże, nie chcę umierać, mam po co żyć! Dopiero teraz o tym wiem. Nie odbieraj mi życia, jeszcze nie!

Co ten Marco robi? Ian przez mgłę dostrzegł, że odwrócił się od nich i wyciągnął ramiona najpierw na boki, potem w górę, dokładnie tak, jakby kogoś przyzywał. Niesamowity widok, urodziwy mężczyzna na tle nieba.

Tak trudno oddychać… Nie można złapać powietrza. Ból. Wszechogarniający ból. Wszystkie nerwy drżą, dłonie, ramiona, nogi, całe ciało ogarnęły drgawki.

Ian spróbował wyostrzyć wzrok. Marco odsunął się na bok. Ale w jego miejscu stał ktoś inny… A raczej coś innego.

Olbrzymie czarne skrzydła? Czyżbym już umarł? Wysokie stworzenie i tak niesamowicie piękne. Ale takie mroczne! Ubrane tylko w przepaskę na biodrach i czarną pelerynę zarzuconą na ramiona.

Moi towarzysze także wpatrują się weń jak oniemiali. A więc i oni je widzą?

Ale Marco klęka przy mnie. Podnosi moją głowę, górną połowę ciała. Mówi do mnie. Dookoła grzmi tak, że ledwie go słyszę.

– Leż spokojnie, Ianie! Nie opuszczę cię. To będzie bolało, bardzo bolało, ale ja i my wszyscy chcemy, żebyś żył. Okazałeś nam taką lojalność i jesteś dobrym człowiekiem. Prawie tak jakbyś był z Ludzi Lodu… Nie bój się!

Wówczas Ian zrozumiał, że historia o czarnych aniołach i pochodzeniu Marca była prawdziwa. Poczuł bezgraniczny szacunek.

Nie wyobrażał sobie większego bólu niż ten, który go teraz dręczył. I ta niemożność oddychania. To nieludzkie!

Czarny anioł podszedł bliżej, wyciągnął ramię w stronę umierającego. I nagle Iana Morahana oślepiło ostre światło, w powietrzu zaiskrzyło, raz po raz pojawiał się blask jak z potężnej błyskawicy. Jeśli poprzednio odczuwał ból, to teraz zapragnął powrotu do tego stadium. To bowiem, co zaczęło się dziać z jego ciałem, było tak brutalne, że powoli tracił przytomność. Miał uczucie, że coś miażdży mu każdy najdrobniejszy nawet staw, ciało rozrywane jest na kawałki, wydawało mu się, że krzyczy, ale tak nie było, bo śmiercionośne błyskawice dotarły także do płuc

Zostawcie mnie, zostawcie, błagał niemo. Pozwólcie mi umrzeć w spokoju, nie dręczcie aż do samego końca, to zbyt okrutne, czym sobie na to zasłużyłem?

Usłyszał, że Tova zanosi się płaczem, i pomyślał o niej jeszcze cieplej.

Rune podszedł z drugiej strony i uklęknął przy nim.

– Ja także musiałem przez to przejść, lanie, wiem więc, co teraz czujesz. Większego bólu fizycznego nie ma. – Choć Runemu było chyba jeszcze ciężej niż tobie, Ianie – powiedział Marco. – Bo on miał zostać przemieniony z maleńkiego korzenia w człowieka.

Wtedy Ian zaczął rozumieć, że ich celem nie było wcale dręczenie go do granic przekraczających możność pojmowania. Mózg jednak tak miał zamroczony bólem i walką ze śmiercią, że myśli nie chciały układać się w całość, pojawiały się zaledwie ich strzępki.

Czarny anioł przysunął się teraz tak blisko, że, zdawało się, wypełniał całe niebo. Hebanowa dłoń prześlizgiwała się po kolejnych organach, Ian odczuwał dojmujące kłucia, chwilami musiał też tracić przytomność, bo nie pamiętał wszystkiego.

Upłynęło sporo czasu, więcej niż pół godziny, jak później twierdził Gabriel, który z jakichś nie do końca zrozumiałych powodów mierzył czas.

Ian jednak nie był w stanie liczyć minut. Znalazł się w świecie nieznośnego bólu, w którym nie było miejsca na nic innego.

Długo, bardzo długo czarny anioł trzymał dłoń nad klatką piersiową Irlandczyka, gdzie, jak się zdawało, napotkał najsilniejszy opór. Morahan odchylił głowę, jak gdyby chciał się wyzwolić, sam nie mógł pojąć, jakim cudem jeszcze żyje, bo od bardzo dawna nie wykonał już tego, co można by nazwać oddechem. W ostatniej, zdającej się nie mieć końca godzinie chwytane powietrze nie docierało mu dalej niż do przełyku.

Dlatego takim szokiem było pierwsze zaczerpnięcie powietrza, które dotarło aż do płuc. Nie mógł w to uwierzyć… Wstrzymał oddech, nie śmiał spróbować jeszcze raz, ale wreszcie musiał. Od wielu miesięcy nie mógł oddychać tak swobodnie! W odzwyczajonej od takiej ilości powietrza tchawicy piekło i bolało.

Ogarnęło go ostrożne, niepewne poczucie szczęścia i zaskoczenie tak silne, że spróbował coś powiedzieć.

– I can breathe – jęknął, zapominając, że jest w Norwegii i przez ostatnie tygodnie posługiwał się wyłącznie norweskim. – Mogę oddychać!

– Och, oczywiście, że możesz – powiedział ciepło Marco. Jego głos brzmiał tak, jakby łzy ściskały mu gardło. – Mówiłem, że jesteś jednym z nas. A wobec tego nie możemy cię stracić.

Ian ledwie widział, wzruszenie było zbyt silne. Śmiał się tylko, pojękując z bólu, czarny anioł bowiem nie zakończył jeszcze swych zabiegów. Trzymał teraz dłoń nad lewym bokiem Morahana. Śledziona, pomyślał Ian, od dawna myśl o niej mnie przerażała. O, uzdrów ją także, ty, który potrafisz czynić cuda! Pozwól mi żyć, żyć jako zdrowy człowiek! Tyle już lat upłynęło, od kiedy czułem się całkiem zdrowy.

Mógł się teraz trochę poruszyć, podniósł więc rękę i dotknął okolic wątroby. Opuchlizna ustąpiła. Guzy na chudym ciele…? I one zniknęły!

Jęknął głośno, bo czarny anioł przypuścił ostatni atak, na śledzionę. Znów ból przeszył ciało Morahana, znów bezgłośnie błagał o litość, wiedział jednak, że to odruch, zwykła ludzka reakcja. O, był gotów znosić takie cierpienia przez wiele dni, byle tylko dane mu było wyzdrowieć.

Słońce… Być może będzie mógł zobaczyć wiele wschodów i zachodów słońca. Może zbuduje dom, będzie mógł pracować własnymi rękami, zrobi wszystko sam.

Znów stracił przytomność, w ten sposób organizm bronił się przed zbyt silnym bólem.

Kiedy się ocknął, wokół niego panowała cisza. Czarny anioł zniknął.

Czuł się obolały, zmaltretowany, lecz, o dziwo, było to nawet całkiem przyjemne przeżycie.

Wszystko wydawało się inne. Ciało miał jakby oczyszczone, jak po wewnętrznej i zewnętrznej kąpieli. Był wolny i szczęśliwy. Oszołomiony usiadł.

– Nie podziękowałem – wymamrotał.

Marco przystąpił do niego.

– Nie trzeba. Mój przyjaciel o czarnych skrzydłach wie o twojej wdzięczności. Podobało mu się to, co z tobą zrobił. Widzisz, czarne anioły nie są na ziemi szczególnie mile widziane.

– Ale to przecież takie dobre stworzenia!

– Owszem, ale kto o tym wie? Ojcowie Kościoła skazali je na reprezentowanie Szatana, prastarej złej mocy, a on nie ma nic wspólnego z upadłymi aniołami. Niestety, nie możemy tego udowodnić.

Ian dalej siedział na ziemi, otoczywszy ramionami kolana. Przez chwilę zachowywał spokój, kiedy jednak zdał sobie sprawę z tego, co się wydarzyło, wybuchnął przejmującym płaczem. Tova przysunęła się do niego. I ona nie mogła zapanować nad łzami.

Wkrótce jednak Morahan podniósł głowę, pogłaskał dziewczynę po policzku i wstał.

– Nie mamy czasu do stracenia.

Podszedł do Marca i gorąco go uścisnął.

– Dziękuję – szepnął. – Dziękuję za życie!

Potem uściskał wszystkich po kolei: Tovę, Gabriela, Halkatlę i Runego.

Mogli znów podjąć wędrówkę.

Kiedy wspinali się w górę wysokich zboczy, nikt nic nie mówił. Wszyscy zbyt poruszeni byli tym, co się stało, i teraz szli zatopieni w myślach. W największym stopniu dotyczyło to chyba Gabriela. Jego myśli krążyły wokół religii, wokół dogmatów chrześcijaństwa, wywodzących się z przypuszczeń…

Dwunastolatek nie bardzo potrafił objąć to rozumem.

Ian idąc uśmiechał się do siebie, jeszcze nie do końca pojmował szczęście, jakie go spotkało. Tova ostrożnie ujęła go za rękę. Nie była pewna, wiele między nimi teraz się zmieniło. Na najmniejszą oznakę niechęci z jego strony gotowa była się wycofać. Ale Ian tylko mocniej ją uścisnął i uśmiechnął się szeroko. Od tego uśmiechu pod Tovą ugięły się kolana, nie wiedziała, że on ma na nią taki wpływ. Przecież byli jedynie przyjaciółmi?

Halkatlę nadal gnębiły wyrzuty sumienia po fatalnej nocnej wyprawie. Przecież obiecywała sobie, że okaże się godna wybranych! I prawie od razu uciekła się do czarodziejskich sztuczek. Niedobrze! Marco tego dnia niewiele się do niej odzywał, jasne było, że bardzo się na niej zawiódł.

Wiedziała, że Rune jest równie zasmucony. Wobec niego także zachowała się niewłaściwie i jego uraza była w pełni uzasadniona.

Niełatwo jest być czarownicą, cierpiącą ze wstydu i żalu. Wiedźmom zwykle nie dokucza poczucie winy.

Powoli wspinali się pod górę między coraz rzadszymi brzozami. Nikt nie przypuszczał, że wkrótce Marco stanie przed jednym z najtrudniejszych i najbardziej szokujących zadań w życiu.

Siła myśli Tengela Złego wreszcie odnalazła wrogów.

On sam znajdował się zbyt daleko, by móc ingerować osobiście, ale jego duch ich odszukał.

Wściekał się na nich, ponieważ uniknęli pułapki zastawionej na nich na drodze, którą zwykle wyprawiano się w góry. Oni ośmielili się pójść od innej strony! Teraz, kiedy nie miał pod ręką swego zdolnego współpracownika, Lynxa, wytropienie wrogów przyszło mu z wielkim trudem.

Ale oczywiście wielki Tan-ghil zdołał tego dokonać!

Było ich wielu. Ponieważ nie odzyskał jeszcze w pełni swej mocy, nie mógł w nich uderzyć, wyczuwał tylko ich obecność. Wiedział, gdzie się znajdują. Wiedział też, że jest ich więcej niż palców u jednej ręki.

Tan-ghil nigdy nie uczęszczał do szkół, nie dla niego więc była wyższa matematyka.

No cóż, należało ich powstrzymać, i to prędko. Miał naprawdę zdolnych popleczników, ślepo mu oddanych, dwóch zbirów absolutnie pozbawionych skrupułów. Posłuży się nimi teraz, użyje ich zamiast tych kruchych ludzkich istot, które wykorzystywał do tej pory.

Na myśli Tengela Złego opadła mroczna chmura. Pozbawili go Pancernika. Zniszczyli go, przestał istnieć. Przeciągnęli Halkatlę na swoją stronę i za to jeszcze bardziej ich nienawidził.

Halkatla… ta, którą uważał za absolutnie pewną! Jak to możliwe? Co zrobili, że udało im się ją przekabacić?

O, jeszcze tego pożałują! Przede wszystkim należało ukarać ją samą, to jasne. Unicestwienie byłoby odwetem zbyt łagodnym. Dla takich jak ona, dla tych, którzy najbardziej mu dokuczyli, była jedna droga – do Wielkiej Otchłani.

Uczepił się tej cudownej myśli o zemście.

Potem ukarze resztę.

Bo nawet jeśli zdołali odebrać mu Pancernika i Halkatlę, przegnali jego pomocników na cztery wiatry (on także wysłał Demony Wichru do Wielkiej Otchłani), choć unieszkodliwili wielu z jego piechoty, żywych przestępców, to co z tego? Miał w zanadrzu znacznie cięższą broń.

Na przykład tych dwóch, których planował teraz wysłać. Nie było w nich bodaj krztyny dobroci, ich nie uda im się pokonać!

Tengel Zły nie wiedział, jak fatalne spotkanie szykuje się między Południowym Trondelagiem a More i Romsdal.

Nawet on nie znał całej prawdy o jednym ze swych wysłanników.

Tova pierwsza zorientowała się, że coś jest nie tak jak być powinno.

Ona i Ian szli jako ostatni, naturalne więc było, że właśnie oni zauważyli, że za ich plecami coś się dzieje.

– Marco! – zawołała stłumionym głosem. – Ktoś za nami podąża!

Zatrzymali się natychmiast. Znajdowali się teraz w terenie o bardzo kiepskiej widoczności, na wyższej granicy lasu. Podłoże było tu na przemian podmokłe i kamieniste, brzozy rosły na tyle gęsto, że można jeszcze było mówić o lesie, ale co jakiś czas napotykali połacie porośnięte górską wierzbą, zmorą każdego wędrowca. Jej gałęzie czepiały się absolutnie wszystkiego, a pod ich plątaniną kryły się głazy, bagniska i wądoły. Marszu nie ułatwiały też olbrzymie bloki skalne, porozrzucane tu i ówdzie jakby od niechcenia. Sporo też było dość wysokich pagórków, za którymi mogło się czaić niebezpieczeństwo.

– Skąd wiesz? – spytał Marco.

– Kątem oka dostrzegłam jakiś ruch.

– Mogło to być zwierzę.

– W takim razie zwierzę, które ma ręce.

Pokiwał głową. Rozejrzał się dookoła, ale wszędzie panował spokój.

– Szkoda, że to akurat tutaj. Powinniśmy iść bliżej siebie, ale to niemożliwe.

– Może właśnie dlatego to się tu pojawiło – zasugerowała Tova.

– Masz rację. Wiecie, kogo ogromnie mi teraz brakuje?

– Nataniela – jednogłośnie odpowiedzieli Tova i Gabriel.

– Właśnie. On ma taki autorytet.

– Tobie też go nie brakuje – stwierdziła Halkatla.

– Nie teraz. Odnoszę wrażenie, że jako człowiek jestem jakby ułomny. No cóż, musimy sobie jakoś poradzić. Rune, ty pójdziesz pierwszy. Następnie Ian. Potem Halkatla, Tova, Gabriel i ja. W ten sposób słabsi znajdą się między nami.

Tova zastanawiała się, czy ona zalicza się do słabych, czy silnych, nie śmiała jednak o to pytać. Jasne natomiast było, że należy chronić Iana i Gabriela.

Uznała, że ona jest silna.

Wkroczyli w niezwykle niebezpieczne pasmo wierzb.

Marco wkrótce znów ich zatrzymał.

– Miałaś rację, Tovo, coś tu jest. Nie wiem co, ale to jakieś nieduże stworzenie.

– Moim zdaniem jest ich więcej – powiedział Rune.

– Co najmniej dwa – przyznała Halkatla.

Marco pokiwał głową.

– Są takie małe, że nie widać ich ponad zaroślami, i wydaje się, że poruszają się jednakowo sprawnie bez względu na rodzaj terenu. Czy możemy założyć, że nie mamy do czynienia z żywymi istotami?

– Jestem tego samego zdania – stwierdził Rune.

Po złamaniu nogi nadal kulał, ale i tak niewiele ucierpiał.

Tova rzekła zamyślona:

– Ja idę za Halkatlą. Wydaje mi się, że oni coraz bardziej się do niej zbliżają.

– Ojoj! – zadrżała czarownica. – Sądzicie, że on, wiecie kto, odkrył moje oszustwo?

– Bardzo prawdopodobne – odparł Marco.

Gabriel spytał z wyraźnym lękiem w głosie:

– Jeśli to nieduże stworzenie… Czy to może być on we własnej osobie?

– Nie, nie – uspokoił go Rune. – Duchy podniosłyby alarm.

– Na pewno by nas ostrzegły – potwierdził Marco. – Ciekaw jestem, co też to może być… No cóż, idziemy dalej. Halkatlo, zamień się na miejsca ż Gabrielem! Chcę, żebyś szła tuż przede mną.

– Gabrielu, możesz być całkiem spokojny – powiedział Rune. – Ulvhedin jest teraz przy tobie.

– Wiem o tym – odparł chłopiec. – Od czasu do czasu bierze mnie za rękę.

– Tova, tobą opiekuje się Sol.

– Świetnie! – ucieszyła się Tova. – Witaj, Sol, gdziekolwiek jesteś! Ale czy wy pozostali nie macie żadnych opiekunów?

– Marco, Halkatla i ja nie mamy. Za to nad Ianem czuwa sam Tengel Dobry.

Zachwycona Tova pospieszyła z wyjaśnieniem dla Morahana:

– Lepiej nie mogłeś trafić! A więc duchy uznały cię za jednego z nas!

Nie wypowiedziała na głos tego, co po tych słowach przyszło jej do głowy, a mianowicie że mogło to oznaczać, że ich wspólnie spędzona noc wyda owoc.

– Czyżby kroiło się coś naprawdę poważnego? – zastanowiła się Halkatla.

– Tak, tak się wydaje, jeśli towarzyszą nam Tengel Dobry i Sol – zadumał się Marco.

Ruszyli dalej. Biedny Gabriel miał wielkie problemy, prawie przez cały czas głowa ledwie wystawała mu ponad zarośla wierzbowe, poruszał się jakby po dnie. I bardzo mu się nie podobały mroczne, wilgotne dziury między kamieniami i kępami trawy. Śnieg ostatniej jesieni musiał spaść wcześnie, bo zwiędłe zeszłoroczne liście wciąż wisiały na gałęziach i przez to chłopiec nie mógł się zorientować, gdzie jest.

Tova także nie należała do wysokich. Czasami znikała całkowicie i tylko jej siarczyste przekleństwa zdradzały, gdzie się znajduje.

Śnieg, tak… Zbliżali się do groźnych obszarów, których śnieg jeszcze nie opuścił. A jeśli nie odnajdą drogi do Doliny? Jeśli cały płaskowyż pokrywała gruba warstwa śniegu?

Marco jednak najbardziej przejęty był zdradliwym niebezpieczeństwem, czającym się niedaleko.

Nie podoba mi się to, myślał. W głębi ducha czuję, że dzieje się coś bardzo, bardzo niedobrego!

Загрузка...