ROZDZIAŁ III

Cudownie było wślizgnąć się do samochodu i schronić przed nocnym chłodem. Halkatla chętnie wyszła, bo, jak szepnęła Tovie, kiedy zamieniały się na miejsca: „Nie kopie się leżącego”. Tova ze zrozumieniem pokiwała głową.

Morahan leżał na tylnym siedzeniu, Tova miała więc dla siebie cały przód.

Zdołała już mniej więcej wygodnie się umościć, kiedy usłyszała jego głos:

– Kim ona właściwie jest? Chodzi mi o Halkatlę.

Tova drgnęła i z powrotem usiadła.

– Myślałam, że śpisz – powiedziała z wyrzutem. – Halkatla to moja bliźniacza dusza.

– To nie jest odpowiedź.

– Dlaczego chcesz to wiedzieć?

Morahan także usiadł.

– Bo ona… jest taka jakby ulotna. Jakby nie miało się do czynienia z ludzką istotą. Zresztą to nie tylko jej dotyczy – zakończył cicho.

– Wiesz przecież, że nasza rodzina nie jest zwyczajna, prawda?

– O, tak, tyle już zrozumiałem.

– Niech więc ci to wystarczy!

– Uważasz, że tak będzie sprawiedliwie? Jestem wszak waszym towarzyszem podróży.

Tova postanowiła wykorzystać szansę na zmianę tematu.

– Nie powinieneś był z nami jechać, tylko spokojnie i bezpiecznie wsiąść do pociągu.

Potrząsnął głową o ciemnych kręconych włosach. W głosie pojawił się smutek.

– W ten sposób o wiele więcej udało mi się zobaczyć. Nie tylko nadzwyczaj piękne krajobrazy…

– Pewnie przypomniały ci zielone wzgórza Irlandii?

– Nigdy nie widziałem zielonych wzgórz Erinu, tylko sadze Dublinu. Zrozum, jak wiele dla mnie znaczy fakt, że mogę być z wami, oderwać się od swoich myśli. I rzeczywiście, muszę przyznać, że zupełnie się od nich oderwałem – dodał cierpko.

– To jasne – zaśmiała się Tova.

Usiadła zwrócona w jego stronę. Ciasnota wewnątrz samochodu sprzyjała intymności. Tovie się to podobało. Jakby się sobie zwierzali w całkiem szczególny sposób, a w dodatku ciemność ukryła jej brzydotę, orla sama stała się tylko głosem. Było to niezwykle przyjemne uczucie.

– Opowiedz mi, co wiesz o Sandnessjoen – poprosił Morahan.

– Nie wiem o tym nic. Na ten temat jestem skandalicznie nieoświecona.

– Nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Dotyczące Halkatli. I Marca, Runego i was wszystkich, całego waszego rodu.

– To długa, zawiła historia – oświadczyła niechętnie. – Poza tym złożyliśmy obietnicę, że cała ta przerażająca walka ze strasznymi mocami będzie skrywana przed zwyczajnymi ludźmi. Najlepiej się stanie, jeśli pozostaną nieświadomi.

– Ale potwora w bloku nie mogli nie zauważyć. Równie dobrze możesz więc…

Słowa przerwał mu straszny kaszel. Tova, słysząc rzężenie, przeraziła się nie na żarty. Przecież on umiera! Och, nie, nie chcę tego!

Tova nie przywykła do zajmowania się innymi. Jej zdaniem świadczyło to o przesłodzonym sentymentalizmie. Nieświadoma jednak tego, co robi, wyszła z samochodu i przesiadła się do Morahana na tylne siedzenie. W ten sposób w środku nie zrobiło się ani trochę luźniej, ale wcale się nad tym nie zastanawiała, tuliła go do siebie, podczas gdy jego ciałem wstrząsały bolesne ataki kaszlu.

Cholera, powtarzała w duchu. Cholera, cholera!

Ale sama nie wiedziała, kogo czy co przeklina.

Wreszcie Morahan mógł odetchnąć spokojniej. W półmroku widziała jego rozpalone, udręczone oczy i ku swemu szczeremu zdumieniu poczuła jego rękę głaszczącą ją po szczeciniastych, pod każdym względem brzydkich włosach.

– Jesteś wspaniałą dziewczyną, Tovo – szepnął z wysiłkiem.

Ogarnęło ją wzburzenie. Wierna swoim zwyczajom już miała cisnąć mu w twarz jedną ze swych diabelsko złośliwych replik, ale powstrzymała się. Morahan nie zasługiwał na przykrości. Posiedziała więc przy nim jeszcze chwilę i powiedziała opryskliwym tonem:

– Może byśmy wreszcie trochę pospali.

Ale słowa Irlandczyka na zawsze wryły się w jej pamięć.

Wśród powiewów nocnego wiatru spotkali się Marco, Halkatla i Rune, trójka mogąca obyć się bez snu. No, może Marco teraz, kiedy był człowiekiem, bardziej tego potrzebował. Rune i Halkatla nie byli uzależnieni od takich wygód.

– Gdzie chodziłeś, Rune? – spytał Marco.

– Właśnie, ja także się nad tym zastanawiam – wtrąciła się Halkatla. – Wszędzie cię szukałam.

– Nasłuchiwałem – wyjaśnił Rune, uśmiechając się krzywo.

Zrozumieli, co ma na myśli. Wszyscy troje obdarzeni byli zdolnością przejmowania sygnałów zarówno od swych sprzymierzeńców, jak i wrogów.

– I to, co usłyszałem, zawiodło mnie dalej w dolinę. Nasi przyjaciele nas ostrzegają. Wróg przygotowuje wielki plan.

– Opowiesz nam o tym?

– Ponieważ ty, Marco, potrafisz częściowo ukryć się przed Tengelem Złym, niewiele wiedzą o motocyklu. Nigdy o nim nie wspomnieli. Mają zamiar zaatakować samochód i tym razem postanowili zastosować silniejsze środki niż petardy drobnych gangsterów.

Marco zamyślił się na chwilę.

– Od jakiegoś czasu mam już ułożony plan. Przyszło mi do głowy mniej więcej to samo co tobie, Rune…

Uśmiechnęli się do siebie. Niezwykła była ich zdolność porozumiewania się bez słów. Ale i Halkatli niczego nie brakowało, ona także przejmowała ich sygnały.

– Rozumiem – powiedziała. – Nie warto chyba mówić głośno, ale myślimy o tym samym. Z pewnością obronimy tyły.

Rune i Marco pokiwali głowami.

– Pozwólmy im jeszcze pospać – rzekł Marco.

– Nie ma na to czasu – zaoponował Rune. – Wróg nadciąga. I, niestety, potrzebna nam twoja pomoc, Marco.

– Tovie dodaliśmy już porcję wytrzymałości i siły w napoju, który wypiła w Górze Demonów – przypomniał im Marco. – Ale Morahan jest całkiem nieodporny.

– Możemy mu co nieco dać – stwierdziła Halkatla. – Przynajmniej tyle, aby zdołał dotrzeć do ludzi.

– Do Dombas – pokiwał głową Marco. – Mają tam pewnie lekarza. Chodźcie, nie mamy czasu do stracenia!

Poszli do samochodu.

– Teraz? – zdumiała się Tova, usłyszawszy wiadomość.

– Natychmiast! Jeśli, rzecz jasna, potrafisz prowadzić motocykl.

– Tego ciężkiego potwora? Oszalałeś, nie radzę sobie nawet z motorowerem!

I wtedy Morahan jeszcze raz zdołał ich zaskoczyć:

– Ja mogę jechać motocyklem, jeśli Tova nie będzie się bała usiąść z tyłu.

– Ale ty przecież musisz iść do lekarza, Morahan! – sprzeciwił się Rune. – Podczas tej jazdy śmierć będzie deptała ci po piętach.

– I co z tego?

No tak, na to nie mieli żadnej odpowiedzi.

– Niech dobre moce nad tobą czuwają – ciepło powiedziała Halkatla. – A więc jedźcie już, my postaramy się zatrzymać ich przy samochodzie. Ruszymy im na spotkanie, na południe.

– I co będzie z wami? – spytał Morahan.

Roześmieli się serdecznie.

– Na pewno jakoś sobie poradzimy!

– Butelki… – zaczęła Tova. – Ty masz dwie, prawda, Marco? A Nataniela…? No tak, pewnie ma ją przy sobie.

– Strzeż swojej niczym oka w głowie, Tovo, a my zajmiemy się pozostałymi – uśmiechnął się do niej Marco. – Wiesz, że w tobie teraz cała nadzieja. Musisz tam dotrzeć pierwsza!

Westchnęła drżąco i powiedziała:

– T-tak, w-wiem o tym.

Marco delikatnie ucałował ją w policzek. Tova spłonęła rumieńcem i rozgniewana zawołała z płaczem:

– Nie wolno wam tak robić! Ani tobie, ani Morahanowi, nie możecie…

Reszta zdania zamieniła się w niezrozumiałe dźwięki.

Tova rzuciła się do motocykla.

– Jedźmy, do cholery!

Marco poszedł za nią.

– To nie było przyjemne pożegnanie. Mogłabyś przynajmniej powiedzieć „do widzenia” innym.

– Oczywiście, przepraszam – mruknęła Tova, żałując swego wybuchu. – Uważaj na siebie, Halkatlo! I ty także, Rune! Jesteście moimi przyjaciółmi i tak cholernie was lubię. Niech Bóg się nad wami zmiłuje, jeśli będę musiała was stracić!

Uśmiechnęli się do niej mówiąc, że i im bardzo na niej zależy, a potem po kolei podchodzili do Morahana i dłońmi przesuwali po jego zewnętrznym niewidzialnym ciele, tak zwanej aurze, dając mu tym samym pewną ochronę, nie tak silną, jak miała Tova, ale na jakiś czas wystarczającą.

Tova nieco zakłopotana odwróciła się ze swego miejsca za Morahanem i popatrzyła na stojących w mroku nocy. Halkatla, zostaw moich chłopców, chciała jeszcze szepnąć, ale tylko pomachała na pożegnanie.

Silnik maszyny ryknął i wyjechali na szosę prowadzącą na północ.

Dombas minęli nocą, ale mimo wszystko udało im się kupić benzynę, zabezpieczyli się więc odpowiednio na długą przeprawę przez góry.

Droga wiodła ich ku Dovre, wkrótce potem mieli już przed sobą bagniska Fokstua. Wielkie połacie ziemi ciągle przykrywał szarawy śnieg.

Dovre, pomyślała Tova ze smutkiem. Góry Dovre… Tak wielkie znaczenie miało to pasmo dla Ludzi Lodu!

Tędy właśnie kilkaset lat temu Charlotta Meiden jechała na południe wraz z Tengelem, Silje i dziećmi: Sol, Dagiem i Liv! Pragnęła ofiarować im dom w podzięce za to, że zajęli się Dagiem.

Tamta podróż musiała przebiegać całkiem inaczej niż jazda szybkim, hałaśliwym motocyklem. Jakąż męką zapewne było przedzieranie się przez bezdroża na koniu lub piechotą! Zmierzali wówczas ku nowemu, nieznanemu życiu, zostawiając za sobą dotychczasowe, paląc wszystkie mosty. Zrobiła tak również Charlotta Meiden.

Tędy pędził na północ, ku Dolinie Ludzi Lodu, Kolgrim, gnany żądzą zdobycia skarbu i wątpliwej wartości pochwały Tengela Złego. Za nim przyjechali Tarjei i Kaleb ze swymi ludźmi.

Kolgrim nigdy nie wrócił. Powrotna podróż Tarjeia była konduktem żałobnym. Wrócił do domu na marach.

Gdzieś tu, w górach, Ulvhedina – który także wyprawił się na poszukiwanie Doliny – i jego konia przysypał śnieg. Czy mogło to być przy tym zboczu? Czy też zdołał dotrzeć dalej?

Ulvhedin wtedy zawrócił. Dzikie dziecko natury pognała z powrotem tęsknota za Elisą.

Ale wiele lat później Ulvhedin i Ingrid znów mknęli przez Dovre, tocząc między sobą walkę o skarb. Wraz ze spokojnym Danem pragnęli odnaleźć mandragorę, którą Kolgrim zabrał do Doliny Ludzi Lodu. Wszyscy troje szczęśliwie powrócili do domu, dzięki Bogu z alrauną. Tova wiedziała, jak bardzo wdzięczny był im za to Rune.

Potem upłynęło wiele lat. Następna wyprawa nie zakończyła się tak szczęśliwie…

Heike i Tula. Samotni, rozgoryczeni po utracie swych najbliższych, wyruszyli, by zniszczyć Tengela Złego. Za nimi ciągnęli na ratunek Viljar i Belinda.

W tej podróży dopełnił się los Heikego. A Tula wróciła do domu tylko po to, by zniknąć w Górze Demonów, dopiero niedawno się o tym dowiedzieli.

A teraz nadeszła ich kolej. Tova, Marco, Nataniel, Ellen i Gabriel mieli przelecieć samolotem nad górami albo w szaleńczym pędzie przejechać nowoczesnymi drogami, by raz na zawsze uwolnić Dolinę od jej przekleństwa.

Co z tego wyszło? Stracili Ellen. Gabriel i Nataniel ranni leżeli w szpitalu. Marco miał podjąć walkę z prześladowcami, z gromadą złych mocy wybranych przez Tengela Złego.

A Tova siedziała na niczym nie osłoniętym motocyklu za śmiertelnie chorym człowiekiem, nie mającym nic wspólnego z Ludźmi Lodu. Cała odpowiedzialność spoczywała tylko na niej. Spontanicznie uściskała Morahana.

– Bardziej pomogłeś nam niż my tobie! – zawołała pod wiatr.

– Dziękuję ci za te słowa! – odkrzyknął. – Ale nie wiesz, ile wy dla mnie…

Wołanie na chłodnym nocnym wietrze okazało się dla jego płuc zbyt wielkim wysiłkiem. Ciałem wstrząsnął nowy atak kaszlu i przerażona Tova zorientowała się, że motocykl, nad którym Irlandczyk przestał panować, zjeżdża raz na jedną, raz na drugą stronę.

Boże, on przecież mdleje, pomyślała.

– Stop, Morahan, stop!

Dotarły do niego słowa dziewczyny, półprzytomny podjął rozpaczliwą próbę zahamowania pojazdu. Dzięki temu uniknęli totalnej katastrofy, ale nic nie mogło już uchronić ich przed zjechaniem w moczary. Tova mocno trzymała się Morahana, ale on stracił świadomość i mocno uderzyli w pokrytą śniegiem kępę trawy. Motocykl wywinął kozła w powietrzu i wyrzuciło ich w przód. Tova potrafiła się osłonić przy upadku i wyszła z tej kraksy cało, choć śnieg nie był tak głęboki, jakby sobie tego życzyła. Bała się jednak o Morahana. I on także wylądował dość miękko, ale leżał bez ruchu. Z kącika ust sączyła mu się strużka krwi, ale równie dobrze mogła pochodzić z jego zniszczonych płuc, jak od uderzenia przy upadku.

– Wszystko jest jak zauroczone – syknęła Tova przez zęby. – Cokolwiek byśmy zrobili, i tak idzie na marne.

Rozejrzała się dokoła. Krótka wiosenna noc dawno już przybladła, wokół płaskowyżu, na którym się znajdowali, wznosiły się milczące sylwetki gór.

Nie opodal na zboczu leżało kilka letnich zagród i domków letniskowych. Tova wiedziała, że ludzie w maju rzadko przyjeżdżają w góry.

Musi umieścić Morahana pod dachem. Tam byliby także lepiej zabezpieczeni na wypadek napaści, gdyby ich przeciwnikom udało się odkryć plan. W każdym razie na moczarach nie mogli zostać. Nie śmiała sprawdzać, w jakim stanie jest motocykl, i tak zresztą nie umiałaby tego ocenić.

Najbliższy domek stał w odległości, która jej samej nie przerażała, ale jak przeciągnąć tam Morahana? A jeśli on już nie żyje?

Ta myśl przeraziła ją z dwóch powodów. Po pierwsze, nie chciała znaleźć się kompletnie sama w środku gór, a po drugie, po prostu nie chciała, by umierał. Jeszcze nie teraz.

Doszła do wniosku, że nie życzy sobie, by Morahan w ogóle kiedykolwiek umarł.

Był takim dobrym człowiekiem. Prostym i niewykształconym, ale co z tego? Na świecie i tak jest za mało sympatycznych ludzi, tak niewielu, do których można się przywiązać. Jej zdaniem Morahan był potrzebny światu.

Niezdarnie ujęła go pod pachy, by go podźwignąć, ale podczas upadku nadwerężyła nadgarstki i teraz nie chciały jej pomóc. Poza tym właściwie i tak nie miała możliwości, by go gdziekolwiek przenieść, z jej strony było to tylko pobożnym życzeniem.

Swoim zwyczajem dała ujście złości w bardzo niechrześcijański sposób:

– Do diabła, do diabła, do diabła!

Po minucie odważyła się wreszcie sprawdzić, czy Morahan żyje. Gdy obawiamy się odpowiedzi, najczęściej rezygnujemy z pytania.

Ciało pod skórzaną kurtką miał ciepłe. Tova ostrożnie przesunęła ręką po klatce piersiowej mężczyzny. Nie był to z pewnością tradycyjny sposób wyczuwania pulsu, ale Tova zawsze chadzała własnymi ścieżkami.

Owszem, serce jeszcze biło. Ale z jakim ogromnym wysiłkiem oddychał! Płuca pracowały niby miech kowalski.

Nagle zrozumiała, że nie ma żadnego racjonalnego powodu, by dalej tak siedzieć i trzymać mu rękę pod koszulą. Ale to było takie cudowne poczuć blisko inną ludzką istotę, a jeszcze w dodatku mężczyznę!

Jakże często historia Ludzi Lodu się powtarza, pomyślała sobie. Villemo także znalazła się kiedyś w zasypanych śniegiem górach razem z umierającym mężczyzną, choć jej sytuacja była, rzecz jasna, o wiele bardziej dramatyczna. Zawieja. Wojna. I tamten człowiek rzeczywiście umarł.

Morahan natomiast nie żegnał się jeszcze z życiem, udręczony wciągnął głęboki oddech i lekko się poruszył.

– Leż spokojnie! – nakazała Tova. – Sprawdź najpierw, czy nigdzie cię nie boli! Na przykład w karku albo kręgosłupie.

– Nie… Nie, chyba nie. Nie rozumiem, jak mogłem…

– To była moja wina – przerwała mu Tova. – Nie powinnam tak do ciebie wołać. Ale musimy dotrzeć do tamtego domu. Myślisz, że dasz radę?

Morahan z początku nalegał, by jechali dalej, ale ani jego stan, ani stan motocykla na to nie pozwalał. Zgodził się więc na postój i podtrzymywany przez Tovę dotarł do domku. Po wielu trudnych próbach udało im się wejść do środka tak ostrożnie, jak to tylko możliwe. Powszechnie wszak przyjęte jest, że w sytuacjach ostatecznych wolno jest włamać się do domków w górach, byle tylko przyzwoicie odnosić się do samej chaty i jej wyposażenia.

Morahan na nic nie miał siły, opadł na łóżko i nie ruszał się, kiedy Tova rozpalała ogień w kominku.

Kiedy ciepło zaczęło rozchodzić się po pokoju, poprosił słabym głosem:

– Chodź do mnie i usiądź, Tova! Porozmawiajmy chwilę.

Usłuchała, nieco onieśmielona, nie przywykła bowiem, by ktokolwiek chciał mieć ją tak blisko.

– Nie, nie w samych nogach, głuptasie – uśmiechnął się z wysiłkiem. – Siądź tak, bym mógł cię widzieć, i opowiedz mi, co to za szaleńcza historia, w którą zostałem wciągnięty.

– Dobrze, jeśli najpierw opowiesz mi o sobie.

Morahan się zgodził i Tova nareszcie zrozumiała, jak bogate i ciekawe miała życie. Jego bowiem było smutną wędrówką pomiędzy fabryką, pubem i nędznym wynajętym pokojem. Historie miłosne przeżył nieliczne i mało inspirujące, stwierdziła z pewnym zadowoleniem.

Z jego opowiadania łatwo wyczytała tęsknotę za lepszym wykształceniem i innym środowiskiem, ale najwidoczniej nie było go stać na to, by coś zmienić.

Dobry człowiek, który pozwolił, by życie przeciekało mu przez palce. A teraz zbliżało się do końca…

Oderwała się od tych myśli, słysząc, że teraz kolej na jej opowieść. Morahan podtrzymywał bowiem, że ma prawo dowiedzieć się, w czym bierze udział.

– Może i masz rację – przyznała z westchnieniem. – Ale to tak beznadziejnie trudno wyjaśnić. Baśń rozgrywająca się na przestrzeni ośmiuset lat, jak ją streścić w kilku słowach?

– Baśń dla dorosłych? – spytał. – Chociaż to także rzeczywistość.

– Tak. Chyba można tak powiedzieć. Chodzi w niej o odwieczną walkę dobra ze złem, Morahan…

– Pamiętaj, że mam także imię! O ile dobrze zrozumiałem, wy stoicie po stronie dobra?

– Oczywiście! Ja przyszłam na świat przypisana złu ale moim krewnym udało się naprowadzić mnie na dobrą drogę. I nie bój się, nigdy nie wrócę do obozu Tengela Złego.

– Słyszałem już parokrotnie, jak wspominaliście to imię. Czy to główny wróg?

– Tak, to potwór, którego widziałeś w bloku. Na początku dwunastego wieku napił się wody ze Źródła Zła; zyskując tym samym wieczne życie i władzę nad ludźmi. On jest praprzodkiem Ludzi Lodu. Niestety!

Morahan długo nic nie mówił, próbując cokolwiek zrozumieć i zaakceptować.

– Mów dalej – rzekł z wysiłkiem.

– Wiele ode mnie wymagasz, Morahan… To znaczy Ian. Ale i ja zażądam od ciebie tyle samo. Proszę, abyś mi wierzył!

– W każdym razie na pewno będę szczery.

– To wystarczy.

Tova usadowiła się wygodniej. Światło poranka zdecydowanie już wygrało z nocą, ale wciąż jeszcze było zbyt wcześnie, aby na drodze rozpoczął się jakikolwiek ruch. Zastanawiała się, czy ktoś mógłby zauważyć motocykl, miała jednak nadzieję, że nie. W okolicy, gdzie wypadli z szosy, ziemia była nieprzyjemnie pofałdowana.

W pokoju zapanowało teraz rozkoszne ciepło. Kiedy Morahan leżał na plecach tak jak teraz, twarz wygładzała mu się, młodniała. Zdaniem Tovy był przystojnym mężczyzną. Dlatego właśnie odwróciła głowę.

Wreszcie zaczęła niepewnie:

– Dawno temu, w głębokim średniowieczu, niewielka grupa ludzi z mongolskiego plemienia wędrowała na zachód przez tundrę, wypędzona ze swych siedzib z powodu uprawiania czarów. Wśród nich znalazł się także niesłychanie zły chłopiec, prawdziwy pomiot szatana. Nosił imię Tan-ghil, a to znaczy „Urodzony pod czarnym słońcem”.

– To pewnie był Tengel Zły?

– Tak. Podczas tej wędrówki na zachód dotarł do Źródeł Życia i udało mu się odszukać Źródło Zła. Można do niego dotrzeć tylko wówczas, gdy nie ma się w sobie nawet krztyny dobra.

– I właśnie tam obiecano mu wieczne życie i władzę nad ludzkością?

– Tak. Dobrze, że się nie naśmiewasz, Ianie, inaczej byłoby mi przykro.

– Wcale się nie śmieję.

– Tak więc Tengel Zły otrzymał to pod warunkiem, że w każdym następnym pokoleniu jeden z jego potomków będzie służyć złu. Ci dotknięci odznaczać się mieli szczególnym wyglądem, między innymi po kociemu żółtymi oczyma, mieli też być niespotykanie źli i znać się na czarach.

– I ty właśnie byłaś jedną z nich.

– Tak.

– Moje małe biedactwo! Ale coś mi podpowiada, że Halkatla jest druga, która tak jak ty przeszła na stronę przeciwnika?

– To prawda – szybko przytaknęła Tova, nie chcąc zagłębiać się w szczegóły dotyczące Halkatli. Prawdę należało Morahanowi serwować małymi porcjami, inaczej nie byłby w stanie jej przyjąć. „Moje małe biedactwo…” Jak to pięknie zabrzmiało!

– Potrafisz czarować?

Czy on musi zadawać aż tyle kłopotliwych pytań?

– Owszem, potrafię. Czy mogę dalej opowiadać? No cóż, niedobitki Ludzi Lodu osiedliły się w górach Norwegii, a ściślej mówiąc w Trondelag, tam gdzie teraz jedziemy. A młodzieniaszek, Tengel Zły, wyrósł na najstraszniejsze stworzenie na ziemi. Wobec swych współczesnych postępował tak okrutnie, że brak mi sił, by ci o tym mówić. Ale miał alraunę, wiesz, co to jest, prawda?

Morahan kiwnął głową.

– Tak, to korzeń mandragory.

– Obdarzona była wystarczająco potężną mocą, by go przekonać, że czasy są dla niego niedobre. Ale jego syn i prawnuk oszukał go jeszcze bardziej. Postarał się, aby Tengel Zły zapadł w sen, by obudzić się, gdy nastaną bardziej odpowiednie czasy do przejęcia władzy nad światem…

– Poczekaj chwilę, trochę mi zamąciłaś w głowie. Powiedziałaś: jego syn i prawnuk, a potem mówiłaś „postarał się”. Miałaś chyba na myśli „postarali”?

– Nie, nie pomyliłam się. Chodziło mi o jedną i tę samą osobę. Syn i prawnuk Tengela Złego nosił imię Targenor i on właśnie miał go obudzić. Ale zaniechał tego.

Morahan gestem poprosił, aby na chwilę przerwała. Potrzebował czasu na ułożenie sobie wszystkiego w głowie. Wreszcie powiedział:

– Ale nie mógł przecież leżeć pogrążony we śnie… Gdzie? I jak długo?

– W grotach Postojny w Jugosławii. I całkiem niedawno został obudzony przez flecistę w bloku. Ten idiota odegrał jego sygnał i Tengel Zły się w niego wcielił.

Morahan, jakby dając wyraz swemu niedowierzaniu, głęboko wciągnął powietrze przez nos, ale był przecież świadkiem, jak to się stało, nie wiedział więc, co myśleć.

– Mów dalej – rzekł tylko. – Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o tobie, o tych, których dotknęło jego przekleństwo.

Tova podjęła z ociąganiem:

– Dotknięci przekleństwem potomkowie Tengela spłodzeni zostali z zimna i mroku. Przy ich kołysce nie siedziała żadna dobra wróżka, skazano ich na życie poza ludzką społecznością. Wyrzucona poza nawias gromada wiedźm i czarowników… Ale w szesnastym wieku przyszedł na świat dotknięty przekleństwem potomek, który spróbował obrócić zło w dobro, dlatego został nazwany Tengelem Dobrym. My i cała ludzkość winni jesteśmy mu wdzięczność, że losy świata jak dotąd nie potoczyły się ku katastrofie. Nie, to brzmi całkiem nieprawdopodobnie, nie mogę…

– Ależ tak, mów, proszę, ja słucham!

– To bardzo miło z twojej strony – roześmiała się wymuszenie. – Później, w roku tysiąc siedemset czterdziestym drugim, dziewczynie z naszej rodziny o imieniu Shira udało się dotrzeć do jasnej wody dobra, która może znieść działanie ciemnej wody zła. Każdy z naszej piątki miał ze sobą jej buteleczkę. Chodzi o to, abyśmy wyprzedzili Tengela Złego, on bowiem nie odzyska pełni mocy, dopóki znów nie napije się wody zła. O, wiele mogłabym o nas opowiedzieć, ale na razie wystarczy. Wiem dobrze, jak niewiarygodnie brzmi nasza rodzinna saga.

– Będę chciał usłyszeć kiedyś całą, jeśli zdążę… Och, plotę głupstwa! Ale Halkatla nie jest do ciebie podobna.

– Tak, ona jest o wiele ładniejsza.

– Nie to miałem na myśli. Jest w niej coś osobliwego, jakby obcego.

Tova bez mrugnięcia okiem oznajmiła:

– Halkatla żyła między rokiem tysiąc trzysta siedemdziesiątym a tysiąc trzysta dziewięćdziesiątym.

Na moment zapadła cisza.

– Żarty sobie ze mnie stroisz – powiedział Morahan urażony.

– Wcale nie żartuję.

– A Marco? – zaatakował ją Morahan. – Jego także nie mogę pojąć.

– Marco jest w połowie czarnym aniołem.

Twarz Morahana stężała.

– A Rune? Ten najdziwniejszy ze wszystkich?

– Rune to alrauna.

– Alrauna?

– Tak. Czarne anioły dały jej życie.

– Ech – westchnął Morahan odwracając się do ściany.

Tova walczyła z płaczem.

– Uprzedzałam przecież, że nie będziesz mógł tego pojąć! Dlaczego zmusiłeś mnie do mówienia?

– Jest różnica między mówieniem a kłamaniem w żywe oczy! Udawało mi się zachowywać przez te dni równowagę tylko przez wmawianie sobie, że moja choroba osiągnęła już stadium krytyczne i dręczą mnie halucynacje. A ty twierdzisz, że to, co widzę, jest prawdą!

Wysiłek znów okazał się dla niego zbyt wielki. Straszliwy kaszel wstrząsnął ciałem, jeszcze bardziej je wyczerpując.

– Do diabła! – krzyknęła Tova. – Nie mogłeś się od tego powstrzymać? Jak teraz pojedziemy dalej? Nie potrafię prowadzić motocykla, a ty nie możesz tak po prostu leżeć i umierać! Nie chcę, żebyś umierał, ty idioto!

Morahan nie mógł wydobyć z siebie słowa. Rozpaczliwie usiłował wciągnąć powietrze w płuca.

– Na miłość boską! – zawołała rozhisteryzowana Tova. – Tengelu Dobry! Sol! Pomóżcie! Marco, mój opiekun, opuścił mnie, Rune i Halkatla też, a Morahan wykasłuje resztki płuc! Przecież on umiera! Ja tego nie chcę, nie chcę, błagam o pomoc!

Morahanowi z wysiłku przed oczami wirowały czarne plamy.

Ona wzywa Tengela Dobrego, pomyślał, ale świat wydał mu się nagle odległy. Tengela Dobrego? Przecież on żył w szesnastym wieku. Dobry Boże, ta dziewczyna wierzy w to, co mówi!

Udało mu się wreszcie złapać powietrza na tyle, by wydusić:

– Jeszcze nie umieram. To dla mnie zwyczajne.

Wiedział jednak, że kłamie. Z każdym dniem czuł się coraz gorzej.

– O – westchnęła z ulgą. – Na szczęście, bo już myślałam, że ode mnie odejdziesz.

Pochylała się nad nim, a w oczach miała wyraz takiego niepokoju, że Ianowi Morahanowi zrobiło się cieplej na sercu. Leżąc na plecach z twarzą zasłoniętą ramionami, przychodził do siebie po najcięższym jak dotychczas ataku.

– Nie umrzesz teraz – oświadczyła Tova łagodnym tonem. – Oni tak powiedzieli.

– Jacy oni? – spytał ochryple.

– Tengel i Sol.

Ian zniecierpliwiony podniósł wzrok na Tovę, ale ona była całkiem poważna. Nagle Irlandczyk poczuł ogarniające ciało zmęczenie, podstępną bezsiłę.

Choć wcześniej wcale o tym nie myślał, szepnął:

– Boję się, Tovo.

Dziewczyna natychmiast usiadła przy nim na łóżku.

– To oczywiste, każdy by się bał.

Ciałem Iana zaczęły wstrząsać gwałtowne dreszcze, próbował je powstrzymać, ale był bezsilny, musiał się poddać.

– Chciałbym – wyjąkał dzwoniąc zębami. – Tyle chciałbym zrobić…

Tova nie wiedziała, co począć. Pragnęła go pocieszyć, ukoić, ale takie postępowanie nie leżało w jej naturze, wiedziała też, że on ją odrzuci. Była wszak wstrętną, paskudną wiedźmą, której wszyscy się brzydzili.

Niezgrabnym ruchem wyciągnęła rękę, nie wiedząc właściwie, po co to robi.

Ale Morahan mocno się jej uczepił, jakby chwytając się ostatniego źdźbła nadziei. Zaskoczona Tova przysunęła się bliżej i podniosła głowę Irlandczyka. Zaraz mnie uderzy, pomyślała, ale tak się nie stało. Zdawał się nie zauważać, kim ona jest.

Boże, jak on się trzęsie! Tova postanowiła zapomnieć o swoich rozterkach i przyciągnęła go do siebie, tuląc do swego ramienia.

– Już dobrze, dobrze – powiedziała głosem, którego nie rozpoznałby nikt z jej rodziny.

Ianowi z piersi wydarł się szloch.

– Wędruję samotnie, Tovo – szepnął. – Mam opuścić całe to piękno, które dopiero teraz odkryłem, wszystkie szczegóły natury, bogactwo wyrazu ludzkiej twarzy, myśli, radość, nadzieje, smutek, rozczarowanie… I nic po sobie nie zostawię, żadnego śladu. Za kilka lat nikt już nie będzie o mnie pamiętać.

– Nie, Ianie. Nie zapomni cię nikt z nas, którzy poznaliśmy cię w tych ciężkich chwilach.

Wydawało się, że on jakby jej nie słyszy.

– Nie zostawię po sobie nawet dziecka, nic, co wskazywałoby na to, że Ian Morahan żył. Zatarte wszystkie ślady…

– Jeszcze nie jest za późno.

Ach, nie pomyśli chyba, że ona o coś żebrze?

Z desperacją pogładziła go po włosach.

– Gdyby tylko Marco… Musisz wytrzymać, Ianie, aż Marco znów będzie sobą!

Ciałem Morahana, który nigdy nie rozczulał się nadmiernie nad własną osobą, wstrząsnęło głębokie, bolesne łkanie.

– Cały jestem zniszczony, Tovo! Nie tylko moje płuca. Wszystko we mnie gnije od tego przeklętego azbestu. Nikogo to nie obchodziło. Kierownictwo fabryki twierdziło, że lekarz przesadza. Myśleli wyłącznie o własnych interesach, mną nikt się nie przejmował. Już wcześniej umierali inni. Lekarz o tym wiedział, ale nikt nie chciał go słuchać…

Teraz płakał już otwarcie, nie powinien tego robić, ale Tova wiedziała, że nie może powstrzymać łez. Ogarnął ją niewypowiedziany żal, ale i coś jeszcze: ciche zdumienie, że Ian zaakceptował właśnie ją jako kogoś, komu można się zwierzyć.

Dobrze rozumiała jego strach i smutek. Zbyt długo nie pozwalał tym uczuciom znaleźć ujścia. Kiedyś w końcu musiały wybuchnąć. A do niej należało, by mógł znieść moment załamania jak najlepiej.

Zakłopotana niezgrabnie pogładziła go po policzku, przytuliła mocniej.

Ku jej wielkiemu zaskoczeniu ogarnęło ją uczucie, do jakiego, jak sądziła, nigdy nie będzie zdolna: Czułość wobec człowieka nie należącego do najbliższej rodziny!

Dotkniętym z Ludzi Lodu uczucia takie były całkiem obce.

Загрузка...