ROZDZIAŁ V

W małym domku w górach Dovre Ian Morahan wstał i na chwiejnych nogach przeszedł do kąta, w którym stała miednica. Starannie wytarł nos i umył twarz.

– Przepraszam – szepnął wycierając się ręcznikiem.

Tova siedziała na łóżku.

– Nie, nie przepraszaj, wszystko zepsujesz!

– O czym myślisz?

– Sądzisz, że ludzie często wykorzystują mnie jako kogoś, na czyim ramieniu mogą się wypłakać? Pierwszy raz w moim wyłącznie grzesznym życiu jakiś człowiek szukał mojej bliskości. Zaakceptował mnie jako bliźniego. I chcesz, żebym to ci wybaczyła? Oszalałeś!

– Chyba twoi rodzice cię kochają?

– Rodzice zaprogramowani są na miłość do swoich dzieci bez względu na to, jak one wyglądają. A ja, oprócz mej wstrętnej zewnętrznej powłoki, mam na dodatek dość paskudne wnętrze. Nie jestem czarująca, miła ani kochana, nie mam żadnej z tych cech, o których ludzie bez przerwy gadają. Jestem po prostu okropna. Tak okropna, że sama siebie nie mogę znieść. Ianie, dzisiaj po raz pierwszy przeżyłam czułość dla drugiego człowieka

– Chcesz chyba powiedzieć: współczucie?

– Nie, wcale nie! Ty wcześniej okazałeś mi odrobinę czułości. Muszę przyznać, że był to dla mnie niemal szok. Dziś mogłam odwzajemnić tę czułość, całkiem spontanicznie. Czy nie rozumiesz, jakim to dla mnie jest zwycięstwem? Ech, nie mówmy już o tym! Jak się czujesz?

Morahan zdobył się na uśmiech.

– Udało mi się zebrać siły. Sprawdzimy, czy motocykl nadaje się do użytku?

– Słyszę, że się nie poddajesz. – Wstając, uśmiechnęła się z goryczą. – Chyba w torbie motocyklowej zostało nam coś do jedzenia. Głodna jestem jak wilk. Chodź, kontynuujmy naszą kulawą podróż!

Posprzątali starannie w domku i dokładnie go zamknęli. Morahan szedł za Tovą, z mieszanymi uczuciami przyglądając się jej niezgrabnej, jakby pokurczonej sylwetce. Dziewczyna sprawiała wrażenie osoby trzeźwo myślącej. Miał nadzieję, że nie obudził w niej żadnych gorętszych uczuć. Nie chciał tej biedaczce wyrządzić krzywdy!

Zaraz jednak odrzucił te myśli. Oczy Tovy zwrócone były na jednego jedynego mężczyznę, niezwykłego Marca. Trochę go to uspokoiło, choć dziewczyna tak czy inaczej cierpiała. Dla niego jednak tak było lepiej. W cieniu Marca wszyscy inni mężczyźni bledli, a zwłaszcza on, umierający Ian Morahan.

Znów ogarnął go niewypowiedziany żal. Powróciło pragnienie, by być kochanym i móc kochać… założyć rodzinę. Zostawić po sobie dzieci, które przeniosłyby jego imię w historię.

Nie zniknąć, nie popaść w zapomnienie, tylko dlatego że nikt nie zdążył nauczyć go kochać.

Ta myśl była gorsza niż lęk przed śmiercią.

Smutek… Te góry pozostaną tu, kiedy on odejdzie. Tova będzie żyła dalej i wkrótce o nim zapomni. Ogarnęła go zazdrość wobec wszystkich, którzy zobaczą, co się stanie w przyszłym roku, i w przyszłym… Nie, zazdrość to niszczące uczucie, musi się go pozbyć!

Tova wyczulona była na nastroje. Zaczekała na Morahana i ujęła go za rękę. Dalej poszli już razem.

– Ty i ja, Ianie, stoimy poza nawiasem życia – oświadczyła nagle, jak na nią nieoczekiwanie łagodnie. – Stoimy i obserwujemy to, co się dzieje, nie mając na nic wpływu. Oboje umrzemy bezdzietni. Ja, ponieważ nikt mnie nie chce, ty, bo twój czas się kończy. Ty właściwie już pożegnałeś się z życiem? Zostawiłeś je za sobą?

– Może i tak – pokiwał głową zamyślony. – Tak, po części chyba masz rację.

Tova zaśmiała się gorzko.

– Ale mamy przecież siebie.

– Tak. To prawda. W potrzebie dobrze jest mieć bratnią duszę. Dziękuję, że jesteś, Tovo! Że zdążyłem cię poznać.

– Nie, nie rób ze mnie… Nie wiem, co mam powiedzieć.

– Zarozumiałej? Sentymentalnej? Zawstydzonej?

– Wszystkiego po trochu – śmiała się. – Wszystkiego naraz!

– Tovo – rzekł, nadal zadumany. – Czy potrafisz odczytywać myśli?

– Dlaczego o to pytasz?

– Zastanawiałem się właśnie nad tym, o czym ty zaraz zaczęłaś mówić, o żegnaniu się z życiem, o bezdzietności, o tym, że inni, szczęśliwi, będą żyli dalej.

– Szczęście to bardzo względne pojęcie. Wymień mi pięciu ludzi, których uważasz za doskonale szczęśliwych. Głowę dam, że nie potrafisz.

– Masz rację, ale nie odpowiedziałaś na moje pytanie.

– Jakie pytanie?

– Czy mogłaś odczytać moje myśli?

– Nie, z nami, Ludźmi Lodu, sprawa przedstawia się inaczej. To raczej kwestia wyczuwania nastroju innych. Bardzo wyraźnie też wychwytujemy czyjąś niechęć i sympatię…

– Możesz więc wyczuć, że cię lubię?

– Nie śmiałam w to uwierzyć.

– Powinnaś – stwierdził Morahan, lekko ściskając ją za rękę.

– Dziękuję – powiedziała Tova po prostu.

Ruszyli dalej przez zmrożone kępy traw, pokryte zwietrzałym śniegiem.

Motocykl był w lepszym stanie niż przypuszczali. Ian okazał się uzdolnionym manualnie człowiekiem, pałającym miłością do silników i wszelkich urządzeń mechanicznych. Miał tylko nadzieję, że nie okażą się potrzebne jakieś części, to bowiem mogło być kłopotliwe. Jeśli natomiast wystarczą jego dwie ręce, motocykl zostanie wkrótce naprawiony.

Bak z benzyną był cały, znikąd też nie wyciekał olej. Wgłębienie w osłonie nie miało znaczenia. Ze skrzywioną kierownicą poradzą sobie, jeśli oboje się do tego przyłożą. Poza poprzerywanymi przewodami poważniejszych szkód nie było. Tak, Morahan ocenił, że poradzi sobie z naprawą.

Tova stała z boku, przyglądając się jego dłoniom, sprawnie manipulującym przy motocyklu, i bardzo się jej one spodobały. Prawdę powiedziawszy, Ian w ogóle jej się podobał. Gdyby tylko nie był tak straszliwie, przerażająco wprost wychudzony! Przypomniała sobie, jak wsunęła mu rękę pod koszulę, by sprawdzić bicie serca. Wyczuła wtedy wszystkie żebra, jakby zamiast skórą obciągnięte były cieniutkim jedwabiem. I… nie chciała o tym myśleć, ale zorientowała się, że ma bardzo powiększoną wątrobę. A śledziona… W zasadzie niepojęte, że on jeszcze żyje! Jeszcze dziwniejsze, że trzyma się na nogach.

Mówił, że płuca ma już niemal całkiem zatkane. Rzeczywiście poznawała to po płytkim, branym z ogromnym wysiłkiem oddechu.

Na nowo ogarnęło ją uczucie nieprawdopodobnej czułości. Gdyby tylko była w stanie mu pomóc!

– Czy możesz mi podać małe obcęgi z torby z narzędziami, Tovo?

Pospieszyła spełnić jego prośbę, a kiedy ich dłonie się zetknęły, odebrała to jako przyjemne, dotąd nie znane wrażenie.

Tova uśmiechnęła się w duchu. Jak wspaniale być we dwoje, razem! Między nimi nie było cienia agresji. Do tej pory wydawało jej się, że agresja jest obowiązkowym elementem w kontaktach z innymi ludźmi. Dlatego zawsze przyjmowała pozycję obronną.

Teraz nie było to konieczne.

Podniosła głowę. Jak pięknie jest w górach! Dziwne, że wcześniej tego nie zauważyła!

Troje w samochodzie patrzyło przed siebie.

Właściwie Rune nie miał racji mówiąc, że znów z nimi źle, tym razem bowiem wcale nie wysłannicy Tengela Złego zagrodzili im drogę, lecz prawdziwy wypadek samochodowy. Mogło to jednak ułatwić zadanie ich wrogom.

– Fatalnie to wygląda – stwierdził Marco. – Musimy pomóc.

W poprzek szosy stała wielka ciężarówka, uniemożliwiając wszelki ruch. Zderzyła się z samochodem osobowym, który, ściśnięty w harmonijkę, znalazł się prawie w całości pod nią. Najwidoczniej wypadek zdarzył się tuż przed chwilą, na miejscu był bowiem tylko kierowca ciężarówki ze swym pomocnikiem. Z wielkim niepokojem pochylali się nad mniejszym autem.

Marco, Rune i Halkatla wysiedli z samochodu. Oczywiste było, że na nich jako pierwszych, którzy zjawili się na miejscu wypadku, spoczywa obowiązek udzielenia pomocy poszkodowanym.

Marco zorientował się, że idzie jako ostatni, wlokąc się noga za nogą. Na widok ludzkiego cierpienia zawsze ogarniało go wielkie wzburzenie. Zdecydowanie nie zaliczał się do tych, co to powodowani ciekawością zatrzymują się przy miejscu, w którym wydarzyło się nieszczęście, by napawać się widokiem krwi i okaleczonych ludzi. Tym razem także ogromnie się bał tego, co zobaczy. Może małe dzieci albo…

Halkatla pierwsza dotarła do czerwonego autka. Pewnie nie rozumiała, jaką pułapką były owe wspaniałe pojazdy, które uwielbiała i nazywała fantastycznymi wynalazkami. Rune deptał jej po piętach.

Na ich widok dwaj mężczyźni z ciężarówki podnieśli głowy i przerażeni usiłowali wyjaśniać, jak do tego doszło.

A potem wszystko stało się naraz.

Rune i Halkatla pochylili się nad samochodem, Marco także do nich dołączył. Kątem oka dostrzegł jakiś ruch, w tej samej chwili Halkatla zawołała: „Tu nikogo nie ma!”, a na głowę Runego spadł cios zadany kluczem francuskim przez jednego z mężczyzn. Marco krzyknął: „Wracamy do samochodu!”

Rune dosłownie miał czaszkę z drewna i to go uratowało. Halkatli również uderzenie w głowę nie wyrządziłoby krzywdy, z Markiem jednak sprawa przedstawiała się znacznie gorzej. Co prawda naznaczony został znamieniem nieśmiertelności przez czarne anioły, ale był w połowie człowiekiem i z tym mogły wiązać się problemy. Wraz z Halkatlą zadziałali błyskawicznie, z dwóch stron złapali Runego pod ramiona i pociągnęli za sobą. Mimo wszystko był niemal człowiekiem i cios zaburzył mu równowagę.

Ludzie Tengela Złego rzucili się za nimi, ale kolejny atak uniemożliwiło im coś prychającego i drapiącego. Krzycząc głośno bronili się przed „przeklętymi owadami”. Marco przypuszczał, że musiały to być jakieś drobne istoty z orszaku Demonów Nocy, istniały one bowiem we wszystkich możliwych rozmiarach, a na dodatek pozostawały niewidzialne.

Kiedy dotarli już do samochodu, ujrzeli trzy auta nadjeżdżające szalonym pędem od tej samej strony, którą przyjechali. A więc Numer Jeden i jego sojusznicy przystąpili do działania, pomyślał Marco. Pospiesznie umieścili Runego na tylnym siedzeniu, a Halkatli udało się akurat wślizgnąć do środka, kiedy dwaj kierowcy przypadli do ich wozu, usiłując otworzyć drzwiczki. Marco zapalał motor, błyskawicznie analizując w myślach możliwości obrony.

Nie było ich zbyt wiele. Nie mógł zawrócić, brakło na to miejsca, poza tym zbliżały się trzy samochody, wiedział więc, że niedaleko zajedzie. Drogę na północ zagrodził „wypadek”. Przydrożne rowy były głębokie, ale tylko one dawały jakąś szansę. Może uda mu się przecisnąć prawym poboczem między ciężarówką a rowem?

Nie miał czasu na dalsze rozważania, po prostu ruszył ostro do przodu. Słyszał, że Halkatla wciąga ze świstem powietrze przez zęby, jakby za moment miała zobaczyć coś strasznego, a krzyk, który do niego dotarł, powiedział mu, że jeden z kierowców, ten, który uczepił się jego samochodu, odrzucony gwałtownym szarpnięciem wpadł nadjeżdżającym z tyłu prosto pod koła.

Potem Marco nie mógł się już rozpraszać niczym innym, musiał skupić się na bezpiecznym przejeździe przez wąski przesmyk. Przy mijaniu ciężarówki auto niebezpiecznie się przechyliło, Marco pewien był, że zaraz wylądują w rowie. Halkatla jednak i Rune błyskawicznie przetoczyli się na drugą stronę siedzenia. Nie wiadomo, czy to właśnie pomogło, w każdym razie samochód odzyskał równowagę i Marco mógł skręcić z powrotem na drogę.

– Jadą za nami? – spytał zdenerwowany. Czuł, że z wysiłku i napięcia bardzo osłabł.

Halkatla odwróciła się do tyłu.

– Tak, właśnie nadjeżdża pierwszy samochód… Nie, wpadł do rowu! Wpadł do rowu! – zaśpiewała uradowana.

– Chwilowo jesteśmy bezpieczni – odetchnął Marco. – W każdym razie dopóki nie zdołają zawrócić ciężarówki. Jak się czujesz, Rune?

– Dziękuję, trochę boli, ale łeb mam naprawdę twardy.

Odpowiedział mu gromki śmiech.

– To znaczy, że i ty możesz cierpieć na ból głowy?

– Pewnie! I to jaki!

– Interesujące – mruknęła Halkatla. – Ciekawe, ile w tobie jest z człowieka, a ile z alrauny.

– Rośliny także mogą cierpieć – pouczył ją Rune.

– Słyszałem o tym – przyznał Marco. – Robiono pewne eksperymenty i zaobserwowano, że rośliny mogą reagować na dobro i zło. Pewnie dlatego tym, którzy przemawiają do swoich kwiatków w doniczkach, rośliny tak dobrze rosną.

– Owszem – przytaknął Rune. – Gdyby ludzie wiedzieli, o jaki ból i smutek przyprawiają rośliny, nie mogliby żyć w otoczeniu przyrody. Wszyscy przenieśliby się do wielkich miast, by nie zdeptać najmniejszego nawet źdźbła trawy. A jednak cała ludzkość mieszkająca w miastach to nie jest perspektywa, o której można marzyć.

– Od tej chwili postaram się bardziej uważać – obiecał Marco

Halkatla nic na to nie powiedziała. Jej kroki nie były ciężarem dla żadnego kwiatu. Spytała natomiast:

– Uważasz się więc raczej za roślinę niż za człowieka, Rune?

– Nie wiem – odrzekł bezradnie. – Naprawdę nie wiem, gdzie jest moje miejsce.

– Ale moje uwodzicielskie sztuczki w ogóle na ciebie nie podziałały?

– Halkatlo! – upomniał ją Marco

– Ty się do tego nie mieszaj – odpowiedziała ostrym tonem. – Podziałało to na ciebie, Rune, czy nie?

– Bez względu na to, jak zareagowałem, jesteś ogromnie ponętną kobietą, Halkatlo – stwierdził Rune dyplomatycznie.

Piękna czarownica zamruczała jak zadowolona kotka. – Mogłabym pomóc ci się przekonać, czy jesteś bardziej mężczyzną, czy rośliną, Rune.

Marco westchnął.

– Zostaw go w spokoju, już ci mówiłem!

Halkatla pochyliła się do przodu i syknęła mu prosto do ucha:

– Zanim powrócę do mego świata duchów, mam zamiar zdobyć mężczyznę. Czekają go chwile, których nigdy nie zapomni. Strzeż się, Marco, żeby przypadkiem nie padło na ciebie!

Marco zahamował.

– Stąd do Doliny Ludzi Lodu można dojść piechotą!

– Nie, nie, obiecuję już, że będę zachowywała się stosownie, byleście tylko mi pozwolili jechać moim ukochanym samochodem!

Marco dodał gazu.

– Ciekawe, jak daleko udało się dotrzeć Tovie i Morahanowi – rzekł, starając się zmienić temat niebezpiecznej rozmowy. – Powinni już zjechać z Dovre i zmierzać ku dolinom Południowego Trondelagu.

Wcale tak jednak nie było, Tova i Morahan wciąż przebywali w domku letniskowym w górach. Dobrze, że troje ich towarzyszy nie wiedziało, jak wolno posuwają się do przodu.

– Morahan to dobry człowiek – zauważył Rune.

– To prawda. Świetnie, że może być przy Tovie.

– Czy… Czy nie możesz nic dla niego zrobić, Marco?

– Na razie nie. Dopiero kiedy znów stanę się czarnym aniołem.

– A to nastąpi wtedy, gdy unieszkodliwimy ciemną wodę Tengela Złego. Jeśli w ogóle się nam to uda.

– Tak długo Morahan nie może czekać.

– Wiem o tym. Piasek w klepsydrze jego życia przesypuje się z nieubłaganą prędkością.

– Muszę przyznać, że trochę się niepokoję oświadczyła Halkada – Chodzi mi o to, że ty jesteś opiekunem Tovy, Marco, a ja byłam w rezerwie. Tymczasem tak sobie jedziemy.

– Możesz być spokojna – uśmiechnął się Marco. – Kto inny zajmie się Tovą i Morahanem. Strzeże ich wielu naszych przyjaciół.

– No tak, ale czy oni o tym wiedzą?

– Nie, nie wiedzą – zastanowił się Marco. – Mam nadzieję, że nie denerwują się bez potrzeby.

– W każdym razie zatrzymaliśmy naszych wrogów dostatecznie długo, aby Tova i Morahan zdołali się oddalić – stwierdził Rune. – Możemy więc chyba po prostu jechać dalej?

– Powinniśmy. Niedługo znów będziemy mieli na karku całe to tałatajstwo.

– Marco, nie mógłbyś coś zrobić z tym tłuczeniem pod tylnymi kołami? Długo już tego nie wytrzymam – poskarżyła się Halkatla.

– Tak, ja też to słyszę. Ale pod kołami? To bardzo nieprecyzyjne określenie. Chodzi ci pewnie o tylną oś?

– To nieistotne – fuknęła Halkatla. Bardzo nie lubiła, kiedy ktoś zwracał jej uwagę.

– Pewnie rura wydechowa się obluzowała – doszedł do wniosku Rune. – Prawdopodobnie stało się to wtedy, kiedy o mały włos nie wylądowaliśmy w rowie. Powinniśmy ją naprawić, zanim całkiem nie odpadnie.

– Dobrze – zgodził się Marco. – Jak tylko znajdę boczną drogę…

Dopiero po pewnej chwili zjechali na dróżkę, którą uznali za odpowiednią. Musieli przecież pozostać niewidoczni z głównej szosy. Marco skręcił w drogę drwali i pojechał nią tak daleko, aż stracili szosę z oczu.

– Rune, ty mi pomożesz, a Halkatla stanie na czatach.

Pracowali w milczeniu. Usiłowali podwiązać rurę kawałkiem drutu, ale nie bardzo chciała się trzymać. Niedługo zresztą nadbiegła Halkatla.

– Przed chwilą przejechały pełnym gazem trzy samochody i ciężarówka. Pomachałam im na pożegnanie. Nie, nie bójcie się, oni mnie nie zauważyli.

– Znów są przed nami – zafrasował się Rune. – Ale nic innego nie mogliśmy zrobić.

Wreszcie rura wydechowa została umocowana jak należy i tyłem wyjechali na szosę.

– Przydałaby się nam teraz mapa Nataniela – westchnął Marco. – Moglibyśmy sprawdzić, czy nie ma jakiegoś objazdu.

Ach, Nataniel! Zdawało im się, że tak dawno już się z nim rozstali! I z Gabrielem. I… Kiedy przypomniała im się Ellen, łzy ścisnęły w gardle.

Jechali dalej w milczeniu, patrząc, jak noc ustępuje miejsca wstającemu porankowi.

Opuścili Gudbrandsdalen w okolicy Dombas i zaczęli piąć się pod górę ku Dovre. Skończyły się zabudowania. Tu i ówdzie widać było plamy śniegu.

– Na razie jakoś nam idzie – zauważył Marco.

Ledwie jednak zdążył wypowiedzieć te słowa do końca, kiedy musiał nacisnąć na hamulec.

– Tak, tak – ponurym tonem powiedziała Halkatla. – Tengel Zły sięgnął po ciężką broń.

Drogę zagradzała wielka chmara indywiduów wyraźnie wywodzących się ze środowiska kryminalnego. Uzbrojeni byli w najprzeróżniejsze rodzaje broni strzeleckiej.

A przy drodze, jak zwykle nieco na uboczu, stał straszliwy Numer Jeden.

– Jak on ich zdołał zgromadzić? – westchnął Marco.

– Świat pełen jest typów spod ciemnej gwiazdy – odparł Rune.

– To nie są ot, takie sobie, ciemne typki – stwierdziła Halkatla. – To prawdziwi zbrodniarze.

– Tengel Zły ma w czym wybierać.

– Musieli zostać tu przywiezieni samochodem – doszedł do wniosku Marco. – Bo nikt mi nie wmówi, że mieszkańcy Gudbrandsdalen to sami kryminaliści!

– Nie, znać po nich zresztą, że wywodzą się z wielkich miast – pokiwał głową Rune. – Twardziele. Ale pamiętajmy, że miast nie można malować w samych ciemnych barwach. Większość ich mieszkańców pochodzi ze wsi.

– I często trafiają w bagno przestępstw.

Gromada złoczyńców – mogło być ich trzydziestu-czterdziestu – czekała bez ruchu. Od samochodu nadal dzieliła ich spora odległość.

– Szkoda, że nie mamy nic, z czego moglibyśmy strzelać – rzekł Rune.

– O, nie – przywołał go do porządku Marco. – Zabijanie to nie w naszym stylu. Czasami zdarza się, że jesteśmy do tego zmuszeni, ale nikt chyba tego nie chce.

– Doprawdy? – mruknęła Halkatla z tylnego siedzenia. Marco udał, że nie słyszy tej uwagi.

Wróg tym razem ograniczył ryzyko do minimum. Miejsce wybrano nadzwyczaj starannie. Tu żaden samochód nie mógł się prześlizgnąć poboczem, a za murem mężczyzn stała zaparkowana ciężarówka.

– Czy możemy zgadywać, że ludzie byli ukryci w środku? – zastanawiał się Marco.

– Na pewno. Zwłaszcza że ciężarówka ma numer rejestracyjny Oslo. To wyjaśnia, w jaki sposób ich przetransportowano.

– Co robimy? – dopytywała się Halkatla.

– Nie możemy się cofnąć ani skręcić w bok – głośno myślał Marco. – Znakomicie wybrali miejsce. Ale… Wygląda na to, że ciężarówkę da się wyminąć, jeśli tylko zdołamy sforsować ten żywy mur. Zaryzykujemy, może uskoczą przed rozpędzonym samochodem.

– Nie mamy innego wyjścia – stwierdził Rune. – Ale musimy uważać na te ich strzelby i pistolety.

– To prawda. Wy dwoje się pochylcie albo nawet połóżcie na podłodze. Ja też postaram się jakoś skulić. Gotowi?

Zmienił bieg i mocno dodał gazu. Samochód z rykiem natarł na wyczekującą hordę.

Natychmiast rozległy się strzały, kule świstały w powietrzu.

– Uciekają! – krzyknął Marco. – Och, nie!

Za późno jednak odkrył niebezpieczeństwo. Za murem z ludzi połyskiwał stalowy szlaban.

Samochód uderzył weń z wielkim hukiem i wszyscy troje gwałtownie polecieli w przód. Kiedy próbowali otrząsnąć się z szoku, napastnicy dopadli ich jak sępy. Wyrwali drzwiczki i wyciągnęli całą trójkę z auta, zanim ci zdołali choćby zebrać siły do obrony. Zaraz jednak wstąpiło w nich życie. Kopali, uderzali i gryźli.

Nie przyniosło to jednak żadnego rezultatu. Poprzez zgiełk przedarł się syczący głos Numeru Jeden:

– Brać ich żywych, chłopcy, żywych! Nasz mistrz pragnie się przyjrzeć co najmniej dwojgu z nich! No, no, coś ty zrobił? – dodał z udawanym oburzeniem. – Złamałeś mu nogę?

Marco przez mgnienie oka dostrzegł, że noga Runego zwisa pod jakimś dziwnym kątem. Ogarnął go gniew, ale nie mógł się on równać z wściekłością Halkatli.

– Coście, do czarta, zrobili, podłe łotry, niewarte nawet jednej milionowej cząstki tego co on?

– Zamknij się, babo, bo cię ukatrupię – zagroził któryś.

– Spróbuj tylko – odparowała Halkatla i Marco, pomimo naprawdę rozpaczliwej sytuacji, nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.

Właściwie wszyscy troje byli nieśmiertelni, ale żadne nie chciało spotkać się twarzą w twarz z Tengelem Złym.

Teraz jednak nic nie mieli do gadania. Zaciągnięto ich do małej letniej zagrody, położonej niedaleko od szosy. Nie było to w tej samej okolicy, gdzie nocowała Tova z Morahanem, lecz w środku wielkich bagnistych pustkowi koło Fokstua.

Zagroda była bardzo stara. Nie miała nawet okien, tylko nieduży otwór zakryty drewnianą klapką, w środku było więc bardzo ciemno. Słabe światło sączyło się jedynie przez szpary w ścianach pomiędzy spróchniałymi belkami.

Do tej nędznej szopy ciśnięto Marca, Runego i Halkatlę. Stało się to niemal w tej samej chwili, gdy Tovie i Morahanowi udało się naprawić motocykl i ruszyć w dalszą drogę na północ.

Oni byli wolni i na razie nie odkryci przez wroga, natomiast sytuacja Marca i jego towarzyszy przedstawiała się naprawdę beznadziejnie.

Загрузка...