Nieco dalej w dolinie Gudbrandsdalen sytuacja była o wiele trudniejsza.
Kiedyś, ponad trzysta lat temu, a ściślej mówiąc w sierpniu roku 1612, w pobliżu miejsca, gdzie Marco, Halkatla i Rune czekali na swych wrogów, odbyła się wielka bitwa. Szkocka armia licząca pół tysiąca najemnych żołnierzy kroczyła przez Norwegię, by przyłączyć się do wojny kalmarskiej. Jednakże w okolicy Kringen w Gudbrandsdalen zebrali się norwescy chłopi „z Vaga, Lesja i Lom”, jak to się nazywa w balladzie o Sinclairze. Rozgromili oddziały porucznika Ramsaya i kapitana Sinclaira, z armii najemników tylko osiemnastu pozostało przy życiu. Wstąpili oni później do wojsk norweskich. Stało się więc tak, jak mówi zakończenie piosenki:
„Ani jedna żywa dusza nie wróciła do domu.
Mogli rzec swym krajanom,
jak niebezpiecznie jest nachodzić
mieszkańców norweskich gór.
Strzeżcie się,
nadciągamy przez wrzosowisko”.
Bitwa, która rozegrać się miała teraz, nigdy nie zostanie wpisana na chlubne karty historii. O to zadbać mieli Ludzie Lodu. Wydarzenia tej majowej nocy roku 1960 trzeba było ukryć przed wszystkimi ludźmi. Należało tak długo jak to możliwe chronić świat przed wiedzą o poczynaniach Tengela Złego. Ale ilu z nich wróci do domu żywych?
Ponieważ przydrożny parking był osłonięty, bo szeroki zjazd z szosy skrywały kępy drzew, postanowili tu właśnie zaczekać na frontalny atak, który, jak się spodziewali, przypuści wróg.
Rune, Halkatla i Marco nie byli sami, choć tylko ich można było zobaczyć. Powody, dla których Rune pragnął zatrzymać Marca przy sobie zamiast wysyłać go razem z Tovą, były dość oczywiste. Obecność Marca zapewniała pomoc potężniejszych mocy niż te, którymi władali Ludzie Lodu.
Los Nataniela i Gabriela wcale ich nie niepokoił. Natanielowi towarzyszyli potężni opiekunowie, a zatem mały Gabriel także korzystał z ich ochrony.
Najsłabiej strzeżeni byli oczywiście Tova i Morahan, właśnie w tym jednak tkwiła ich siła. Zniknęli niezauważenie, nikt z obozu przeciwnika nie zdołał zaobserwować ich ucieczki.
Marco wzrokiem porozumiał się ze swymi towarzyszami. Na twarzach całej trójki malowało się napięcie, ale i zdecydowanie. Nadszedł czas sprawdzenia własnych możliwości, próby sił.
Buteleczki Shiry były dobrze strzeżone. Pilnowały ich bezpańskie demony.
Tengel Zły wezwał swego najbliższego współpracownika.
– Czy wszystko gotowe do ostatecznego ataku?
– Tak, panie.
– Zgniećcie ich mechaniczny powóz, aby nie mogli już gnać przed siebie tak szybko jak wiatr! Ten powóz jest niebezpieczny, zaklęty, odprawiono nad nim magiczne rytuały!
Tak, tak, Tengel Zły był niemal wszechmogący, jednak w kwestii osiągnięć techniki pozostawał żałośnie zacofany. Nienawidził nowoczesnych wynalazków, ponieważ ich nie rozumiał. Określał je wszystkie jednym słowem: czary, innych bowiem terminów nie znał.
No cóż, zagrzebanie się pod ziemią i pozostawanie tam o kilkaset lat za długo ma swoje minusy. Choć przecież trudno winić o to Tengela, to Targenor tak mu się przysłużył.
Tengel nie mógł się odnaleźć w nowych czasach. Każdy najnędzniejszy człowiek miał lepsze odzienie i sprawiał wrażenie bogatszego, niż on sam był kiedykolwiek. Ale ubrania, jego zdaniem, były brzydkie, bez strojnych peleryn podbitych łasiczym futrem czy też sukien z połyskliwych materii. Wszystko szare, bezbarwne, a materiały zdawały się takie mało wyszukane.
– Mamy już ten ich niebezpieczny powóz – odparł Numer Jeden, który jako osoba z bardziej współczesnych czasów wiedział, co to jest samochód. Za nic na świecie nie chciał jednak zdradzić się z tym przed Tengelem Złym.
– Ta brzydula… Tova – usłyszał w swojej głowie zirytowany głos Tengela Złego. – Nie widzę jej przy powozie. Co się z nią stało?
– Wkrótce ją znajdziemy. Ten obcy chory mężczyzna także zniknął, na pewno zabrała go do szpitala. Zajmiemy się nią później, to pestka.
Głos Tengela przeszedł w syk:
– Czy dowiedziałeś się już, kim jest ten nieznany?
– Tylko po części, panie. Widziałem go przecież, jest piękny jak młody bóg, wiem, że nosi imię Marco. Ale to niewiele nam mówi. Jest tajemniczy, panie, zbyt tajemniczy!
– A mimo to jest z mojej krwi – syknął Tengel Zły w zamyśleniu. – Nie rozumiem tego! Nie rozumiem! Jak może tak ze mnie drwić? Żyje teraz, jest młody, jak mówisz, ale to on, właśnie on przechytrzył mnie przed wielu laty w Fergeoset! Oczywiście nie zdołałby mnie oszukać, gdybym zachowywał czujność, ale akurat wtedy zdrzemnąłem się na chwilę i on wykorzystał okazję. Kim on jest, kim?
Numer Jeden niemal widział, jak Tengel Zły wymachuje ramionami, wściekły, że nic nie pojmuje i nie może odszukać swego wroga.
– Teraz nie ujdzie przed ciosem, panie. Już go mamy!
– Tak. Pierwszy raz ukazuje się z otwartą przyłbicą. Utorujcie mi drogę! Zmierzam na północ i nie chcę, aby zatrzymywały mnie podobne irytujące zdarzenia. Kto z nim jest? Widzę ich niewyraźnie, maskują się za mgłą.
– Ci dwoje nie są z żyjących. Nie znam ich pochodzenia.
– Phi, to duchy Ludzi Lodu. Nic mi nie mogą zrobić. Znasz ich imiona?
– Jedna to Halkatla…
Numer Jeden wyraźnie odczuwał wściekłość swego mocodawcy.
– Halkatla? – Tengel Zły niemal wypluł imię dziewczyny. – Ona jest tutaj? Jest przecież moją popleczniczką! – Potwór trochę ochłonął. – Oczywiście jest z nimi w mojej sprawie. Szpieguje dla mnie.
– Wydaje mi się, że nie… – Numer Jeden postanowił być ostrożny.
– Na pewno! Nie musisz się nią przejmować, ona mnie usłucha, będzie ze mną na dobre i na złe. Tak długo czekała na wstąpienie do mojej służby, że pewnie straciła cierpliwość.
Numer Jeden postanowił nie przypominać swemu mistrzowi, że cztery duchy Taran-gai już go opuściły. Nie chciał powtórnie przeżywać takiego wybuchu gniewu Tengela Złego, jak wtedy gdy jego przeciwnicy rzucili Shamę na kolana.
– Jest wśród nich jeszcze jeden, który bardzo mnie zdumiewa – zmieniając temat powiedział Numer Jeden.
– W moim rodzie wielu jest cudaków.
Tengel Zły zachichotał złośliwie na wspomnienie nieszczęśników, których dotknęło sprowadzone przez niego na ród przekleństwo.
– Ale ten… wydaje się jakby zrobiony z drewna. Wiele pomógł tym nędznikom. Jest z całą pewnością niebezpieczny.
Tengel Zły zastanawiał się przez chwilę nad istotą z drewna, wreszcie jednak porzucił tę myśl.
– Uderzaj teraz! Masz do pomocy wielu z moich zastępów, nie może się nam nie powieść!
– Bardzo mnie to cieszy, panie! – Na usta Numeru Jeden wypełzł zjadliwy uśmiech.
Tengel Zły przerwał kontakt telepatyczny. Swą podróż na północ rozpoczął pod postacią agenta sprzedającego odkurzacze, Pera Olava Wingera. Choć ukrył się w ludzkiej skórze, nie chciał podróżować jak człowiek. Jego duch był równie silny jak przedtem, o ile nie silniejszy. Widział i słyszał wszystko, ponieważ jednak Dolina Ludzi Lodu była zagrożona, siła jego myśli musiała przede wszystkim koncentrować się na tym miejscu. Dlatego bardzo mu był potrzebny ktoś taki jak Numer Jeden.
Trzeba jednak powiedzieć, że nawet Tengelowi Złemu ciarki przebiegały po plecach na myśl o swym najbliższym współpracowniku. Nie z powodu zła tkwiącego w tym człowieku, ono dawało Tengelowi tylko radość. Ale było w tym mężczyźnie coś, co wywoływało dreszcze u wszystkich bez wyjątku.
Czekali przy samochodzie.
Niewiele się do siebie odzywali, ale szczególnie Rune dobrze sobie radził z nasłuchiwaniem i przechwytywaniem sygnałów.
– Halkatlo, możesz się wycofać, jeśli chcesz – powiedział cicho.
– Nie żartuj – oburzyła się powabna czarownica z czternastego wieku. – Przecież dopiero teraz zaczynam naprawdę żyć!
– To może się dramatycznie skończyć!
– Ależ nie! Skosztuję wszystkiego, wszystkiego!
– A co masz zamiar zrobić ze swym nowym życiem? – wesoło spytał Marco.
– Hm, najpierw wcisnę ludzi Tengela Złego w ziemię. Potem będę mogła zacząć was uwodzić…
Jeśli Halkatla oczekiwała odpowiedzi w tonie flirtu, wybrała do tego najmniej odpowiednich rozmówców. Obaj odwrócili się zakłopotani.
– No cóż – położyła uszy po sobie. – Wobec tego będę musiała się rozejrzeć za bardziej chętnymi kawalerami. Jeśli wy mnie nie chcecie…
– Ciii – ostro przerwał jej Rune. – Ktoś się zbliża!
Zesztywnieli w napięciu, gotowi do zaciekłej obrony. Z małej bocznej drogi odchodzącej od parkingu słychać było ciężkie, dudniące kroki.
– Cóż to, na miłość boską, jest? – zdumiała się Halkatla.
Oszołomieni wpatrywali się w olbrzymiego człowieka, który na sztywnych nogach zbliżał się w ich stronę chwiejnym krokiem niczym zombie.
Odpowiedź na pytanie, kto to taki, najlepiej znał Vetle Volden.
Wyszli naprzeciw straszydłu. Kiedy znaleźli się bliżej, spostrzegli, że ciało potwora pokrywa skóra gruba jak pancerz…
Wiedzieli już, z kim mają do czynienia.
– Pancernik – mruknął Marco. – Erling Skogsrud. Dziad Ellen. Dzięki wam, dobre moce, że ona tego nie widzi!
Potworna istota, która nie miała na sobie żadnego ubrania i wcale go nie potrzebowała, jak automat sunęła powoli ku obranemu celowi. Z opowiadań Vetlego wiedzieli jednak, że Pancernik, kiedy tylko chciał, potrafił poruszać się bardzo szybko.
Sprawiał wrażenie w ogóle nimi nie zainteresowanego. Jego celem był samochód. Prawe ramię kołysało się w tył i w przód niczym olbrzymi kafar gotowy do uderzenia. Pancernik był tak olbrzymi, że samochód wydawał się przy nim żałośnie mały.
– Biorę go na siebie – oświadczył Rune i zastąpił drogę straszydłu.
Ten jednak nawet na niego nie spojrzał. Rune, który uzbroił się w wielki klucz do śrub, z całej siły uderzył nim w ramię potwora.
Pancernik wydał z siebie ryk, lecz nie z bólu, tylko z irytacji, i parł dalej naprzód ze wzrokiem wbitym w samochód stojący za Runem.
I z kimś takim poradził sobie czternastoletni Vetle Volden, pomyślał Marco zdumiony.
Rune próbował powstrzymać olbrzyma magicznymi słowami i gestami, całkiem jednak bez rezultatu. Pancernik powalił go na ziemię i przeszedł po nim. Marco rzucił się na ratunek przyjacielowi.
– Nic mi nie jest – jęknął Rune, z trudem usiłując się podnieść. – Zatrzymaj go, Marco!
Marco natychmiast zakrzyknął:
– Dida! Mar, Ulvhedin, Heike! Najlepsi zaklinacze wśród Ludzi Lodu, przybądźcie nam z pomocą!
Zaraz usłyszeli grzmiące głosy swych czworga przodków i zobaczyli ich, stojących z rękami uniesionymi w stronę Erlinga Skogsruda.
On jednak kroczył dalej.
Podczas gdy pozostali przybysze nie ustawali w zaklinaniu, Dida powiedziała:
– To bezskuteczne, Marco. On nie jest upiorem. Żyje, tak jak u ciebie zatrzymano u niego proces starzenia. Najprawdopodobniej nasz przodek uczynił go nieśmiertelnym. Poza tym nie ma dość rozumu, by odebrać nasze czarodziejskie zaklęcia.
Pancernik był już prawie przy samochodzie. Marco zagrodził mu drogę, ale musiał odskoczyć w bok, żeby nie zostać zdeptany.
– Zniszczy pojazd – powiedział Heike. – A my nie jesteśmy w stanie temu zapobiec. Przykro nam, nie możemy wam pomóc.
– Wyjęliśmy z samochodu wszystko, co wartościowe – odparł Marco. – Poza tym to tylko przedmiot. Ale potrzebujemy go.
– Temu żyjącemu stworowi bez rozumu nic nie możemy zrobić – stwierdziła Dida. – Spróbujcie wezwać innych sprzymierzeńców!
Wtedy do przodu wystąpiła Halkatla.
– Pozwólcie mnie się nim zająć – poprosiła z szelmowskim uśmieszkiem. – Wprawdzie jest pozbawiony mózgu, ale ma za to co innego, od dobrej chwili już mnie to fascynuje. Odwróćcie się, chłopcy, to nie dla waszych oczu!
Czworo tych, którzy potrafili zaklinać, uśmiechając się krzywo odsunęło się na bok. Pobłogosławili Halkatlę i zniknęli.
Temu, który kiedyś był Erlingiem Skogsrudem, nagle całkiem pomieszało się w głowie. Jego prymitywny mózg nie potrafił ogarnąć tego, co go spotkało.
Dźwięczał w nim tylko jeden rozkaz: Zmiażdż magiczny powóz! Następnie pojmaj tych troje, jeśli potrafisz! Jeśli nie, wycofaj się i ich unicestwienie pozostaw innym. Ale powóz – to twoje zadanie!
Sprowadzono go tutaj z jego ohydnego legowiska w grocie w Hiszpanii. Nie pamiętał, w jaki sposób dotarł do Norwegii, bo sen jeszcze całkiem go nie opuścił, a pamięć miał krótszą niż kurczak. Coś mu się majaczyło, że niosło go przez przestworza na plecach ze dwudziestu diabłów. Ale to pewnie był tylko sen.
Spodobało mu się jego zadanie. Niszczyć. Rozwalać. Rozłupywać!
Erling Skogsrud miał kiedyś mózg, ale skurczył się on do minimum, ponieważ Tengel Zły zażyczył sobie, by Pancernik nie umiał myśleć samodzielnie. I to, co człowiek Erling Skogsrud kiedyś wiedział, Pancernik już dawno zapomniał.
Znajdował się już blisko celu. Zdeptał kogoś po drodze, innych odpędził.
Podniósł wielkie ramię, by wymierzyć jeden jedyny, straszliwy cios w dziwaczny lśniący powóz.
I raptem cały jego ograniczony świat się rozpadł, zatrzymał w pół ruchu, w kamiennej twarzy usta rozdziawiły się ze zdumienia.
Stanął twarz w twarz z kimś, kto się uśmiechał, komu oczy lśniły zapraszająco. Pancernik wiedział, że to kobieta, zapomniał jednak, do czego takie mogą się przydać.
Teraz oszołomiony wpatrywał się, jak kobieta zrzuca z siebie swą prostą szatę.
Powoli, ociężale, ruszyły zardzewiałe trybiki w nie używanym mózgu. Zmiażdżyć powóz! Zmiażdżyć powóz, to przecież miał zrobić.
Nagle drgnął. Kobieta go dotknęła!
Choć skórę miał grubą niczym zbroję, to jednak pancerz nie pokrywał równo całego ciała. Usłyszał, jak kobieta mruczy pod nosem: „Za duży to on nie jest, zwłaszcza w porównaniu z resztą, ale chyba zdolny jeszcze do czegoś?”
Pancernik próbował oswobodzić swą najszlachetniejszą część, ale drobna kobieta przysunęła się jeszcze bliżej, miała takie delikatne dłonie…
Spomiędzy obwisłych warg potwora wyrwało się zdumione sapnięcie. Dwa nędzne ludzkie robaki odwróciły się, stały w pobliżu, ale nie miał czasu się nimi zająć. „Zmiażdżyć powóz” – tę jedną frazę powtarzał głos w jego pamięci, ale nie rozumiał już znaczenia tych słów. Czuł bowiem, że ciało ogarnia jakieś niezwykle przyjemne wrażenie, a Pancernik nie przywykł do przeżywania przyjemności innych niż te, jakie niosło ze sobą zabijanie i niszczenie.
Ach, jakie prądy go przechodziły! Miękkie ręce igrały wokół jego niemal całkiem zapomnianego organu, który zaczął się teraz zmieniać, stawał się coraz większy i twardszy
– O, tak, teraz lepiej… – mruczała kobieta. – Oj, sama zaczynam mieć ochotę! Ale nie na ciebie, ty grubianinie, nie na ciebie! O, tak, tak jest rozkosznie, prawda?
Pancernik oszołomiony zaczął chrząkać i stękać, usiłował złapać Halkatlę. Ona jednak zręcznie się wywijała, nie odrywając od niego rąk. Potwór przeżywał teraz ekstazę, zdawało mu się, że nigdy jeszcze nie doświadczył czegoś podobnego, nie mógł uwierzyć, że takie doznania w ogóle istnieją.
Kolana ugięły się pod nim, upadł na plecy, aż ziemia jęknęła. Cudowna dziewczyna musiała go puścić, jego oszalałe z tęsknoty ręce zaczęły jej gorączkowo szukać…
– Teraz szybko! Wnieście wszystko do samochodu i odjeżdżamy. – Halkatla wydawała pospieszne polecenia, błyskawicznie naciągając szatę.
– Ale…
– Szybko!
Pochyliła się nad Pancernikiem i ułożyła jego własne dłonie wokół organu.
– Zaraz się tego nauczysz – zagruchała. – To trochę tak jak z pływaniem. Jak człowiek raz się nauczy, nigdy już nie zapomni. O, tak… zdolny chłopiec. Rób tak dalej, a czeka cię przyjemna niespodzianka. I to, jak widzę, już za moment.
Rune i Marco zdążyli zapakować wszystkie rzeczy do samochodu. Marco zawołał:
– Chodź, Halkatlo!
Dziewczyna wskoczyła do auta, ruszyli gwałtownie i odjechali.
Pancernik nie mógł temu zapobiec. Przeżywał rozkosz i ryczał ogarnięty bolesną ekstazą.
Niedługo potem nadciągnął Numer Jeden z całym sztabem, który miał się zająć pozbawionymi samochodu nieszczęśnikami.
Zastał Pancernika siedzącego na ziemi i z baranim uśmiechem zabawiającego się swą własną męskością w nadziei na powtórne przeżycie cudu. Zajęty nową zabawką, nie odpowiadał na wezwania. Kiedy spróbowali go podnieść, odrzucił na bok paru kryminalistów; od ciosu jednemu pękła czaszka, drugiemu śledziona. Obaj zmarli. Pancernik znów osiągnął wzwód i tylko to go w tej chwili zajmowało.
Z pełnym pogardy obrzydzeniem Numer Jeden wezwał swego pana i mistrza.
– Pancernik jest zniszczony, panie. Do niczego się już nie nadaje.
– Czy wykonał swe zadanie? – gniewnie spytał Tengel Zły.
– Nie. Oni odjechali.
Numer Jeden czekał, aż złość Tengela Złego opadnie.
– A więc Pancernik do niczego już nie jest mi potrzebny – stwierdził Tengel. – Przedłużałem jego żywot, aby skorzystać z jego nieprawdopodobnej siły i nieśmiertelności. Teraz jednak nie ma dla mnie żadnej wartości. Odejdźcie na bok, wszyscy!
Numer Jeden przekazał polecenie swoim ludziom. Pancernik, przeżywający już po raz drugi chwile upojenia, jęczał i wzdychał półprzytomny z rozkoszy. Miał wrażenie, że rozpływa się w ekstazie. I tak właśnie się stało. Zaskoczeni mężczyźni ujrzeli, jak jego postać rozmywa się, staje coraz bardziej mglista. W końcu widać już było tylko uśmiech, który pojawił się, gdy potwór osiągnął spełnienie.
Zniknął bez śladu z miejsca, w którym siedział. Erling Skogsrud wreszcie zakończył swe wydłużone życie na ziemi.
– To najstraszniejsze, co widziałem – stwierdził jeden ze świadków.
– Chciałbym, żeby w taki sposób się umierało – mruknął inny.
Zaczęli chichotać, wszyscy, z wyjątkiem Numeru Jeden, który z wściekłością kazał im się zbierać.
– Nasi wrogowie odjechali! – ryknął. – Za nimi!
– Ale gdzie oni są? – spytał ktoś niepewnie.
Numer Jeden się skoncentrował.
– Zmierzają na północ. Nie dotarli daleko. Najlepiej zrobicie, jak ruszycie w pogoń, bo nasz mistrz nie znosi żadnego ociągania. Na własne oczy mogliście się przekonać, co spotka tych, którzy nie słuchają rozkazów!
Rzeczywiście, widzieli.
– Ale przecież nie zdołamy dopędzić samochodu.
– Wyślemy innych, którzy go zatrzymają. Do was należeć będzie tylko wykończenie tych łotrów.
– Nie powinniśmy byli opuszczać tamtego miejsca – powiedział Marco. – Tam łatwiej byłoby stawić im czoło.
– Moim zdaniem postąpiliśmy słusznie – zaprotestował Rune. – Gdybyśmy zostali, Pancernik prędzej czy później zgniótłby samochód. A dopóki mamy auto, możemy ich wyprzedzić i tym samym zdobyć przewagę.
– No tak, oczywiście, masz rację. Halkatlo, doskonała robota. Choć muszę przyznać… nietradycyjna.
Halkatla kręciła się na tylnym siedzeniu.
– Najgorzej, że i mnie to rozpaliło. Czy żaden z was naprawdę nie może mi pomóc?
– Nie – odparł Marco krótko. – To minie.
– Przeklęte świętoszki – mruknęła. Ścisnęła uda, przesuwała się na siedzeniu, tłumiąc jęk. Ale tych dwóch nie mogła już prosić o nic więcej, zbyt wielki miała dla nich szacunek i nie chciała wydać im się śmieszna.
Ostrożnie wsunęła dłoń między uda, doznanie jednak okazało się zbyt silne, nie miała odwagi posunąć się dalej. Zacisnęła zęby i skuliła się w kącie.
– Opowiedz mi o zimnej, zasypanej śniegiem tundrze, Rune! O Lodowych Górach wokół Taran-gai!
Uśmiechnęli się wyrozumiale i Rune już otworzył usta by mówić o tym, co przywodzi na myśl chłód i rześkość, gdy nagle gwałtownie je zamknął.
– Oj – powiedział po chwili. – Spójrzcie tam! Znów źle z nami!