4

Jako pośredniczka jestem przyzwyczajona do tego, że budzi się mnie w, powiedzmy, niezbyt delikatny sposób.

Ale teraz obudzono mnie jeszcze mniej delikatnie niż zwykle. Zazwyczaj, kiedy ktoś potrzebuje mojej pomocy, robi wszystko, żeby mnie do siebie nie zniechęcić… Teraz akurat taki ktoś wymachiwał nożem.

Kiedy jednak otworzyłam oczy i zobaczyłam, kto nożem wymachuje, uświadomiłam sobie, że prawdopodobnie w tym wypadku nie chodzi o pomoc. Nie, prawdopodobnie chodzi o to, żeby mnie zabić.

Nie pytajcie, skąd wiedziałam. Bez wątpienia dał o sobie znać mój mediatorski instynkt.

Cóż, ponadto nóż mówił sam za siebie.

– Posłuchaj mnie, ty głupia dziewczyno – syknęła Maria de Silva. A raczej Maria de Silva Diego, jako że w chwili śmierci była małżonką Feliksa Diego, handlarza niewolnikami. Wiem to wszystko z książki, którą Profesor pożyczył z biblioteki, zatytułowanej Moje Monterey – historii hrabstwa Salinas z lat 1800 – 1850. Zawierała nawet portret Marii.

Dlatego właśnie zdawałam sobie sprawę, kto chce mnie zabić.

– Jeśli – syczała Maria – nie skłonisz swojego ojca i brata, żeby zaprzestali kopać w tym miejscu – hm, ojczyma i brata przyrodniego, miałam ochotę sprostować, ale nie mogłam, ze względu na dłoń zakrywającą mi usta – pożałujesz, że się w ogóle urodziłaś. Zrozumiałaś?

Ostro sformułowane jak na dziewczynę w krynolinie. Bo tym właśnie była. Dziewczyną.

Nie była nią, umierając. Kiedy umarła pod koniec wieku – XIX wieku, oczywiście – Maria de Silva Diego miała około siedemdziesięciu lat.

Ale duch, który na mnie siedział, wydawał się mieć tyle samo lat co ja. W jej czarnych fantazyjnie upiętych włosach nie było śladów siwizny. Miała na sobie mnóstwo biżuterii. Z jej długiej szczupłej szyi zwieszał się na złotym łańcuszku wielki rubin – zupełnie jak na Titanicu – a jej palce zdobiły pokaźne pierścienie. Jeden z nich wbijał mi się właśnie w dziąsło.

Tak to jest z duchami – zawsze źle to przedstawiają na filmach. Kiedy się umiera, duch nie przybiera takiej postaci jak ciało w chwili śmierci. Nie widuje się duchów z wylewającymi się flakami albo z uciętą głową w dłoniach, czy coś w tym stylu. W takim wypadku strachliwość Jacka byłaby w pełni usprawiedliwiona.

Ale tak nie jest. Duch wygląda tak, jak wyglądał w najlepszym momencie życia.

Przypuszczam, że dla Marii de Silvy ten okres rozkwitu przypadł na czas, kiedy miała jakieś szesnaście lat.

Hej, to miłe, że mogła wybierać, nieprawdaż? Jessowi nie było dane żyć na tyle długo, żeby mieć w czym wybierać. Dzięki niej.

– Och, nie – powiedziała Maria, a kamienie jej pierścieni szorowały mi po zębach w sposób, który musiałabym określić jako nieprzyjemny. – Nawet o tym nie myśl.

Nie wiem, jak się domyśliła, ale rozważałam znokautowanie jej kolanami. Ostrze noża przyciśnięte do mojej tętnicy szyjnej odwiodło mnie jednak od tego pomysłu.

– Zmusisz ojca, żeby przestał tam kopać, i zniszczysz listy, zrozumiałaś, dziewczynko? – wysyczała Maria. – I nie wspomnisz o nich ani słowem Hektorowi. Czy wyrażam się jasno?

Co miałam zrobić? Trzymała mi nóż na gardle. A w jej zachowaniu nic nie przypominało nawet w przybliżeniu tej Marii de Silvy, która napisała te idiotyczne listy. To dziewczę nie zachwycało się swoim nowym czepkiem. Nie miałam cienia wątpliwości, że umiała posługiwać się nożem, ale także, że użyłaby go, gdyby została sprowokowana.

Skinęłam głową, dając jej znak, że zważywszy na okoliczności, jestem gotowa zastosować się do jej życzeń.

– Dobrze – powiedziała i zabrała ręce z moich ust. Czułam krew.

Siedziała na mnie okrakiem – stąd koronkowa halka na mojej twarzy, która łaskotała mnie w nos – a teraz patrzyła na mnie z góry z wyrazem obrzydzenia na pięknej buzi.

– A ostrzegano mnie, żebym uważała. – Zachichotała szyderczo. – Ze jesteś niebezpieczna. Ale ty nie jesteś niebezpieczna, prawda? Jesteś tylko dziewczyną. Głupią dziewuchą.

Odrzuciła głowę do tyłu, wybuchając śmiechem.

A potem zniknęła. Tak po prostu.

Jak tylko poczułam, że mogę się ruszać, wstałam z łóżka, poszłam do łazienki, włączyłam światło i przyjrzałam się swojemu odbiciu w lustrze nad umywalką.

Nie. To nie był senny koszmar. Między zębami, tam gdzie wbił się pierścień Marii de Sirvy, miałam krew.

Spłukałam ją starannie, zgasiłam światło i wróciłam do pokoju. Chyba byłam lekko oszołomiona, nie mogłam sobie do końca uświadomić, co przed chwilą zaszło. Maria de Silva. Maria de Silva, narzeczona Jesse'a – myślę, że należałoby raczej powiedzieć, była narzeczona – zjawiła się w moim pokoju, grożąc mi. Mnie. Słodkiej, milutkiej mnie.

Było się nad czyni zastanawiać, szczególnie że zegar wskazywał, no tak, czwartą nad ranem?

Okazało się jednak, że to nie koniec niespodzianek. Gdy tylko wyszłam z łazienki, zauważyłam, że ktoś opiera się o słupek przy baldachimie nad moim łóżkiem.

Tyle że to nie był jakiś „ktoś”. To był Jesse. Na mój widok wyprostował się.

– Wszystko w porządku? – zapytał zatroskany. – Myślałem, że… Susannah, czy ktoś tutaj był?

Eee, chodzi ci o twoją byłą, uzbrojoną w nóż dziewczynę?

Tak sobie pomyślałam. Głośno powiedziałam jednak:

– Nie.

Dobra. Odczepcie się ode mnie. Powód, dla którego o niczym mu nie powiedziałam, nie miał nic wspólnego z groźbą Marii.

Nie, chodziło o coś innego, o czym wspomniała Maria. Żeby skłonić Andy'ego do zaprzestania kopania w ogrodzie. Bo to mogło oznaczać tylko jedno: że Marii zależało na tym, żeby nikt nie znalazł tego, co tam ukryto.

A ja czułam, że wiem, co to takiego.

Czułam również, że to coś było właśnie powodem, dla którego Jesse tak długo pozostawał w naszym domu.

Mogłam to wszystko z siebie wyrzucić, prawda? To znaczy, no wiecie, miał prawo wiedzieć. To dotyczyło go bezpośrednio.

Ale to także, o czym byłam przekonana, mogło mi go na zawsze odebrać.

Owszem, wiem. Jeśli go naprawdę kocham, powinnam dążyć do tego, by go uwolnić, jak w tym wierszu, który wypisują na plakatach z lecącymi mewami: Jeśli coś kochasz, uwolnij to. Jeśli tak ma być, wróci do ciebie.

Pozwólcie, że coś wam powiem. Ten wiersz jest głupi, jasne? I w ogóle nie pasuje do tej sytuacji. Bo kiedy Jesse będzie wolny, nigdy do mnie nie wróci. Nie będzie w stanie. Będzie w niebie czy w innym życiu, czy gdzieś tam.

A wtedy zostanę mniszką.

Boże. Boże, co za koszmar.

Wpełzłam pod kołdrę.

– Posłuchaj, Jesse – powiedziałam, podciągając kołdrę pod brodę. Miałam na sobie koszulkę i bokserki, ale, no wiecie, żadnego biustonosza czy coś. Nie to, żeby w ciemności było coś widać, ale nigdy nie wiadomo. – Jestem strasznie zmęczona.

– Och… Oczywiście. Ale… czy na pewno nikogo tu nie było? Bo mógłbym przysiąc, że…

Czekałam niecierpliwie, żeby skończył. Jak mógłby dokończyć to zdanie? „Mógłbym przysiąc, że słyszałem słodki głosik kobiety, którą kiedyś kochałem? Mógłbym przysiąc, że czułem jej perfumy”. Pachnące, nawiasem mówiąc, kwiatem pomarańczy?

Nie powiedział jednak niczego takiego. Spojrzał tylko zmieszany, mruknął „Przepraszam” i zniknął, dokładnie tak samo, jak jego była. W gruncie rzeczy, można by pomyśleć, że z tym całym materializowaniem i dematerializowaniem się powinni byli gdzieś na siebie wpaść, na jakimś trakcie dla duchów.

Wydaje się jednak, że nigdy do tego nie doszło.

Nie skłamię i nie powiem, że od razu zasnęłam. Nie zasnęłam. Byłam wykończona, ale w uszach wciąż brzmiały mi słowa Marii. Co ją, do diabła, tak zaniepokoiło? Te listy nie obciążały jej w żaden sposób. To znaczy, jeśli to prawda, że pozbyła się Jesse'a, tak żeby móc poślubić zamiast niego swojego chłopaka Diego.

A jeśli przywiązywała do tych listów taką wagę, dlaczego nie zniszczyła ich od razu? Dlaczego zakopano je na podwórku w pudełku po cygarach?

Ale nie to martwiło mnie najbardziej. Martwiło mnie tylko to, że chciała, abym powstrzymała Andy'ego od dalszego kopania. Bo to mogło oznaczać tylko jedno:

Jest tam coś, co wskazuje na to, że popełniono zbrodnię.

Jak na przykład ciało ofiary.

Nie chciałam nawet myśleć czyje.

A kiedy obudziłam się ponownie po paru godzinach, jako że w końcu udało mi się odpłynąć w sen, wciąż nie chciałam o tym myśleć.

Jedno wiedziałam na pewno: nie poproszę Andy'ego, żeby przestał kopać (jakby mnie w ogóle posłuchał, gdybym to zrobiła), ani też nie zniszczę listów. Nie ma mowy.

Wręcz przeciwnie. Wzięłam listy do siebie, tak na wszelki wypadek, przekonując Andy'ego, że sama dostarczę je towarzystwu historycznemu. Wyobraziłam sobie, że tam będą bezpieczne, gdyby moja dobra znajoma Maria Diego znów zaczęła coś kombinować. Andy wydawał się zaskoczony, ale nie na tyle, żeby zapytać, o co mi chodzi. Był zbyt zajęty wrzeszczeniem na Przyćmionego, że kopie nie tam, gdzie trzeba.

Kiedy tego ranka stawiłam się w Hotelu i Kompleksie Golfowym Pebble Beach, powitała mnie Caitlin oskarżycielskim:

– Cóż, nie wiem, co zrobiłaś z Jackiem Slaterem, ale jego rodzina zażądała, żeby przydzielić cię do opieki nad nim do końca ich pobytu… to jest do niedzieli.

Nie zdziwiło mnie to. Ani też nie miałam specjalnie nic przeciwko temu. Trochę niepokoiła mnie okoliczność w postaci Paula, ale teraz, kiedy znałam przyczynę dziwacznego zachowania Jacka, szczerze go polubiłam.

A on, co stało się jasne z chwilą, gdy przekroczyłam próg apartamentu Slaterów, szalał za mną. Koniec z leżeniem na podłodze przed telewizorem. Jack miał już na sobie spodenki kąpielowe i rwał się do wyjścia.

– Suze, czy nauczysz mnie dzisiaj pływać motylkiem? – zapytał. – Zawsze chciałem się nauczyć pływać motylkiem.

– Susan – szepnęła do mnie jego mama na stronie, zanim wybiegła na umówione spotkanie z fryzjerką (ku mojemu zadowoleniu Paula ani jego ojca nie było w pokoju, grali w golfa) – nie potrafię wyrazić, jak bardzo jestem ci wdzięczna za to, co zrobiłaś dla Jacka. Nie wiem, co mu wczoraj powiedziałaś, ale to zupełnie inne dziecko. Nigdy nie widziałam, żeby był taki szczęśliwy. Wiesz, on naprawdę jest niesamowicie wrażliwy. Ma ogromną wyobraźnię. Wydaje mu się, że widzi… cóż, zmarłych ludzi. Wspominał ci o tym?

Mruknęłam nonszalancko, że owszem.

– Cóż, już nie wiedzieliśmy, co robić. Byliśmy z nim u trzydziestu różnych lekarzy i żaden – żaden – nie zdołał do niego dotrzeć. A potem zjawiłaś się ty i… – Nancy Slater spojrzała na mnie starannie umalowanymi błękitnymi oczami. – Nie wiem, jak zdołamy wyrazić ci naszą wdzięczność, Susan.

Mogłaby pani zacząć, pomyślałam, zwracając się do mnie właściwym imieniem. Ale mało mnie to obchodziło. Powiedziałam tylko:

– Nie ma sprawy, pani Slater.

Zabrałam Jacka i ruszyliśmy w stronę basenu.

Jack zachowywał się rzeczywiście jak inne dziecko. Nie dało się zaprzeczyć. Nawet Śpiący, wybity ze swojej niemal stałej drzemki radosnym pluskaniem się Jacka, zapytał mnie, czy to ten sam chłopiec, z którym widział mnie poprzedniego dnia, a kiedy potwierdziłam, przez sekundę czy dwie, zanim ponownie zasnął, miał na twarzy wyraz niedowierzania. Rzeczy, które przedtem Jacka przerażały – w zasadzie wszystko – teraz wydawały się nie robić na nim najmniejszego wrażenia.

Tak więc, kiedy po burgerach w restauracji przy basenie zaproponowałam, że pojedziemy hotelowym autokarem do miasta, nawet nie zaprotestował. Stwierdził nawet, że „to może być zabawne”.

Słowo daję, może pośrednictwo nie jest wcale moim powołaniem? Może powinnam zostać nauczycielką albo psychologiem dziecięcym czy kimś takim. Poważnie.

Jack nie był jednak specjalnie podniecony, kiedy po dotarciu do miasta skierowaliśmy się do budynku mieszczącego siedzibę Towarzystwa Historycznego Carmelu. Chciał iść na plażę, ale kiedy oznajmiłam mu, że chodzi o pomoc dla ducha i że na plażę pójdziemy później, nie miał nic przeciwko temu.

Nie jestem wielką miłośniczką historii, ale nawet ja muszę przyznać, że te wszystkie stare fotografie na ścianach robiły wrażenie – fotografie Carmelu i hrabstwa Salinas sprzed stu lat, zanim otwarto supermarkety i Safewaye, kiedy wokół rozciągały się pola znaczone cyprysami, jak w tej książce, którą kazali nam czytać w ósmej klasie – Czerwony kucyk. Były tam ciekawe rzeczy – nie za wiele z czasów Jesse'a, ale mnóstwo z późniejszego okresu, po wojnie domowej. Oboje z Jackiem podziwialiśmy urządzenie zwane stereoprzeglądarką, które służyło rozrywce, zanim pojawiły się filmy, kiedy z biura wychynął łysy pan o niechlujnym wyglądzie i gapiąc się na nas przez szkła okularów grube jak denka butelek od coli, zapytał:

– Przyszliście do mnie?

Powiedziałam, że chcielibyśmy się zobaczyć z jakimś kierownikiem. Oświadczył, że to on, i przedstawił się jako doktor Clive Clemmings. Powiedziałam więc doktorowi Clive'owi Clemmingsowi, kim jestem i gdzie mieszkam, wyjęłam pudełko po cygarach z plecaka Jansport (rzeczy marki Kate Spade nie pasują do szortów khaki z zakładkami) i pokazałam mu listy…

A jemu w tym momencie odbiło.

Nie przesadzam. Tak się podniecił, że nakazał starszej pani w recepcji nie przełączać rozmów telefonicznych (podniosła głowę znad romansu, który właśnie czytała; wydawało się oczywiste, że do doktora Clive'a Clemmingsa nie dzwoni zbyt wiele osób) i zaprosił mnie i Jacka do swojego gabinetu…

Gdzie o mało nie dostałam zawału. Ponieważ na ścianie nad biurkiem Clive'a Clemmingsa wisiał portret Marii de Silvy, ten sam, który widziałam w książce pożyczonej przez Profesora z biblioteki.

Malarz wykonał, jak stwierdziłam, świetną robotę. Oddał podobieństwo znakomicie, włącznie ze zwiniętymi w pierścienie włosami i złotym naszyjnikiem z rubinem na jej wdzięcznie wygiętej szyi, nie wspominając o pełnym wyższości wyrazie twarzy…

– To ona! – wrzasnęłam mimo woli, celując palcem w portret.

Jack spojrzał na mnie, jakbym zwariowała – chyba chwilowo tak było – ale Clive Clemmings tylko zerknął przez ramię, mówiąc:

– Tak, Maria Diego. Prawdziwy klejnot w koronie naszej kolekcji. Uratowałem ten obraz z wyprzedaży garażowej, gdzie jeden z jej wnuków chciał go sprzedać! Możecie to sobie wyobrazić? Niezbyt mu się wiedzie, biedakowi. Co za szkoda, jak tak się zastanowić. Żaden z Diegów wiele nie osiągnął. Wiecie, co powiadają o złej krwi. A Feliks Diego…

Doktor Clive otworzył pudełko po cygarach i za pomocą specjalnych szczypiec rozwinął pierwszy list.

– O Boże – szepnął.

– Zgadza się – powiedziałam. – To od niej. – Skinęłam głową w kierunku portretu. – Od Marii de Silvy. To kupa listów, które napisała do Jesse'a – to jest do Hektora de Silvy, swojego kuzyna, który miał się z nią ożenić, tylko…

– Zniknął. – Clive Clemmings spojrzał na mnie zdumiony. Musiał być chyba po trzydziestce – mimo rozległej łysiny na czubku głowy – i jakkolwiek nie wydawał się ani trochę atrakcyjny, nie wyglądał tak odstręczająco jak przed chwilą. Wyraz zadziwienia, z którym niewielu jest do twarzy, w jego wypadku zdziałał cuda.

– Mój Boże, gdzie je znalazłaś?

Opowiedziałam mu całą historię od początku, a on podniecił się jeszcze bardziej i poprosił, żebyśmy poczekali w biurze, a on pójdzie coś przynieść.

No więc czekaliśmy. Jack zachowywał się bardzo grzecznie. Zapytał: „Kiedy wreszcie pójdziemy na plażę?” tylko dwa razy.

Doktor Clive Clemmings wrócił, niosąc tacę i stosik lateksowych rękawiczek, które kazał nam włożyć, gdybyśmy mieli czegoś dotykać. Jack nudził się j u ż na całego, postanowił więc wrócić do głównego pomieszczenia i pobawić się stereoprzeglądarką. Tylko ja włożyłam rękawice.

Nie miałam jednak czego żałować. Ponieważ to, czego Clive Clemmings pozwolił mi w tych rękawiczkach dotykać, to były wszystkie pamiątki związane z Marią de Silva, jakie towarzystwo historyczne zdołało zgromadzić w ciągu wielu lat.

A było tego sporo.

W tej kolekcji najbardziej zainteresowała mnie miniaturka, jak to nazwał Clive Clemmings, przedstawiająca Jesse'a (albo Hektora de Silve, jak mówił o nim doktor Clive; widocznie tylko najbliższa rodzina Jesse'a używała tego imienia… Jego rodzina oraz, oczywiście, ja) a także pięć listów – w znacznie lepszym stanie niż te z pudełka po cygarach.

Miniaturka była doskonała, zupełnie jak małe zdjęcie. Ludzie naprawdę potrafili w tamtych czasach malować. To był cały Jesse. Artysta świetnie uchwycił podobieństwo. Na twarzy miał taki wyraz, jak wtedy, kiedy mówię mu, jakiego niesamowitego farta miałam na wyprzedaży – no wiecie, że udało mi się kupić Pradę z pięćdziesięcioprocentowa zniżką czy coś podobnego. Jakby mniej już nie mogło go to obchodzić.

Na obrazku, który przedstawiał tylko jego głowę i ramiona, nosił coś, co Clive Clemmings określił jako fular, a co zdaje się stanowiło wówczas nieodłączną część męskiego stroju – białe, lekkie, owinięte wokół szyi parę razy. Na Przyćmionym, Śpiącym czy nawet Clivie Clemmingsie, mimo doktoratu, wyglądałoby to śmiesznie.

Na Jessie jednak, rzecz jasna, wyglądało cudownie.

Rany, a co by nie wyglądało?

Listy były jeszcze lepsze od obrazka. A to dlatego, że wszystkie adresowano do Marii de Silvy… i podpisane przez kogoś o imieniu Hektor.

Zagłębiłam się w nie łapczywie, a nie mogę powiedzieć, żebym miała z tego powodu poczucie winy. Były znacznie bardziej interesujące niż listy Marii – chociaż tak samo jak jej ani trochę romantyczne. Nie, Jesse pisał po prostu – mogę dodać, że z dużym poczuciem humoru – o wydarzeniach na rodzinnym ranczo i o różnych zabawnych rzeczach, które wyprawiały jego siostry. (Okazuje się, że miał ich pięć. Wszystkie młodsze, w roku śmierci Jesse'a w wieku od sześciu do szesnastu lat. Ale czy choć raz o tym wspomniał? Ależ skąd). Pisał też o polityce lokalnej i o tym, jak trudno utrzymać dobrych parobków na ranczo przy panującej gorączce złota i powszechnym pędzie do znalezienia sobie działki.

Jesse pisał tak, że niemal słyszałam, jak to wszystko mówi. Przyjaznym, gawędziarskim tonem, na swój miły sposób. Jego listy bardzo się różniły od pełnych samouwielbienia listów Marii.

Nie było w nich także błędów ortograficznych.

Podczas gdy ja czytałam listy Jesse'a, doktor Clive paplał o tym, jak to teraz, mając listy Marii do Hektora, włączy je do zaplanowanej na jesień wystawy poświęconej klanowi de Silvów oraz istotnej roli, jaką odegrali w rozwoju hrabstwa Salinas.

– Gdyby tak – powiedział smętnie – któryś z nich jeszcze żył… To znaczy, z rodziny de Silva. Byłoby cudownie móc poprosić go o wygłoszenie prelekcji na otwarcie wystawy.

To mnie zastanowiło.

– Musieli jacyś zostać. Czy Maria i Diego nie mieli trzydzieściorga siedmiorga dzieci, czy coś koło tego?

Clive Clemmings nasrożył się. Jako historyk, a zwłaszcza doktor nauk, nie znosił przesady.

– Mieli jedenaścioro dzieci – sprostował. – I nie byli to, ściśle mówiąc, de Silvowie, ale Diego. W rodzinie de Silva przeważały niestety córki. Obawiam się, że Hektor de Silva był ostatnim męskim przedstawicielem rodu. Oczywiście nigdy nie dowiemy się, czy nie zostawił męskiego potomka. Jeśli tak, to z całą pewnością nie w Kalifornii.

– Oczywiście, że nie – powiedziałam, może bardziej skwapliwie, niż powinnam. Poczułam się jednak urażona. Poza wyraźnie seksistowską uwagą na temat „ostatniego męskiego przedstawiciela rodu” zdenerwowałam się przypuszczeniem, że Jesse mógł gdzieś zahulać, podczas gdy tak naprawdę został zamordowany. – Zabito go w moim własnym domu!

Clive Clemmings spojrzał na mnie, unosząc brwi. Dopiero wtedy zrozumiałam, co przed chwilą powiedziałam.

– Hektor de Silva – oznajmił doktor Clemmings tonem siostry Ernestyny która chce uspokoić klasę rozrabiającą na lekcji religii – zniknął na krótko przed ślubem ze swoją kuzynką Marią i wszelki słuch o nim zaginął.

Nie mogłam tak po prostu wypalić: „Owszem, ale jego duch mieszka w moim pokoju i powiedział mi, że…” Powiedziałam więc:

– Sądziłam, że, hm, uważa się, że Maria poleciła swojemu chłopakowi Diego zabić Hektora, tak żeby nie musiała go poślubić.

Clive Clemmings wydawał się zniecierpliwiony. – To tylko teoria wysnuta przez mojego pradziadka pułkownika Harolda Clemmingsa, który napisał…

Moje Monterey – dokończyłam za niego. – Tak, to miałam na myśli. Ten człowiek to pana pradziadek?

– Tak – powiedział doktor Clive, ale nie sprawiał wrażenia uszczęśliwionego tym faktem. – Umarł wiele lat temu. Nie mogę powiedzieć, że podzielam jego przypuszczenia, panno, eee, Ackerman. – Przyniosłam listy w imieniu ojczyma, więc doktor Clemmings, zatwardziały seksista, uznał, że to również moje nazwisko. – Ani też nie mogę powiedzieć, żeby książka sprzedawała się dobrze. Mój pradziadek ogromnie interesował się historią swojej społeczności, ale w przeciwieństwie do mnie nie był wykształconym człowiekiem. Nie posiadał nawet tytułu magistra, a co dopiero doktoratu. Zawsze skłaniałem się ku przekonaniu – podobnie jak większość historyków regionu, z wyjątkiem mojego pradziadka – że młody de Silva „wybrał”, jak to się mówi, „wolność” – doktor Clive zrobił w powietrzu znak cudzysłowu – na parę dni przed ślubem i, nie śmiąc spojrzeć w oczy rodzinie po tym, jak potraktował młodą kobietę, udał się gdzieś na poszukiwanie własnej działki, być może w okolicach San Francisco…

Zastanawiające, ale przez chwilę rozważałam wbicie tych specjalnych szczypiec, którymi Clive Clemmings kazał mi przewracać listy Jesse'a, prosto w jego oczy. Gdybym tylko zdołała dostać się za szkła tych jego grubaśnych okularów.

Zamiast tego wzięłam się w garść i z całą godnością, na jaką było mnie w tym momencie stać, mimo iż byłam odziana w szorty z zakładkami, powiedziałam:

– Czy pan naprawdę, z głębi serca wierzy, że osoba, która napisała te listy, mogła zrobić coś podobnego? Odejść bez słowa? Nie żegnając się ze swoimi siostrami, które najwyraźniej kochał, i o których pisał z taką czułością? Czy naprawdę sądzi pan, że te listy znalazły się na moim podwórku, ponieważ to on je tam zakopał? Czy nie dopuszcza pan takiej możliwości, że powodem, dla którego zakopano je właśnie tam, jest fakt, że on również jest tam gdzieś pochowany i jeśli mój ojczym będzie kopał dalej, to może natknąć się na jego ciało? – Mój głos wzniósł się do pisku. Chyba wpadłam w lekką histerię. – Czy to pana przekona, że pański pradziadek miał w stu procentach rację? – zapiszczałam. – Kiedy mój ojczym znajdzie gnijące zwłoki Hektora de Silvy?

Clive Clemmings wydawał się bardziej zdumiony niż przedtem.

– Droga panno Ackerman! – zawołał.

Przypuszczam, że powiedział to, ponieważ – zauważył w tej samej chwili co ja, że płaczę.

Co było dość dziwne, bo do płaczliwych nie należę. To znaczy, pewnie, płaczę, kiedy walnę głową o drzwiczki kuchennej szafki albo oglądam jedną z tych beznadziejnych reklam Kodaka Ale, no wiecie, nie płaczę ot, tak sobie.

Ale teraz siedziałam w gabinecie doktora Clive'a Clemmingsa, wypłakując sobie oczy. Świetnie ci idzie, Suze. Co za profesjonalizm. A dla Jacka świetny przykład mediatorskiej roboty.

– Cóż – powiedziałam drżącym głosem, ściągając lateksowe rękawiczki i wstając z krzesła – pozwoli pan, Clive, że zapewnię pana, iż bardzo pan się myli. Jesse, to jest, Hektor, nigdy by czegoś takiego nie zrobił. To ona chce, żeby pan tak uważał. – Skinęłam głową w stronę portretu na ścianie, portretu, do którego poczułam nagle pełną pasji nienawiść. – Ale to nieprawda. Jesse, to jest, Hektor, nie jest… nie był taki. Jeśli chciałby „wybrać wolność” – zrobiłam ten sam głupi znak w powietrzu – wszystko by odwołał. Owszem, jego rodzina czułaby się zakłopotana, ale z pewnością wybaczyliby mu, ponieważ jest jasne, że kochali go tak samo, jak on kochał ich, i…

Dalej nie byłam w stanie mówić, przeszkadzały mi łzy. Straszne. Nie do wiary. Płakałam. Płakałam w obecności tego pajaca.

Zakręciłam się na pięcie i wypadłam jak burza z pokoju.

Niezbyt dostojnie, jak sądzę, zważywszy, że ostatnią rzeczą, jaką doktor nauk Clive Clemmings zobaczył, było moje siedzenie, które w tych kretyńskich szortach musiało się wydawać ogromne.

Ale chyba do niego dotarło.

Tak myślę.

W końcu to i tak okazało się bez znaczenia. Wtedy jednak nie mogłam o tym wiedzieć.

Podobnie jak nieszczęsny doktor Clive Clemmings.

Загрузка...