Nawet nie wiem, jak to się stało. Bardzo uważałam. To jest, uważałam, żeby nie zakochać się w Jessie.
Naprawdę dobrze mi szło. Wychodziłam, poznawałam nowych ludzi i robiłam różne rzeczy, dokładnie tak, jak radzą w „Cosmo”. Nie siedziałam w domu, marząc o nim czy coś.
No tak, nie przeczę, większość chłopaków, których poznałam od czasu przeprowadzki do Kalifornii, okazała się albo mieć mordercę psychopatę na karku, albo być psychopatycznymi mordercami. Ale to nie jest wystarczające usprawiedliwienie, żeby zakochać się w duchu. Naprawdę nie.
Ale tak właśnie się stało.
Mogę określić dokładny moment, kiedy było już po wszystkim. Chodzi mi o walkę o to, żeby się nie zakochać. To nastąpiło wtedy, kiedy leżałam w szpitalu po poważnym mordobiciu. Tym, które zafundowało mi czworo uczniów z Louisa Stevensona, zamordowanych na parę tygodni przed letnimi wakacjami.
W każdym razie Jesse pojawił się w moim pokoju w szpitalu (jest przecież duchem, może się materializować, gdzie mu się podoba), żeby życzyć mi powrotu do zdrowia, bardzo serdecznie i w ogóle, i w pewnym momencie wyciągnął rękę i dotknął mojego policzka.
I tyle. Po prostu dotknął mojego policzka, który był, jak sądzę, jedyną pozbawioną siniaków częścią mojego ciała.
Wielkie mi rzeczy co? Więc dotknął mojego policzka. To nie powód, żeby zemdleć.
A jednak to zrobiłam.
Och, nie dosłownie. Nie musiano podsuwać mi soli trzeźwiących pod nos ani klepać po policzku. Jednak przepadłam. Byłam ugotowana. Na twardo.
Pochlebiam sobie, że udało mi się zręcznie to ukryć. Jestem pewna, że on nie ma o niczym pojęcia. Nadal traktuję go, jakby był… hm, mrówką, która wpadła do basenu. No wiecie, kogoś denerwującego, ale nie wzbudzającego chęci mordu.
Nikomu o tym nie powiedziałam. Przecież nikt, z wyjątkiem ojca Dominika z Akademii oraz mojego najmłodszego brata przyrodniego Profesora nie ma pojęcia, że Jesse istnieje. No, dajcie spokój, duch chłopaka, który umarł sto pięćdziesiąt lat temu i mieszka w moim pokoju? Gdybym wspomniała o tym komukolwiek, zapuszkowaliby mnie w psychiatryku, zanim bym zdążyła mrugnąć okiem.
Ale tak jest. Tylko dlatego, że nikomu o tym nie powiedziałam, nie znaczy że tego nie ma. Jest przez cały czas gdzieś na dnie moich myśli, jak piosenka, której nie można przestać nucić.
No i muszę stwierdzić, że wobec tego pomysł, żeby umawiać się z innymi chłopakami, wydaje się… cóż, zwykłą stratą czasu.
Nie skorzystałam więc z okazji, żeby wyjść gdzieś z Paulem Slaterem (chociaż, jakby mnie kto pytał, kolacja z nim w towarzystwie jego rodziców oraz młodszego brata raczej nie kwalifikuje się jako randka). Zamiast tego poszłam do domu i zjadłam kolację w towarzystwie własnych rodziców i braci. Przyrodnich.
Kolacja w domu Ackermanów to bardzo ważny posiłek. Tak w każdym razie było, dopóki Andy nie zaczął budować sauny. Od tamtego momentu bardzo się opuścił, jeśli chodzi o gotowanie. A ponieważ moja mama nie jest mistrzynią w tej dziedzinie, jadamy głównie dania na wynos lub mrożonki. Sądzę, że osiągnęliśmy absolutne dno poprzedniego wieczoru, zamawiając coś z Peninsula Pizza, knajpy, w której Śpiący pracuje nocami jako roznosiciel.
Nie zdawałam sobie jednak sprawy, do czego możemy się posunąć, dopóki nie weszłam do domu tego wieczoru i nie zobaczyłam na stole biało – czerwonego wiaderka.
– Nie zaczynaj – powiedziała mama na mój widok. Pokręciłam głową.
– Sądzę, że kiedy się zdejmie skórkę, to nie jest takie złe.
– Dajcie mi to – powiedział Przyćmiony, ładując na pół zastygłe puree ziemniaczane na swój talerz. – Zjem waszą skórkę.
Z trudem opanowałam odruch wymiotny po tej uwadze, ale udało mi się. Zajęłam się czytaniem literatury, którą otrzymaliśmy razem z posiłkiem: Pułkownik nigdy nie zapomniał cudownego aromatu dolatującego z kuchni jego matki na plantacji, kiedy był małym chłopcem. Nagle przypomniałam sobie metalowe pudełko, którego zawartość także miała się odznaczać cudownym aromatem.
– Hej – powiedziałam. – No to co było w tym pudełku, które wykopaliście?
Przyćmiony skrzywił się.
– Nic. Kupa starych listów.
Andy spojrzał na syna ze smutkiem. Prawdę mówiąc, podejrzewam, że nawet mój ojczym zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, co ja wiedziałam od pierwszego dnia, kiedy go zobaczyłam: że jego średni syn jest skończonym dupkiem.
– Nie tylko kupa starych listów, Brad – powiedział Andy. – Są dosyć stare, pochodzą mniej więcej z tego czasu, kiedy zbudowano ten dom, z 1850 roku. Są w bardzo złym stanie – rozpadają się. Myślałem o tym, że zanieść je do towarzystwa historycznego. Mogą je chcieć, mimo złego stanu. Albo – Andy spojrzał na mnie – może ojciec Dominik byłby nimi zainteresowany Wiesz, że historia to jego konik.
Ojciec Dom ma hopla na punkcie historii, zgadza się, ale tylko dlatego, że jako pośrednikowi, podobnie jak mnie, zdarza mu się wpadać na ludzi, którzy brali udział w jakichś historycznych wydarzeniach, jak bitwa pod Alamo czy wyprawa Clarka i Lewisa. Wiecie, goście, w których ustach słowa: „byłem”, „zrobiłem” nabierają szczególnego znaczenia.
– Zadzwonię do niego – powiedziałam, upuszczając przypadkiem kawałek kurczaka na kolana, skąd zmiótł go natychmiast ogromny pies Ackermanów Maks, czuwający przy mnie podczas każdego posiłku.
Chichot Przyćmionego uświadomił mi, ze powiedziałam coś niewłaściwego. Ponieważ nigdy nie byłam normalną nastolatką, czasami trudno mi jest taką udawać. A normalne nastoletnie dziewczyny, o ile mi wiadomo, nie dzwonią do dyrektorów swoich szkół ot tak sobie.
Posłałam Przyćmionemu wściekłe spojrzenie.
– I tak miałam do niego zadzwonić – bąknęłam – żeby się dowiedzieć, co mam zrobić z kasą, która została po ostatniej wycieczce klasowej do Wspaniałej Ameryki.
– Ja ją wezmę – zażartował Śpiący. Dlaczego moja mama musiała wejść do rodziny komediantów?
– Czy mogę je zobaczyć? – zapytałam, ostentacyjnie ignorując obu braci.
– Co chcesz zobaczyć, złotko? – zapytał Andy.
Przez chwilę zapomniałam, o czym mówimy. Złotko? Andy nigdy dotąd nie nazywał mnie „złotkiem”. Co tu się dzieje? Czyżbyśmy – drżę na samą myśl o tym – zaczynali tworzyć rodzinę? Przepraszam bardzo, ja już mam ojca, nawet jeśli jest nieżywy. I tak ciągle mnie nawiedza.
– Myślę, że ma na myśli listy – powiedziała mama, nie zwracając uwagi na to, jak jej mąż nazwał mnie przed chwilą.
– Och, jasne – powiedział Andy. – Są w naszym pokoju. „Nasz pokój” to sypialnia Andy'ego i mojej mamy. Staram się tam nie wchodzić, ponieważ, prawdę mówiąc, odrzuca mnie. Owszem, pewnie, cieszę się, że moja mama jest w końcu szczęśliwa po dziesięciu latach żałoby po moim ojcu. Ale czy to oznacza, że mam ochotę widzieć ją w łóżku z nowym mężem, jak oglądają Prezydenckiego pokera? Nie, dziękuję.
A jednak po kolacji zebrałam się w sobie i weszłam tam. Mama siedziała przy toaletce, zmywając makijaż. Musi kłaść się wcześnie, żeby zdążyć na swój kawałek w porannych wiadomościach.
– Och, cześć, kochanie – powiedziała mama zdawkowo, jak osoba bardzo zajęta. – Zdaje się, tam leżą.
Popatrzyłam we wskazanym kierunku, na komodę, i zobaczyłam metalowe pudełko wykopane przez Przyćmionego, w otoczeniu typowo męskich rzeczy, jak drobne pieniądze, zapałki i paragony.
Andy usiłował wyczyścić pudełko i w dużym stopniu mu się to udało. Można było odczytać niemal cały tekst na wieczku.
Co nie za dobrze się składa, ponieważ tekst okazał się zdecydowanie niepoprawny politycznie. SPRÓBUJCIE NOWYCH CYGAR CZERWONOSKÓRYCH!, zachęcał napis. Obok był nawet obrazek dumnego Indianina, ściskającego garść cygar zamiast łuku i kołczana, CUDOWNY ZAPACH SKUSI NAWET NAJWYBREDNIEJSZEGO PALACZA TAK JAK W WYPADKU WSZYSTKICH NASZYCH WYROBÓW, JAKOŚĆ GWARANTOWANA.
I tyle. Żadnego ostrzeżenia, że palenie zabija. Nic na temat spadku wagi noworodków. A jednak dziwne, jak bardzo reklama sprzed epoki telewizji – z czasów, kiedy nawet nie było radia – przypominała dzisiejszą. Tylko że teraz wiemy że nadawanie produktowi takiej nazwy jest obraźliwe.
Otworzyłam pudełko. Andy miał rację co do złego stanu listów. Tak pożółkły, że łamały się, kiedy próbowałam je rozdzielić. Związano je jedwabną wstążką, która kiedyś była pewnie innego koloru, z czasem jednak stała się burobrązowa.
Listów było pięć albo sześć. Nie potrafię powiedzieć, czego się spodziewałam, biorąc do ręki pierwszy Sądzę jednak, że jakaś część mnie wiedziała doskonale, co to za listy.
Mimo wszystko, kiedy ostrożnie rozłożyłam kartkę i przeczytałam: Drogi Hektorze, poczułam się tak, jakby ktoś podkradł się od tyłu i mocno mnie kopnął.
Musiałam usiąść. Opadłam na jeden z foteli przy kominku, nie mogąc oderwać oczu od pożółkłej kartki.
Jesse. Te listy były adresowane do Jesse'a.
– Suze? – Mama spojrzała na mnie zaciekawiona. Smarowała twarz kremem. – Dobrze się czujesz?
– Dobrze – odparłam zduszonym głosem. – Czy mogę… czy mogę usiąść na chwilę i poczytać?
Mama zaczęła nacierać kremem ręce.
– Oczywiście – powiedziała. – Jesteś pewna, że wszystko w porządku? Wyglądasz trochę… blado.
– Czuję się świetnie – skłamałam. – Po prostu świetnie. Drogi Hektorze, czytałam w pierwszym liście. Charakter pisma był bardzo elegancki, staromodny, pełen zawijasów, taki, jakiego używa siostra Ernestyna z mojej szkoły Nie miałam problemów ze zrozumieniem, mimo że list nosił datę ósmego maja 1850 roku.
Tysiąc osiemset pięćdziesiąty rok! Wtedy właśnie zbudowano nasz dom, który zaczął funkcjonować jako hotel – gospoda dla podróżnych z rejonu półwyspu Monterey. W tymże roku – sprawdziliśmy to z Profesorem – Jesse, czy też Hektor (to jego prawdziwe imię, wyobrażacie sobie? Hektor!), zniknął w tajemniczych okolicznościach.
Wiem przypadkiem, że właściwie nie było w tym niczego tajemniczego. Zamordowano go w tym właśnie domu – ściśle mówiąc, w moim pokoju na górze. Dlatego też przez ostatnie sto pięćdziesiąt lat przebywał tam, czekając na…
Czekając na co?
Czekając na ciebie, odezwał się cichy głos w mojej głowie. Na pośrednika, który znajdzie listy i pomści jego śmierć, żeby mógł się przenieść tam, gdzie powinien się w końcu znaleźć.
Ta myśl mnie przeraziła. Naprawdę. Spociły mi się ręce, mimo że w pokoju mamy i Andy'ego panował chłód, jakżeby inaczej przy klimatyzacji włączonej na fuli. Włoski zjeżyły mi się na karku.
Zmusiłam się, żeby ponownie zajrzeć do listu. Skoro Jesse ma ruszyć dalej, cóż, będę musiała mu w tym pomóc. To w końcu moja praca.
Tyle że nie mogłam przestać myśleć o ojcu Dominiku. Towarzyszu pośredniku, który wyznał mi parę miesięcy temu, że miał kiedyś nieszczęście zakochać się w duchu, kiedy był w moim wieku. Nic z tego nie wyszło – jakżeby mogło? – i został księdzem.
Rozumiecie? Księdzem. Jasne? Było aż tak źle. Tak trudno było mu pogodzić się ze stratą, że został księdzem.
Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie, że ja mogłabym zostać zakonnicą. Nawet nie jestem katoliczką. Ponadto nie wyglądam najlepiej z włosami zaczesanymi do tyłu. Poważnie. Dlatego zawsze unikałam związywania włosów w koński ogon i opasek.
Przestań, nakazałam sobie. Przestań i zabierz się do czytania.
Przeczytałam.
List pochodził od kogoś o imieniu Maria. Nie wiem za dużo o życiu Jesse'a – nie zdradza specjalnej ochoty do snucia opowieści – wiem jednak, że dziewczyna, którą Jesse miał poślubić, ale zginął po drodze, nazywała się Maria de Silva. Jakaś jego kuzynka. Widziałam w książce jej portrecik. Była bardzo ładna, jak na, no wiecie, dziewczynę w krynolinie, która żyła, zanim wynaleziono chirurgię plastyczną. Albo kosmetyki Maybelline.
A z treści listu można było wywnioskować, ze ona również wiedziała o tym, że była piękna. List opowiadał o przyjęciach, w których uczestniczyła, i o tym, co kto powiedział o jej nowym czepku. Czepku, na Boga żywego! Przysięgam, to było jak list od Kelly Prescott, tyle że zawierał parę „tudzież” oraz „aliści” i żadnej wzmianki o Rickim Martinie. Poza tym roiło się w nim od błędów ortograficznych. Maria mogła być ślicznotką, ale przy lekturze jej listu nabierało się pewności, że nie wygrała zbyt wielu konkursów ortograficznych w swojej pensji dla panien z dobrego domu.
Co mnie uderzyło, to fakt, że wydawało się nieprawdopodobne, aby dziewczyna, która napisała te listy była tą samą dziewczyną, która, co do czego nie miałam wątpliwości, zleciła zamach na życie narzeczonego. Wiedziałam przypadkiem, że Maria nie miała najmniejszej ochoty wychodzić za Jesse'a. Jej ojciec to zaaranżował. Ona chciała poślubić innego, typka o imieniu Diego, który handlował niewolnikami. Uroczy facet. To właśnie Diego, jak podejrzewałam, zabił Jesse'a.
Nie to, żeby Jesse kiedykolwiek coś o tym wspomniał – czy też w ogóle powiedział coś na temat swojej przeszłości. Jest niezwykle wstrzemięźliwy, jeśli chodzi o temat własnej śmierci. Co chyba jestem w stanie zrozumieć: paść ofiarą morderstwa to musi być dość traumatyczne przeżycie.
Muszę jednak stwierdzić, że ciężko jest dojść bez jego pomocy do tego, dlaczego wciąż tutaj przebywa. Wszystkiego musiałam dowiedzieć się sama, korzystając z książki o historii hrabstwa Salinas, którą Profesor wygrzebał w miejscowej bibliotece.
No więc czytałam listy Marii pełna złych przeczuć. To jest, byłam przekonana, że znajdę w nich jakiś dowód na to, że Jesse został zamordowany… i przez kogo.
Ale ostatni list był tak samo błahy jak pozostałe pięć. Nic, absolutnie nic nie wskazywało na to, żeby Maria popełniła zbrodnię… Jeśli nie liczyć nieprawidłowej pisowni słowa „narzeczony”. A to nie przestępstwo.
Złożyłam starannie listy i odłożyłam do pudełka, uświadamiając sobie, że zarówno kark, jak i dłonie przestały mi się pocić. Czyżbym poczuła ulgę, że nie znalazłam żadnego dowodu, niczego, co pomogłoby rozwiązać zagadkę śmierci Jesse'a?
Chyba tak. To samolubne, wiem, ale taka jest prawda. Wiedziałam teraz tylko, w jakim stroju Maria de Silva wystąpiła na pewnym przyjęciu w domu hiszpańskiego ambasadora. Wielkie rzeczy. Dlaczego ktoś wpakował listy tak niewinne jak te do pudełka po cygarach i jeszcze je zakopał? To nie trzymało się kupy.
– Interesujące, co? – powiedziała mama, kiedy wstałam z fotela.
Podskoczyłam. Zapomniałam, że jest w pokoju. Leżała już w łóżku, czytając książkę o tym, jak lepiej gospodarować czasem.
– Owszem – odparłam, odkładając listy na komodę. – Naprawdę ciekawe. Tak się cieszę, że wiem, jak syn ambasadora zareagował na widok nowej, srebrzystej, koronkowej, balowej sukni Marii de Silvy.
Mama spojrzała na mnie zaintrygowana znad okularów do czytania.
– Och, wymieniła gdzieś swoje nazwisko? Oboje z Andym byliśmy ciekawi. Nie znaleźliśmy go. De Silva, powiadasz?
Zamrugałam szybko.
– Eee – mruknęłam. – Nie. Cóż, nie wymieniła. Ale Profesor i ja… to jest David, opowiedział mi o tej rodzinie de Silva, która mieszkała w Salinas w tym czasie, i mieli córkę o imieniu Maria i po prostu… – Głos mi zamarł, kiedy do pokoju wszedł Andy.
– Hej, Suze – powiedział zaskoczony moją obecnością w swoim pokoju, jako że nigdy przedtem moja stopa w nim nie postała. – Widziałaś listy? Słodkie, co?
Słodkie. O mój Boże. Słodkie!
– Taak – powiedziałam. – To ja już pójdę. Dobranoc.
Nie mogłam się doczekać, żeby stamtąd zniknąć. Nie wiem, jak radzą sobie dzieciaki, których rodzice wiele razy zmieniają partnera. Moja matka wyszła za mąż dopiero drugi raz i to za bardzo miłego człowieka. Ale i tak dziwnie się z tym czuję.
Jeśli jednak sądziłam, że będę mogła wycofać się do swojego pokoju, żeby przemyśleć pewne sprawy w samotności, myliłam się. Jesse siedział na ławie pod oknem.
Wyglądał jak zawsze: cudownie. W białej rozpiętej pod szyją koszuli i czarnych spodniach torreadora, które zwykle nosi – po śmierci nie tak łatwo się przebrać – z ciemnymi, krótkimi włosami wijącymi się na karku i lśniącymi, czarnymi oczami spoglądającymi spod równie smolistych brwi, z których jedną przecina cienka biała blizna…
Blizna, po której częściej niż mam ochotę się do tego przyznać, pragnęłabym przesunąć palcami.
Kiedy weszłam, podniósł głowę. Na kolanach trzymał Szatana, mojego kota.
– Tę książkę strasznie trudno zrozumieć – powiedział. Czytał Rambo. Pierwszą krew Davida Morrella, na której oparto scenariusz filmu.
Zamrugałam energicznie, usiłując otrząsnąć się ze stanu dziwnego oszołomienia, w które jego widok zawsze wydawał się mnie wprawiać na jakąś minutę czy coś koło tego.
– Skoro Sylvester Stallone ją zrozumiał – stwierdziłam – to ty chyba też powinieneś.
Jesse puścił tę uwagę mimo uszu.
– Marks przewidział, że sprzeczności i słabości w łonie systemu kapitalistycznego spowodują wzrastający kryzys ekonomiczny oraz zubożenie klas pracujących – powiedział – które ostatecznie podniosą rewoltę i przejmą kontrolę nad środkami produkcji… jak to zdarzyło się w Wietnamie. Co skłoniło rząd Stanów Zjednoczonych do przekonania, że ma prawo mieszać się w walkę tego rozwijającego się narodu o osiągniecie niezależności ekonomicznej?
Aż mnie przygięło do ziemi. Doprawdy czy zbyt wiele wymagam, mając ochotę na relaks po powrocie do domu po dniu pracy? O nie. Muszę wrócić do domu, żeby przeczytać stos listów zaadresowanych do miłości mojego życia przez jego narzeczoną, która, o ile się nie mylę, kazała go zabić sto pięćdziesiąt lat temu.
A potem, jakby tego było mało, on każe mi wyjaśniać zawiłości wojny w Wietnamie.
Naprawdę muszę zacząć chować przed nim podręczniki. Rzecz polega na tym, że on je czyta i zapamiętuje, co w nich piszą, a potem łączy z tym, co znajdzie w innych książkach wyszperanych w domu.
Dlaczego nie może po prostu oglądać telewizji jak każdy normalny człowiek, tego nie rozumiem.
Podeszłam do łóżka i rzuciłam się na nie, chowając twarz w poduszkach. Pozwolę sobie wspomnieć, że wciąż miałam na sobie te koszmarne hotelowe szorty. Nie byłam jednak w stanie przejmować się w tym konkretnym momencie tym, co Jesse sądzi o rozmiarach mojego tyłka.
Myślę, że to było widać. Nie chodzi mi o tyłek, ale o to, jak bardzo jestem nieszczęśliwa, spędzając wakacje w taki a nie inny sposób.
– Dobrze się czujesz? – zapytał Jesse.
– Tak – burknęłam w poduszkę.
Po minucie Jesse odezwał się ponownie:
– Cóż, nie sprawiasz takiego wrażenia. Jesteś pewna, że wszystko w porządku?
Nie wszystko jest w porządku, miałam ochotę krzyknąć mu w twarz. Właśnie spędziłam dwadzieścia minut, czytając korespondencję od twojej byłej narzeczonej i czy wolno mi powiedzieć, że uważam ją za wyjątkowo nudną osobę? Jak mogłeś okazać się kiedyś na tyle głupi, żeby chcieć ją poślubić? Ją i jej głupi czepek?
Problem jednak polega na tym, że wcale nie chciałam mówić Jesse'emu, że czytałam jego pocztę. No, jesteśmy współlokatorami i w ogóle, ale są pewne rzeczy, których się nie robi. Na przykład Jesse taktownie nie pojawia się nigdy, kiedy się przebieram czy kąpię. A ja zawsze dbam o żywność i żwirek dla Szatana, który w przeciwieństwie do normalnych zwierzaków, wydaje się przedkładać towarzystwo duchów nad towarzystwo ludzi. Toleruje mnie tylko dlatego, że go karmię.
Oczywiście Jesse nie wykazywał jednak żadnych oporów przed materializowaniem się na tylnych siedzeniach samochodów, w których przypadkiem zdarzało mi się z kimś całować.
Wiem jednak, że nigdy nie dobrałby się do mojej poczty, której dostaję zresztą niewiele, głównie w postaci listów od mojej najlepszej przyjaciółki Giny z Brooklynu. Przyznaję, czytając jego korespondencję, czułam się winna, mimo że pochodziła sprzed prawie dwustu lat i z pewnością w żaden sposób nie mogła mnie dotyczyć.
Co mnie zaskoczyło to fakt, że Jesse, który jest przecież duchem i może pojawiać się wszędzie, nie będąc widzianym – chyba że przeze mnie i ojca Dominika naturalnie, a teraz jeszcze Jacka – nie wiedział o tych listach. Poważnie, wydawał się nie mieć pojęcia, że, po pierwsze, zostały odnalezione, a po drugie, że jeszcze przed chwilą siedziałam na dole, czytając je.
No, ale Pierwsza krew jest dość wciągającą lekturą.
Zamiast więc powiedzieć mu, co naprawdę jest ze mną nie tak – wiecie, o tych listach, a zwłaszcza: „Kocham cię, ale do czego to może doprowadzić? Bo ty nawet nie jesteś żywy, a tylko ja mogę cię widzieć, a poza tym jest jasne, że ty nie czujesz tego samego w stosunku do mnie. Prawda? No, prawda?” – powiedziałam po prostu:
– Cóż, spotkałam dzisiaj innego pośrednika i to wytrąciło mnie trochę z równowagi.
A potem odwróciłam się i opowiedziałam mu o Jacku.
Jesse bardzo się tym zainteresował i namawiał mnie, żebym zadzwoniła do ojca Dominika. Oczywiście, chciałam to zrobić i powiedzieć mu o listach, ale nie w obecności Jesse'a, bo dowiedziałby się, że wściubiałam nos w jego prywatne sprawy, czym, zważywszy jego niechęć do poruszania kwestii własnej śmierci, nie byłby pewnie zachwycony.
Przyznałam więc:
– Dobry pomysł. – I podniosłam słuchawkę, wykręcając numer ojca Dominika.
Tylko że ojciec Dominik nie odebrał telefonu. Zrobiła to jakaś kobieta. Najpierw mną rzuciło, bo pomyślałam, że ojciec Dominik mieszka z kimś na kocią łapę. Potem przypomniałam sobie, że na probostwie jest jeszcze gromadka innych osób.
– Czy zastałam ojca Dominika? – spytałam w końcu, mając nadzieję, że to jakaś nowicjuszka, która pójdzie po niego, powstrzymując się od komentarzy.
Ale to nie była nowicjuszka, tylko siostra Ernestyna, zastępczyni dyrektora w mojej szkole, która, niestety, rozpoznała mój głos.
– Susannah Simon – powiedziała. – Co ty wyprawiasz, dzwoniąc do ojca Dominika do domu o tej porze? Czy wiesz, która godzina, moja panno? Już prawie dziesiąta!
– Wiem – powiedziałam. – Ale…
– Poza tym ojca Dominika nie ma – ciągnęła siostra Ernestyna. – Jest na rekolekcjach.
– Rekolekcjach? – powtórzyłam, wyobrażając sobie ojca Dominika, jak siedzi przy ognisku w gromadzie innych księży, śpiewając Kumbaya My Lord, w sandałach na nogach.
Potem przypomniałam sobie, że ojciec Dominik wspominał o wyjeździe na rekolekcje dla dyrektorów katolickich szkół średnich. Dał mi nawet tamtejszy numer telefonu, na wypadek jakiejś naglącej sytuacji z duchami, gdybym koniecznie musiała się z nim porozumieć. Odkrycia kolejnego pośrednika nie uznałam jednak za taką sytuację… jakkolwiek ojciec Dominik miałby pewnie inne zdanie. Podziękowałam siostrze Ernestynie, przeprosiłam za kłopot i odłożyłam słuchawkę.
– Co to są rekolekcje? – zainteresował się Jesse.
Wyjaśniłam mu, ale przez cały czas myślałam o tym, jak dotknął mojej twarzy, zastanawiając się, czy zrobił to dlatego, że było mu mnie żal, czy też może mnie lubi (bardziej niż przyjaciółkę – wiem, że lubi mnie jako kumpla).
Ponieważ rzeczy mają się tak, że chociaż nie żyje od stu pięćdziesięciu lat, Jesse jest niesamowicie przystojny – dużo przystojniejszy nawet od Paula Slatera… albo tak mi się wydaje, bo go kocham.
Wszystko jedno. Nawet zęby ma ładne jak na chłopaka, który urodził się przed odkryciem fluoru, białe, równe i mocne. Gdyby w Akademii Misyjnej było paru chłopaków, którzy choć odrobinę przypominaliby Jesse'a, chodzenie do szkoły nie wydawałoby się taką potworną stratą czasu, jaką w gruncie rzeczy jest.
Ale co z tego? To znaczy, z tego, że jest taki przystojny i w ogóle? Jest duchem. A widzę go tylko ja. Nigdy nie mogłabym przedstawić go mamie ani zabrać na bal absolwentów, wyjść za niego czy coś. Nie ma dla nas wspólnej przyszłości.
Muszę o tym pamiętać.
Ale czasami jest mi strasznie, strasznie ciężko. Zwłaszcza kiedy siedzi tu przede mną, śmiejąc się z tego, co mówię i pieszcząc tego głupiego, śmierdzącego kota. Jesse był pierwszą osobą którą poznałam po przeprowadzce do Kalifornii, i to on został moim pierwszym prawdziwym przyjacielem. Był zawsze przy mnie, kiedy go potrzebowałam, czego nie mogę powiedzieć o większości żywych ludzi, których znam. A gdybym miała wybrać jedną osobę jako towarzysza na bezludnej wyspie, nie musiałabym się zastanawiać ani sekundy: oczywiście byłby to Jesse.
O tym właśnie myślałam, wyjaśniając mu, co to są rekolekcje. O tym myślałam, kiedy przeszłam do wyjaśnień na temat wojny w Wietnamie i upadku komunizmu w byłym Związku Radzieckim. O tym myślałam, myjąc zęby i przygotowując się do pójścia spać. O tym myślałam, mówiąc mu dobranoc, wsuwając się pod kołdrę i gasząc światło. O tym myślałam, kiedy sen w końcu zwyciężył i litościwie usunął wszelkie myśli… Ostatnio udaje mi się nie myśleć o Jessie jedynie wtedy, gdy śpię.
Te myśli wróciły jednak z całą mocą, kiedy, zaledwie parę godzin później, obudziłam się gwałtownie, czując, jak czyjaś dłoń zaciska mi usta.
Oraz, och, tak, że ktoś przystawia mi nóż do gardła.