Przysięgam, że właśnie to powiedział. Powiedział to w taki sposób jak ten dzieciak na filmie, ze łzami w oczach i takim samym strachem w głosie.
A ja zareagowałam bardzo podobnie, jak wtedy, kiedy oglądałam film. Pomyślałam: Zwariowany dupek.
Głośno powiedziałam jednak:
– Więc?
Nie chciałam, żeby to zabrzmiało brutalnie. Naprawdę. Byłam po prostu zaskoczona. W ciągu całych szesnastu lat mojego życia spotkałam tylko jedną osobę obdarzoną tą samą zdolnością, którą posiadam – zdolnością widzenia i rozmawiania z umarłymi – a tym kimś jest sześćdziesiecioparoletni ksiądz, który jest przypadkiem dyrektorem mojej szkoły. W życiu bym się nie spodziewała, że spotkam kumpla pośrednika w Hotelu i Kompleksie Golfowym Pebble Beach.
Jack jednak poczuł się urażony moim,Więc?”
– Więc? – Aż usiadł. Był małym chudzielcem, z lekko zapadniętą klatką piersiową i kręconymi brązowymi włosami, jak u brata. Tyle że Jackowi brakowało ładnie umięśnionego ciała, jakim odznaczał się jego brat, toteż kręcone włosy, które u Paula wyglądały świetnie, jemu nadawały wygląd wacika na patyku.
Może to dlatego Rick i Nancy nie chcą mieć z nim za dużo do czynienia? Jack wygląda trochę dziwacznie i widocznie często rozmawia z umarłymi. Bóg jeden wie, jak mało mi to przysporzyło popularności.
To znaczy, ta sprawa z gadaniem ze zmarłymi. Dziwacznie nie wyglądam. Tak naprawdę, kiedy nie noszę przepisowych szortów, często słyszę komplementy na temat mojej powierzchowności, na przykład od robotników drogowych…
– Nie słyszałaś, co powiedziałem? – W głosie malca brzmiała desperacja. Byłam prawdopodobnie pierwszą osobą, na której jego wyjątkowy problem zupełnie nie zrobił wrażenia.
Biedny dzieciak. Nie zdawał sobie sprawy, z kim ma do czynienia.
– Widzę umarłych – powiedział, trąc oczy pięściami. – Podchodzą i coś do mnie mówią. I są martwi.
Pochyliłam się, opierając łokcie na kolanach. – Jack… – zaczęłam.
– Nie wierzysz mi. – Broda mu się trzęsła. – Nikt mi nie wierzy. Ale to prawda!
Jack znowu ukrył twarz w ręczniku. Zerknęłam na Śpiącego. Nie dawał znaku, że jest świadomy naszej obecności, a jeszcze mniej dziwacznego zachowania Jacka. Dzieciak mruczał coś o ludziach, którzy nigdy nie chcieli mu wierzyć, przy czym lista obejmowała nie tylko rodziców, ale również cały szereg specjalistów z dziedziny medycyny, do których ciągnęli go Rick i Nancy, mając nadzieję wyleczyć młodsze dziecko z tego, co sobie ubrdało – że potrafi rozmawiać ze zmarłymi.
Biedny dzieciaczek. Nie rozumiał tego, co ja rozumiałam od najmłodszych lat, a mianowicie, że o tym, co oboje potrafimy… Cóż, że o tym się nie mówi.
Westchnęłam. Naprawdę wydaje się, że dla mnie normalne wakacje to za wielka łaska. To jest wakacje bez żadnych paranormalnych atrakcji.
Ale cóż, nigdy w życiu takich nie miałam. Dlaczego akurat szesnaste lato miałoby różnić się od poprzednich?
Wyciągnęłam rękę, kładąc dłoń na wątłym, drżącym ramieniu Jacka.
– Jack – powiedziałam – widziałeś tego ogrodnika przed chwilą, tak? Tego z sekatorem?
Jack, zaskoczony, podniósł zalaną łzami buzię. Wpatrywał się we mnie z bezgranicznym zdumieniem.
– Ty… ty też go widziałaś?
– Owszem – odparłam. – To był Jorge. Pracował tutaj. Umarł na atak serca parę dni temu.
– Ale jak mogłaś… – Jack wolno poruszył głową w tył i w przód. – Przecież on… on jest duchem.
– Tak, faktycznie – zgodziłam się. – Pewnie chce, żebyśmy coś dla niego zrobili. Wykorkował dość niespodziewanie i może zostało coś, no wiesz, czego nie dokończył. Przyszedł do nas, ponieważ potrzebuje pomocy.
– To dlatego… – Jack wytrzeszczył oczy. – Dlatego do mnie przychodzą? Bo chcą pomocy?
– Tak. Czego innego mogłyby chcieć?
– Nie wiem. – Dolna warga znowu zaczęła mu się trząść. – Mogą chcieć mnie zabić.
Uśmiechnęłam się.
– Nie, Jack. To nie dlatego duchy do ciebie przychodzą. Nie dlatego, że chcą cię zabić. – Jeszcze nie, w każdym razie. Był za mały, żeby zdążył narobić sobie śmiertelnych wrogów, jakimi ja mogłam się poszczycić. – Przychodzą do ciebie, ponieważ jesteś pośrednikiem, tak samo jak ja.
Jack podniósł głowę, na końcach jego długich rzęs drżały łzy.
– Kim… kim jestem?
Och, na Boga, pomyślałam. Dlaczego ja? Jakby moje życie nie było już wystarczająco skomplikowane. Co ja jestem, Obi Wan Kenobi, a ten dzieciak to jakiś Anakin Skywalker? To nie w porządku. Kiedy będę mogła wreszcie stać się normalną nastolatką, robić rzeczy, które robią normalne nastolatki, na przykład chodzić na imprezy i smażyć się na plaży, i, hm, co jeszcze?
Aha, tak, randki. Randka z przystojnym chłopakiem, to byłoby to.
Ale czy ja chodzę na randki? O, nie. A co mam w zamian?
Duchy. Głównie takie, które domagają się pomocy w uporządkowaniu bałaganu, jakiego narobiły za życia, czasami jednak też duchy, których główną rozrywką jest, jak się wydaje, robienie jeszcze większego bałaganu w życiu ludzi, których zostawiły. A to często dotyczy bezpośrednio mnie.
Pytam was, czy mam na czole wielką tabliczkę z napisem POMOC DOMOWA? Dlaczego to właśnie ja mam ciągle sprzątać bałagan po innych?
Ponieważ miałam nieszczęście urodzić się mediatorką.
Muszę stwierdzić, że do tej roboty, moim zdaniem, nadaję się w dużo większym stopniu niż Jack. Pierwszego ducha zobaczyłam, kiedy miałam dwa lata, i zapewniam was, moją pierwszą reakcją nie był strach. Nie, żebym w wieku dwóch lat była w stanie pomóc cierpiącej duszy, która stanęła na mojej drodze. Nie krzyknęłam jednak i nie uciekłam przerażona.
Dopiero później, kiedy mój tata, który zmarł, gdy miałam sześć lat, wrócił i wszystko mi wyjaśnił, zaczęłam naprawdę rozumieć, kim jestem i dlaczego widzę zmarłych, podczas gdy inni, jak na przykład mama, ich nie widzą.
Jednego byłam jednak świadoma od najwcześniejszego dzieciństwa: mówić o tym, że widzę ludzi, których inni nie widzą to niezbyt dobry pomysł. Chyba że chciałabym skończyć na dziewiątym piętrze Bellevue, gdzie pakują wszystkich czubków z całego Nowego Jorku.
Jack natomiast wydawał się w ogóle nie mieć instynktu samozachowawczego, z jakim ja widocznie się urodziłam. Opowiadał o historii z duchami każdemu, kto zechciał słuchać, co doprowadziło w sposób nieunikniony do tego, że jego biedni rodzice nie chcieli mieć z nim nic wspólnego. Chętnie bym się założyła, że dzieci w jego wieku, uznając, że kłamie, by zwrócić na siebie uwagę, czuły podobnie. W pewnym sensie biedak sam sprowadził na siebie nieszczęście.
Z drugiej strony ten ktoś, kto przydziela robotę pośrednikom, powinien dbać o to, by osoby, które ten zaszczyt kopnął, były w stanie psychicznie sprostać wyzwaniu. Narzekam, ponieważ ten „dar” strasznie zabagnia mi życie towarzyskie, ale poza tym doskonale daję sobie radę… No, z jednym wyjątkiem. Staram się jednak o tym nie myśleć. A raczej nie myśleć o nim.
– Pośrednik – wyjaśniłam – to ktoś, kto pomaga zmarłym ludziom przejść dalej, do następnego życia. – Czy gdzie tam się udają, jak kopną w kalendarz. Nie chciałam się wdawać w jakieś metafizyczne rozważania. Dzieciak przecież ma tylko osiem lat.
– To znaczy, że mam im pomagać pójść do nieba? – zapytał Jack.
– Owszem, chyba tak to wygląda. – Jeśli niebo istnieje.
– Ale… – Jack pokręcił głową. – Ja nic nie wiem o niebie.
– Nie musisz. – Usiłowałam wymyślić, jak mu to wytłumaczyć, ale w końcu uznałam, że najlepiej pokazać mu to na przykładzie. Tak w każdym razie zawsze robił pan Walden, który uczył mnie w zeszłym roku angielskiego i historii.
– Posłuchaj – powiedziałam, biorąc Jacka za rękę. – Chodź. Patrz, co robię, a zrozumiesz, jak to działa.
Jack natychmiast włączył hamulce.
– Nie – sapnął. W jego brązowych oczach, tak podobnych do oczu brata, zobaczyłam śmiertelne przerażenie. – Nie, nie chcę.
Postawiłam go na nogach. Hej, nigdy nie twierdziłam, że jestem urodzoną babysitterką, prawda?
– Chodź – powtórzyłam. – Jorge nic ci nie zrobi. Jest naprawdę miły Dowiedzmy się, czego chce.
Praktycznie musiałam go nieść, ale w końcu zaciągnęłam go w miejsce, gdzie ostatnio spotkaliśmy Jorge'a. W chwilę później ogrodnik, a raczej jego duch, pojawił się ponownie i po wymianie wielu uprzejmych skinień i uśmiechów przeszliśmy do sedna sprawy. To nie było łatwe, zważywszy, że angielski Jorge'a był mniej więcej na poziomie mojego hiszpańskiego, który, muszę dodać, nie jest wysoki. W końcu jednak udało mi się dojść do tego, co powstrzymuje Jorge'a od przejścia do drugiego życia, jakiekolwiek ono będzie. Okazało się, że jego siostra przywłaszczyła sobie różaniec, który ich matka przeznaczyła dla pierwszego wnuka, a mianowicie córki Jorge'a.
– Tak więc – wyjaśniłam Jackowi, kierując się wraz z nim do hotelowego holu – musimy skłonić siostrę Jorge'a, żeby oddała różaniec Teresie, jego córce. Inaczej Jorge nie przestanie włóczyć się tu i nas prześladować. Och, i nie zdoła uzyskać wiecznego odpoczynku. Kapujesz?
Jack milczał. Szedł za mną oszołomiony. Podczas mojej rozmowy z Jorge'em milczał jak grób, a teraz sprawiał wrażenie, jakby ktoś zdzielił go kijem bejsbolowym w tył głowy.
– Właź – mruknęłam, wpychając go do wymyślnej mahoniowej budki telefonicznej z przesuwanymi szklanymi drzwiami. Kiedy znaleźliśmy się w środku, zamknęłam je starannie, podniosłam słuchawkę i wrzuciłam ćwierćdolarówkę. – Patrz i ucz się, bąku.
To, co nastąpiło potem, było typowym przykładem tego, czym zajmuję się niemal na co dzień. Zadzwoniłam do informacji, poprosiłam o numer winowajczyni i wykręciłam go. Kiedy odebrała, a ja stwierdziłam, że włada angielskim na tyle, żeby mnie zrozumieć, przekazałam jej to, co wiedziałam, bez żadnych upiększeń. Kiedy ma się do czynienia ze zmarłymi, koloryzowanie nie jest potrzebne. Fakt, że ktoś obcy zna szczegóły o których wiedzieć mógł jedynie zmarły, z reguły wystarcza. Pod koniec rozmowy bardzo poruszona Marisol zapewniła mnie, że jeszcze tego samego dnia różaniec zostanie przekazany w ręce Teresy.
Koniec rozmowy. Podziękowałam siostrze Jorge'a i odwiesiłam słuchawkę.
– Teraz – powiedziałam – jeśli Marisol tego nie zrobi, Jorge znowu się odezwie, a my będziemy musieli użyć silniejszych środków perswazji niż zwykły telefon. Wydawała się jednak porządnie przestraszona. To dość niesamowite, kiedy ktoś zupełnie obcy dzwoni do ciebie i twierdzi, że rozmawiał z twoim zmarłym bratem i że on jest na ciebie wściekły Założę się, że zrobi, co obiecała.
Jack spojrzał na mnie zafascynowany.
– To o to chodzi? Tylko tyle od ciebie chciał? Zmusić siostrę, żeby oddała naszyjnik?
– Różaniec – sprostowałam. – Owszem, tylko tyle.
Uznałam, że nie ma potrzeby dodawać, że to był szczególnie prosty przypadek. Zazwyczaj sprawy związane z ludźmi, którzy odzywają się zza grobu są nieco bardziej skomplikowane i wymagają dużo więcej zachodu niż jeden telefon. W gruncie rzeczy często dochodzi do bijatyki. Całkiem niedawno miałam złamanych kilka żeber, ponieważ gromadka duchów nie doceniła wysiłków, jakie czyniłam, żeby pomóc im przenieść się po śmierci we właściwe miejsce. Skończyło się na tym, że wylądowałam w szpitalu.
Jack jednak ma mnóstwo czasu, żeby zorientować się, że nie wszystkie duchy są podobne do Jorge'a. Poza tym, to były jego urodziny. Nie chciałam go dobijać.
Otworzyłam drzwi budki, mówiąc:
– Chodźmy popływać.
Jack był tak oszołomiony, że nie protestował. Nadal miał, oczywiście, pytania… pytania, na które odpowiedziałam na tyle cierpliwie i wyczerpująco, na ile potrafiłam. W tym czasie uczyłam go pływać.
Nie chcę się przechwalać, ale muszę stwierdzić, że dzięki moim cennym wskazówkom i kojącemu wpływowi pod koniec dnia Jack Slater zachowywał się, a nawet pływał, jak normalny ośmiolatek.
Nie zalewam. Malec bardzo się ożywił. Zaczął się nawet śmiać. Tak, jakby pokazanie mu, że nie musi bać się duchów, które go nawiedzają, sprawiło, że przestał się bać… cóż, wszystkiego. Wkrótce biegał wokół basenu, skacząc do wody i denerwując żony lekarzy, które pracowały nad opalenizną na pobliskich leżakach. Krótko mówiąc, zachowywał się jak każdy ośmioletni chłopiec.
Zaczął nawet rozmawiać z dziećmi, którymi opiekowała się inna niańka. A kiedy jedno z nich chlapnęło mu wodą w twarz, zamiast wybuchnąć płaczem, co zrobiłby jeszcze dzień wcześniej, też je ochlapał, co sprowokowało Kim, moją koleżankę, do pytania:
– Mój Boże, Suze, co ty zrobiłaś z Jackiem Slaterem? Zachowuje się prawie… normalnie.
Starałam się nie zadzierać nosa.
– Och, wiesz – odparłam, wzruszając ramionami. – Po prostu nauczyłam go pływać, to wszystko. To mu chyba dodało pewności siebie.
Kim patrzyła, jak Jack i drugi chłopiec dla draki wskoczyli w grupę dziewczynek, które podniosły pisk i usiłowały sprać ich piankowymi deskami.
– Boże – powiedziała Kim. – Coś takiego. Nie mogę uwierzyć, że to to samo dziecko.
Podobnie zdziwiona była jego własna rodzina. Uczyłam go pływać na plecach, kiedy na końcu basenu rozległo się przeciągłe gwizdnięcie. Oboje z Jackiem podnieśliśmy głowy i zobaczyliśmy Paula, który w białym stroju, z rakietą w ręku, wyglądał całkiem jak Pete Sampras.
– No, no, patrzcie państwo – powiedział Paul, przeciągając samogłoski. – Mój braciszek w basenie. I jaki rozbawiony. Piekło zamarzło czy co?
– Paul – wrzasnął Jack. – Patrz! Patrz! – I zaczął płynąć wzdłuż basenu.
Nie nazwałabym tego kraulem, ale nawet w oczach starszego brata mogło to uchodzić za udane naśladownictwo tego stylu. Nie wyszło mu to zbyt dobrze, ale nie da się zaprzeczyć, że utrzymał się na powierzchni.
Paul kucnął, a kiedy głowa Jacka wynurzyła się tuż koło niego, wepchnął ją z powrotem do wody. No, wiecie, dla zabawy.
– Gratulacje, mistrzu – rzucił, kiedy Jack wynurzył głowę. – Nie sądziłem, że dożyję dnia, kiedy nie będziesz bal się zamoczyć uszu!
Rozpromieniony Jack zawołał:
– Patrz, jak płynę w drugą stronę! – Rzucił się do wody, znowu płynąc niezbyt stylowo, ale skutecznie.
Paul jednak, zamiast przyglądać się młodszemu bratu, popatrzył na mnie zanurzoną po pierś w błękitnej wodzie i zapytał:
– Coś ty zrobiła z moim bratem?
Wzruszyłam ramionami. Jack nigdy nie wspominał o stosunku brata do tej całej sprawy z widzeniem umarłych, nie wiedziałam więc, czy Paul zdawał sobie sprawę ze zdolności Jacka, czy też, podobnie jak rodzice, uważał, że to wymysły. Jedną z rzeczy, które usiłowałam wbić Jackowi do głowy, było to, że im mniej ludzi, zwłaszcza dorosłych, o tym wie, tym lepiej. Zapomniałam zapytać, czy Paul też wie.
Albo, co istotniejsze, czy w to wierzy.
– Ja tylko nauczyłam go pływać. – Wzruszyłam ramionami, odgarniając z twarzy pasmo mokrych włosów.
Nie będę kłamała i nie powiem, że czułam się zmieszana, że taki przystojniak jak Paul ogląda mnie w kostiumie kąpielowym. W granatowym jednoczęściowym kostiumie, który każą nam nosić na terenie hotelu, prezentuję się o niebo lepiej niż w tych koszmarnych szortach.
Poza tym używam wodoodpornego tuszu do rzęs. Nie jestem idiotką.
– Moi rodzice usiłowali nauczyć tego dzieciaka pływać przez sześć lat – stwierdził Paul – a ty dokonałaś tego w jeden dzień?
uśmiechnęłam się.
– Potrafię być niezwykle przekonująca.
Owszem, zgadza się, flirtowałam. No i co? Dziewczynie potrzebna jest jakaś rozrywka.
– Jesteś cudotwórczynią – powiedział Paul. – Chodź z nami na kolację dzisiaj wieczorem.
Nagle zupełnie przeszła mi ochota na flirt.
– Och, nie, dziękuję – bąknęłam.
– Daj spokój – powiedział Paul. Wyglądał świetnie w białej koszuli i szortach. Znakomicie podkreślały jego opaleniznę, a popołudniowe słońce sprawiło, że w jego ciemnobrązowych włosach błyskały złote refleksy.
A opalenizna nie była jedyną rzeczą, którą Paul, w przeciwieństwie do drugiego przystojniaka w moim życiu, posiadał: Paul miał również tętno.
– Czemu nie? – Klęczał przy basenie, opierając opaloną rękę na równie ciemnym kolanie. – Rodzice będą zachwyceni. A mój brat najwyraźniej nie może bez ciebie żyć. Idziemy do Grilla. Nie odrzuca się zaproszenia do Grilla.
– Przykro mi. Naprawdę nie mogę. Polityka hotelowa. Pracownikom nie wolno spoufalać się z gośćmi.
– Kto mówi o spoufalaniu się? – zapytał Paul. – Mówimy o jedzeniu. Daj się namówić. Zrób dzieciakowi przyjemność na urodziny.
– Naprawdę nie mogę. – Posłałam mu swój najpiękniejszy uśmiech. – Muszę już odejść. Przepraszam.
Podpłynęłam do miejsca, gdzie Jack usiłował wdrapać się na ułożoną przez siebie piramidę z desek do pływania, udając, że jestem zbyt zajęta pomaganiem mu, żeby usłyszeć wołanie Paula.
Rany, wiem, co sobie myślicie. Sądzicie, że odmówiłam, bo to by za bardzo przypominało Wirujący seks, co? Letni flirt w ośrodku wypoczynkowym, tylko z odwróconymi rolami. No, wiecie, biedna, pracująca dziewczyna i syn zamożnego lekarza, nikt nie będzie pomiatał słodkim Maleństwem, ble ble ble. Coś w tym stylu.
Ale to nie to. Naprawdę nie. Choćby dlatego, że nawet nie jestem biedna. To jest, zarabiam tutaj dziesięć dolców za godzinę plus napiwki. A moja mama pracuje jako prezenterka telewizyjna, mój ojczym zaś ma własny program w telewizji.
No, w porządku, to tylko lokalne wiadomości, a Andy ma program w kablówce, ale i tak nieźle nam się powodzi. Mamy dom na wzgórzach Carmelu.
Dobra, owszem, nasz dom to przebudowana stupięćdziesięcioletnia tawerna. Ale każde z nas ma własny pokój, a na podjeździe stoją zaparkowane trzy samochody i żaden z nich nie stoi na pustakach. Nikt nie dałby nam bonów żywnościowych.
Nie chodzi też o zakaz „bratania się” obsługi hotelowej z gośćmi. Nie ma żadnego zakazu.
Parę minut później Kim zaczęła mnie besztać.
– O co ci chodzi, Simon? Chłopak na ciebie leci, a ty zachowałaś się jak Czerwony Baron *. Nigdy nie widziałam, żeby kogoś zestrzelono w takim tempie.
Zajęłam się pilnie wyciąganiem z wody tonącej mrówki. – Jestem, eee… zajęta dzisiaj wieczorem – powiedziałam.
– Nie pleć, Suze. – Mimo że nie znałyśmy się, zanim rozpoczęłyśmy pracę w hotelu – Kim chodzi do Liceum Doliny Carmelu, państwowej szkoły, do której, jak uważa moja mama, chodzą narkomani i gangsterzy – bardzo się do siebie zbliżyłyśmy w związku z tym, że obie nienawidzimy wstawać rano. – Nic nie robisz dzisiaj wieczorem. No to o co chodzi z tą artylerią przeciwlotniczą?
W końcu złapałam mrówkę. Trzymając ją w dłoni, posuwałam się ku brzegowi basenu.
– Nie wiem – powiedziałam, brodząc w wodzie. – Wydaje się miły i w ogóle. Chodzi o to – machnęłam ręką, uwalniając mrówkę – że właściwie podoba mi się ktoś inny.
Kim uniosła brwi. W jednej z nich, tam gdzie normalnie nosi złoty gwoździk, znajduje się mała dziurka. Caitlin każe jej go zdejmować przed pracą.
– Opowiedz – rozkazała Kim.
Spojrzałam na Śpiącego drzemiącego na stanowisku ratownika. Kim pisnęła cicho.
– Fee – krzyknęła. – Ten? Ale to twój… Przewróciłam oczami.
– Nie, to nie on. Po prostu… Słuchaj, po prostu podoba mi się ktoś inny, dobra. Ale to… to tajemnica.
Kim wciągnęła powietrze.
– Ooch, to wspaniale. Czy on chodzi do Akademii? – Kiedy pokręciłam głową, próbowała dalej. – Do Louisa Stevensona?
Znowu zaprzeczyłam. Kim zmarszczyła nos.
– Ale chyba nie chodzi do LDH? Westchnęłam.
– On nie chodzi do szkoły. Naprawdę wolałabym…
– O mój Boże – jęknęła Kim. – Facet z college'u? Ty zołzo. Matka by mnie zabiła, gdyby dowiedziała się, że chodzę z facetem z college'u…
– Do college'u też nie chodzi, jasne? – Czułam, że moje policzki robią się gorące. – Posłuchaj, chodzi o to, że to jest dość skomplikowane. I nie chcę o tym mówić.
Kim wytrzeszczyła oczy.
– Dobra, w porządku. Boże… Przepraszam. Nie umiała jednak odpuścić.
– Jest starszy, tak? – zapytała w niecałą minutę później. – Dużo starszy? Wiesz, to nic takiego. Chodziłam z takim starszym, kiedy miałam czternaście lat. On miał osiemnaście. Moja mama nic nie wiedziała. Więc dobrze cię rozumiem.
– Podejrzewam, że jednak nie rozumiesz.
Znowu zmarszczyła nos.
– Boże… To ile on ma lat?
Miałam ochotę powiedzieć: „Och, nie wiem. Jakieś sto pięćdziesiąt”.
Nie zrobiłam tego jednak. Zamiast tego zawołałam Jacka, mówiąc, że pora wracać do hotelu, jeśli ma zdążyć wziąć prysznic przed kolacją.
– Jeej… – Usłyszałam Kim, kiedy wyszłam z basenu. – Aż taki stary?
Owszem. Niestety. Taki stary.