Ociec Dominik wygląda zabawnie, pomyślałam. Dlaczego on jest taki śmieszny?
Zrozumiałam to, kiedy usiadłam. Właściwie usiadła tylko część mnie. Reszta leżała na złożonych ubraniach i miała zamknięte oczy.
Pamiętacie na Sabrinie, nastoletniej czarownicy tę scenę, kiedy bohaterka rozszczepia się na dwoje, tak żeby jedna mogła pójść na imprezę z Harveyem, a druga na zlot czarownic razem z ciotkami? To właśnie przydarzyło się mnie. Byłam teraz dwiema osobami.
Tyle że tylko jedna z nich zachowała świadomość. Druga po prostu leżała z zamkniętymi oczami. I wiecie co? Ten guz na moim czole wygląda naprawdę okropnie. Nic dziwnego, że wszyscy na jego widok cofali się ze zgrozą.
– Susannah, dobrze się czujesz?
Oderwałam wzrok od mojej nieprzytomnej drugiej połowy.
– Dobrze – odparłam. Popatrzyłam na swoją duchową istotę, która wydała się dokładnie taka sama, jak osoba leżąca w dole, tylko że trochę świeciła Fantastyczny dodatek do stroju. No wiecie, taki spektralny blask może uczynić cuda, jeśli chodzi o cerę.
I jeszcze coś. Guz na czole? Taak, już nie bolał.
– Nie masz dużo czasu – powiedział ojciec Dominik. – Tylko pół godziny.
Zamrugałam zdziwiona.
– Skąd będę wiedziała, że mija pół godziny? Nie mam zegarka. – Nie noszę zegarka, bo zawsze kończy się tak, że jakiś oporny duch mi go rozwala. A poza tym, kogo interesuje, która jest godzina? Odpowiedź prawie zawsze przynosi rozczarowanie.
– Załóż mój. – Ojciec Dom zdjął ogromny męski zegarek i podał mi go.
To był pierwszy przedmiot, jaki wzięłam do ręki jako duch. Wydawał się dziwnie ciężki. Udało mi się jednak zapiąć go na przegubie. Zwisał luźno jak bransoletka. Albo kajdanki.
– W porządku – powiedziałam, spoglądając w otwór nad głową. – Tam nic nie ma.
Musiałam się, oczywiście, wspinać. Nie pytajcie, dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałam. Musiałam dosięgnąć i złapać się krawędzi otworu, i jeszcze wciągnąć na górę. I to w kusej sukience.
Wszystko jedno. Byłam w połowie drogi, kiedy usłyszałam jak znajomy głos wykrzykuje moje imię.
Ojciec Dominik odwrócił się gwałtownie. Pochyliłam się – w otworze widziałam tylko mgłę, szarą mgłę, która zwilżyła mi twarz – i dostrzegłam Jacka biegnącego kościelną nawą, z buzią pobielałą ze strachu, ciągnącego coś za sobą.
Ojciec Dominik zdążył go złapać, zanim rzucił się na moje pozbawione duszy ciało. Najwidoczniej nie zauważył moich nóg dyndających z ogromnego otworu w kościelnym suficie.
– Co ty tu robisz? – zapytał ojciec Dominik. Był równie blady jak Jack. – Zdajesz sobie sprawę, która jest godzina? Czy twoi rodzice wiedzą, że tu jesteś? Muszą być śmiertelnie przerażeni…
– Oni… oni śpią – wysapał Jack. – Proszę, Suze… ona zapomniała sznurka. – Jack podniósł biały, długi przedmiot, który ciągnął się za nim po podłodze, kiedy biegł między ławkami. To była lina, której użyliśmy przy pierwszej próbie egzorcyzmu. – Jak trafi tu z powrotem bez sznurka?
Ojciec Dominik wyjął Jackowi linę z rąk bez słowa podziękowania.
– Bardzo źle postąpiłeś, przychodząc tutaj – powiedział z naganą w głosie. – Co ty sobie myślisz? Mówiłem, że to bardzo niebezpieczne.
– Ale… – Jack wpatrywał się w moje nieruchome ciało. – Sznurek. Zapomniała sznurka.
– Tutaj – zawołałam z mojej podniebnej dziury. – Rzuć mi go tutaj.
Jack podniósł głowę i buzia mu się rozjaśniła.
– Suze! – zawołał radośnie. – Jesteś duchem!
– Szsz! – Ojciec Dominik wyraźnie się zaniepokoił. – Doprawdy, moje dziecko, nie wolno ci podnosić głosu.
– Cześć, Jack – odezwałam się z dziury. – Dzięki za sznurek. A jak się właściwie tutaj dostałeś?
– Hotelowym autokarem – oznajmił dumnie Jack. – Zakradłem się do niego. Jechał do miasta, żeby zabrać mnóstwo pijanych ludzi. Kiedy zatrzymał się koło Misji, wymknąłem się.
Byłam z niego dumna jak z własnego syna.
– Dobra robota – pochwaliłam.
– To – jęknął ojciec Dominik – ostatnia rzecz, jakiej nam teraz potrzeba. Proszę, Susannah, weź tę linę i, na miłość Boga, pośpiesz się…
Pochyliłam się, złapałam koniec liny i obwiązałam się nią w pasie.
– W porządku – powiedziałam. – Jeśli nie wrócę za pół godziny, zacznijcie ciągnąć.
– Za dwadzieścia pięć minut – sprostował ojciec Dominik. – Straciliśmy trochę czasu z powodu przybycia tego młodego człowieka. – Wolną ręką wyjął zegarek kieszonkowy z marynarki. – Idź już, Susannah – ponaglił mnie.
– W porządku. – Dobrze. Niedługo wrócę. Przerzuciłam nogi przez otwór. Kiedy spojrzałam w dół, zobaczyłam ojca Dominika i Jacka przyglądających mi się z zadartymi głowami. Widziałam również siebie, leżącą niczym Śpiąca Królewna w kręgu tańczących płomyków świec. Jakkolwiek wątpię, żeby Śpiąca Królewna nosiła ciuchy od Prady. Wyprostowałam się i rozejrzałam. Pustka.
Poważnie. Tam nie było niczego. Tylko czarne niebo, na którym płonęło kilka zimnych gwiazd. I mgła. Gęsta, wirująca, zimna mgła. Powinnam była, pomyślałam, czując dreszcz przebiegający po plecach, włożyć sweter. Mgła sprawiała, że powietrze, jakie wciągałam w płuca, było ciężkie. Działała również jak tłumik. Nie słyszałam żadnego dźwięku, nawet własnych kroków.
No cóż, dwadzieścia pięć minut to niedużo. Wciągnęłam w płuca wilgotne powietrze i wrzasnęłam:
– Jesse!
Było to niezwykle efektywne posunięcie. Nie zjawił się co prawda Jesse, ale zjawił się ten drugi.
W stroju gladiatora. Ni mniej, ni więcej.
Nie żartuję. Wyglądał jak facet z karty American Express mojej mamy (którą często pożyczam, za jej pozwoleniem, rzecz jasna). No wiecie, szczotka na hełmie, skórzana minispódniczka, wielki miecz. We mgle nie widziałam jego stóp, uznałam jednak, że nosi sznurowane wysoko sandały (które tak źle wyglądają u osób z kościstymi kolanami).
– To nie jest twoje miejsce – odezwał się głębokim, śmiertelnie poważnym głosem.
No, widzicie. Wiedziałam, że ta sukienka to błąd. Ale skąd mogłam wiedzieć, że w czyśćcu obowiązuje określony rodzaj ubioru?
– Wiem – odparłam, posyłając mu swój najpiękniejszy uśmiech. Może ojciec D miał rację? Może i zdarza mi się wykorzystywać cielesne wdzięki, żeby osiągnąć cel. Z pewnością w wypadku tego faceta w typie Russella Crowe'a na to właśnie liczyłam.
– Chodzi o to – powiedziałam, bawiąc się sznurem – że szukam przyjaciela. Może go znasz. Jesse de Silva. Myślę, że przybył tutaj zeszłej nocy Ma jakieś dwadzieścia lat, metr osiemdziesiąt wzrostu, czarne włosy, ciemne oczy… Fantastyczną rzeźbę brzucha?
Russell Crowe nie słuchał mnie chyba zbyt uważnie, bo powtórzył tylko:
– To nie jest twoje miejsce.
No dobra, sukienka z odsłoniętymi ramionami to był błąd. Bo jak miałam dokopać temu facetowi, żeby się usunął, bez rozrywania spódnicy?
– Posłuchaj pan – powiedziałam, podchodząc bliżej i starając się nie zwracać uwagi na to, że ma tak rozwinięte mięśnie klatki piersiowej, że jego piersi były większe od moich. Dużo większe. – Powiedziałam już, że kogoś szukam. Albo mi powiesz, czy go widziałeś, albo zejdziesz mi z drogi, jasne? Jestem pośredniczką. Mam takie samo prawo być tutaj, jak ty.
Nie wiedziałam, rzecz jasna, czy tak jest naprawdę, ale, rany, jestem pośredniczką przez całe życie i guzik z tego mam. Jak na mój gust, ktoś był mi za to coś winien, i to nie drobnostkę.
Gladiator podzielał chyba moją opinię, bo przemówił zupełnie innym tonem:
– Pośredniczka? – Przyjrzał mi się, jakbym była małpką, która nagle zaczęła recytować Przysięgę na Wierność Sztandarowi.
A jednak musiałam potrącić właściwą strunę, ponieważ powiedział wolno:
– Znam tego, o którym mówisz.
Podjął, zdaje się, decyzję, bo odsuwając się na bok, powiedział rozkazująco:
– Idź. Nie otwieraj żadnych drzwi. On przyjdzie. Wytrzeszczyłam oczy. Hola!
– Mówisz… mówisz poważnie?
Po raz pierwszy zachował się jak człowiek i zapytał:
– A robię na tobie wrażenie kogoś, kto żartuje?
– Hm – mruknęłam – no nie…
– Jestem odźwiernym. Ja nie żartuję. Idź już. – Wskazał ręką kierunek. – Nie masz zbyt wiele czasu.
Daleko, tam gdzie wskazał, coś zamajaczyło. Nie wiem, co to było, ale na pewno nie mgła. Miałam ochotę uściskać mojego nowego przyjaciela gladiatora, ale powstrzymałam się. Nie wydawał się specjalnie wylewny.
– Dzięki – powiedziałam. – Ogromne dzięki.
– Pośpiesz się. I pamiętaj, cokolwiek się stanie, nie idź w stronę światła.
Pociągnęłam za linę, żeby ojciec D trochę popuścił.
– Nie idź w stronę światła? – powtórzyłam. – Nie mówisz poważnie.
Przysięgam, w jego głosie brzmiała uraza.
– Już ci powiedziałem. Ja nie żartuję. Dlaczego sądzisz, że powiedziałbym coś, czego nie traktuję poważnie?
Chciałam mu powiedzieć, że ten kawałek z „nie – idź – w – stronę – światła” jest strasznie ograny. To znaczy, dobrze znany z serialu o złośliwych duchach.
Ale kto wie? Może autor scenariusza był pośrednikiem? Może przyjaźnił się z odźwiernym?
– W porządku. – Minęłam go. – Na mnie pora. Nie idź w stronę światła.
– I nie otwieraj żadnych drzwi – przypomniał gladiator.
– Żadnych drzwi – powtórzyłam, celując w niego palcem i puszczając oko. – Masz rację.
Odwróciłam się i mgła zniknęła.
Tak naprawdę, to niezupełnie. Ciągle tam była, liżąc mnie po piętach. Prawie jednak ustąpiła i mogłam stwierdzić, że znajduję się w korytarzu, w którym po obu stronach ciągną się drzwi. Sufitu nie było, tylko te połyskujące zimno gwiazdy i atramentowoczarne niebo. Długi korytarz z zamkniętymi drzwiami zdawał się ciągnąć w nieskończoność.
A mnie nie wolno było otworzyć żadnych spośród tych drzwi. Ani iść w stronę światła.
Cóż, to drugie okazało się łatwe. Nie widziałam żadnego światła, w którego stronę miałabym podążyć. Ale o co chodziło z tymi drzwiami? Co się za nimi dzieje? Co by się stało, gdybym któreś z nich uchyliła, tylko odrobinkę, i zerknęła do środka? Zobaczyłabym alternatywny kosmos? Planetę Wulkan? A może świat, w którym Suze Simon jest normalną dziewczyną, a nie pośredniczką? Może taki, w którym Suze Simon jest królową balu absolwentów i najpopularniejszą osobą w szkole, a Jesse nie jest duchem i może ją zabrać na tańce, ma własny samochód i nie mieszka u niej w sypialni?
Przestałam się nad tym zastanawiać, a to dlatego, że korytarzem w moją stronę szedł – jakby wziął się znikąd – Jesse.
Mój widok wyraźnie go zaskoczył. Nie wiem, czy wynikało to z faktu, że stałam w czymś, co jak przypuszczam, stanowiło poczekalnię nieba, czy też z tego, że obwiązałam się w pasie sznurem, który nie pasował za bardzo do reszty mojego stroju.
Tak czy inaczej, wydawał się zaszokowany.
– Och… – Sięgnęłam ręką do grzywki, by się upewnić, czy włosy zasłaniają paskudnego siniaka. – Cześć.
Jesse znieruchomiał, wpatrując się we mnie szeroko otwartymi oczami. Wyglądało na to, że nie wierzy w to, co widzi. Nie wydawał się inny niż przy ostatnim naszym spotkaniu. To znaczy, ostatnim razem, kiedy widziałam jego ducha. Bo tak całkiem ostatnio widziałam jego gnijące szczątki, który to widok sprawił, że zwróciłam kolację.
Widok obecnego Jesse'a nie był tak niemiły dla oczu.
Jeśli spodziewałam się jakiegoś radosnego powitania – uścisku albo, Boże uchowaj, pocałunku – czekało mnie rozczarowanie. Stał, patrząc na mnie, jakby w tym czasie wyrosły mi dwie głowy.
– Susannah – wyszeptał – co ty tutaj robisz? Czy jesteś… nie jesteś chyba…
Zrozumiałam go w pół słowa i zachichotałam nerwowo.
– Martwa? Ja? Nie, nie, nie. Nie. Ja tylko, eee, przyszłam, ponieważ chciałam, eee, no wiesz, przekonać się, czy u ciebie wszystko w porządku…
Dobra, czy mogłam bardziej się plątać? Wyobrażałam sobie tę chwilę tysiąc razy, odkąd zdecydowałam się za nim wyruszyć, i w moim fantazjach obywało się bez wyjaśnień. Jesse po prostu obejmował mnie i całował. W usta.
Ale teraz czułam się tak niezręcznie. Żałowałam, że nie przygotowałam jakiegoś tekstu.
– Eee. – Pragnęłam z całego serca przestać powtarzać „eee”. – Widzisz, chodzi o to, że chciałam się upewnić, czy jesteś tutaj, bo sam tego chciałeś. Bo jeśli nie chcesz, to cóż, ojciec Dom i ja pomyśleliśmy, że może byłoby możliwe, abyś wrócił. Żeby, eee, załatwić, no wiesz, tę sprawę, która cię tak długo zatrzymywała. To znaczy, w moim świecie. Naszym świecie – poprawiłam się szybko, pamiętając ostrzeżenie ojca Dominika. – Tak, naszym świecie.
Jesse milczał, wpatrując się we mnie.
– Susannah – powiedział w końcu. Jego głos brzmiał dziwnie. Zorientowałam się dlaczego w sekundę później, kiedy dodał: – Czy to nie ty mnie tutaj wysłałaś?
Wybałuszyłam oczy.
– Co? O czym ty mówisz?
Teraz zrozumiałam, co takiego dziwnego usłyszałam w jego głosie. Był pełen żalu.
– Czy to nie ty kazałaś mnie wyegzorcyzmować?
– Ja? – Mój głos podniósł się o osiem oktaw. – Ja? Jesse, oczywiście, że nie. Nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła. Ty wiesz, że nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła. Zrobił to ten dzieciak Jack. Twoja dziewczyna Maria go zmusiła. Próbowała się ciebie pozbyć. Powiedziała Jackowi, że mnie prześladujesz, a on nic o tobie nie wiedział, więc cię wyegzorcyzmował, a potem Feliks Diego zrzucił mnie z dachu nad gankiem i, Jesse, znaleziono twoje ciało, to znaczy, twoje kości. Zobaczyłam je i zwymiotowałam, a Szatan tak za tobą tęskni, a ja sobie pomyślałam, że, no wiesz, jeśli chciałbyś wrócić, to możesz, ponieważ dlatego właśnie wzięłam tę linę, żebyśmy trafili z powrotem.
Paplałam jak najęta. To mi się zdarza, nawet kiedy nie jestem w czyśćcu. Ale nie mogłam się powstrzymać. Wszystko ze mnie wyłaziło. No, nie wszystko. Nie zamierzałam powiedzieć mu, dlaczego chciałam, żeby wrócił. Nie chciałam wymówić słowa na „m”. I to nawet nie z powodu upomnienia ojca D.
– O ile chcesz wrócić – ciągnęłam. – Rozumiem, dlaczego mógłbyś chcieć zostać tutaj. Po stu pięćdziesięciu latach to pewnie duża ulga. Pewnie wkrótce cię przeniosą i zyskasz nowe życie albo pójdziesz do nieba czy gdzieś. Ale tak sobie pomyślałam, wiesz, że to nie było w porządku ze strony Marii, że zrobiła ci to, co zrobiła – dwa razy – i że jeśli chcesz wrócić i dowiedzieć się, no wiesz, dlaczego przebywałeś tak długo na ziemi, to cóż, chętnie ci pomogę, jeśli zdołam…
Zerknęłam na zegarek. To było łatwiejsze, niż patrzeć na twarz Jesse'a, który nadal miał tak nieprzeniknioną minę, jakby nie wierzył w to, co widzi. I słyszy.
– Tylko że – dokończyłam – mogę przebywać poza ciałem najwyżej pół godziny, zanim oddzielę się od niego na zawsze, a zostało nam piętnaście minut, więc musisz się szybko decydować. No, to jak?
Czy to było dostatecznie niekobiece, jak dla ojca Doma? Nie podjęłam najdrobniejszego wysiłku, by go uwieść moimi wdziękami. Nikt nie mógłby mi zarzucić choćby tego, że się uśmiechnęłam. Byłam uosobieniem mediatorskiego profesjonalizmu.
Nie wiedziałam, co prawda, jak długo zdołam utrzymać ten czysto biznesowy ton. Zwłaszcza kiedy Jesse wyciągnął rękę, kładąc dłoń na moim ramieniu.
– Susannah – powiedział, a teraz w jego głosie nie było urazy, tylko coś, co, o ile się nie mylę, przypominało gniew – czy chcesz powiedzieć, że dla mnie umarłaś?
– Eee – mruknęłam, zastanawiając się, czy można to uznać za próbę flirtu, skoro to on mnie dotknął. – Cóż, z technicznego punktu widzenia, nie. Jeszcze nie. Ale jeśli zabawimy tu dłużej…
Dłoń na moim ramieniu zacisnęła się.
– Chodźmy – rzucił.
Nie byłam pewna, czy on naprawdę rozumie sytuację.
– Jesse, ja trafię z powrotem. Mam dobre układy z odźwiernym. – Podniosłam do góry skrzyżowane palce. – Jeśli chcesz pójść ze mną, ponieważ chcesz wrócić, to w porządku, ale jeśli chcesz tylko odprowadzić mnie do dziury, to sama świetnie sobie poradzę.
– Susannah, zamknij się.
A potem, nadal trzymając rękę na moim ramieniu, złapał za sznur i zaczął iść wzdłuż niego w kierunku, z którego przyszłam.
Och, świetnie, wspaniale, myślałam. Teraz jest na mnie wściekły. Ja ryzykuję życie – no bo, prawdę mówiąc, tak właśnie było – a on jest na mnie z tego powodu wściekły. Mogłam to przewidzieć. Ryzykować życie dla chłopaka to tak, jak użyć słowa na „m”. Nawet gorzej. Jak ja mam się z tego wyplątać?
– Jesse, nie pochlebiaj sobie, że zrobiłam to dla ciebie. To znaczy, mieć cię za współlokatora to jak drzazga w bucie.
Myślisz, że to frajda wracać do domu ze szkoły, pracy czy skąd tam i musieć wyjaśniać ci, co to jest Zatoka Świń? Wierz mi, życie z tobą to nie piknik.
Milczał i wciąż mnie popychał.
– A co z Tadem? – zapytałam, podejmując, jak wiedziałam, bolesny temat. – Myślisz, że lubię jak się plączesz w pobliżu, kiedy umawiam się na randkę? Kiedy wyniesiesz się z mojego życia, będzie mi tylko łatwiej, więc nie myśl sobie, no wiesz, że zrobiłam to dla ciebie. Zrobiłam to tylko dlatego, że ten twój głupi kot wyje za tobą z rozpaczy. A także dlatego, że zrobię wszystko, żeby dopiec tej twojej głupiej dziewczynie.
– Nombre de Dios, Susannah – burknął Jesse. – Maria nie jest moją dziewczyną.
– No, ale z pewnością była. A co z tym, tak przy okazji? Ta dziewczyna to łajdaczka, Jesse. Nie mogę uwierzyć, że w ogóle kiedyś zgodziłeś się ją poślubić. Co ty sobie myślałeś? Nie widziałeś, jaka była pod tą masą koronek?
– Wtedy – wycedził Jesse przez zaciśnięte zęby – wszystko wyglądało inaczej.
– Ach tak? Tak inaczej, że nie widziałeś, że dziewczyna, z którą miałeś się ożenić, jest zwykłą…
– Ledwie ją znałem. – Jesse zatrzymał się i popatrzył na mnie gniewnie. – W porządku?
– Dobre sobie – parsknęłam. – Byliście kuzynami. Ta z kolei sprawa też jest, jak dla mnie, zupełnie nie do przyjęcia…
– Tak, byliśmy kuzynami – przerwał mi Jesse, potrząsając moje ramię – ale, jak już powiedziałem, wtedy wszystko było inaczej. Gdybyśmy mieli więcej czasu, powiedziałbym ci…
– Och, nie, nadal mamy… – spojrzałam na zegarek ojca D -…dwanaście minut. Powiedz mi teraz.
– Susannah…
– Teraz, Jesse, albo przysięgam, że się stąd nie ruszę.
Jęknął z rozpaczą i wymamrotał coś, co, jak sądzę, musiało być jakimś straszliwym przekleństwem, chociaż nie wiem na pewno, bo powiedział to po hiszpańsku. W szkole nie uczą nas hiszpańskich przekleństw.
– Świetnie. – Puścił moje ramię. – Chcesz wiedzieć? Chcesz wiedzieć, jak było wtedy? Było inaczej, rozumiesz? Kalifornia była inna. Zupełnie inna. Nie było żadnego mieszania się pici. Chłopcy i dziewczęta nie bawili się razem, nie siedzieli obok siebie w klasie. Z Marią bywałem w tym samym pokoju wyłącznie w porze posiłków, czasami podczas tańców. A wtedy otaczali nas inni ludzie. Wątpię, żeby zamieniła ze mną więcej niż parę słów…
– No, to musiały te słowa wywrzeć na tobie silne wrażenie, skoro zgodziłeś się z nią ożenić.
Jesse przesunął palcami po włosach i wydał kolejny okrzyk po hiszpańsku.
– Oczywiście, że zgodziłem się z nią ożenić! Jej ojciec sobie tego życzył, mój ojciec sobie tego życzył. Jak mógłbym się nie zgodzić? Nie chciałem powiedzieć „nie”. Nie wiedziałem, nie wtedy, jaka ona jest. Dopiero później, kiedy dostałem jej listy, uświadomiłem sobie, że…
– Ze nie zna ortografii? – Puścił tę uwagę mimo uszu.
– …że my dwoje nie mamy nic ze sobą wspólnego i nigdy nie będziemy mieli. Ale nawet wówczas nie zniesławiłbym własnej rodziny, zrywając z nią. Nie z takiego powodu.
– Tylko kiedy się dowiedziałeś, że nie jest czysta jak świeżo spadły śnieg? – Skrzyżowałam ręce na piersi i patrzyłam potępiająco na ten seksistowski wytwór XIX wieku, jakim był. – Wtedy uznałeś, że nie nadaje się na żonę?
– Kiedy usłyszałem plotki o Marii i Feliksie Diego – burknął niecierpliwie – byłem nieszczęśliwy. Znałem Diego. To nie był dobry człowiek. Był okrutny i… zawsze myślał tylko o pieniądzach. A Maria miała dużo pieniędzy. Chciał się z nią ożenić, możesz się domyślić dlaczego. Więc kiedy się o tym dowiedziałem, zdecydowałem, że lepiej będzie z tym skończyć, tak…
– Ale Diego znalazł cię pierwszy – powiedziałam, czując drapanie w gardle.
– Susannah. – Spojrzał na mnie uważnie. – Przez półtora wieku przyzwyczaiłem się do tego, że nie żyję. Nie ma już dla mnie znaczenia, kto mnie zabił i dlaczego. Teraz liczy się dla mnie to, żebyś nie skończyła tak jak ja. A teraz ruszysz się czy mam cię nieść?
– Dobrze – powiedziałam, pozwalając znowu się prowadzić. – Chcę tylko wyjaśnić jedno. Nie zrobiłam tego, wiesz, nie wyegzorcyzmowałam się i nie przyszłam tutaj, i w ogóle, bo jestem w tobie zakochana czy coś w tym stylu.
– Nie będę, jak to ujęłaś, sobie pochlebiał – zapewnił ponuro.
– I dobrze. – Zastanawiałam się, czy wciąż jestem niekobieca. Przyszło mi też do głowy, że może jestem za bardzo kobieca. Antypatyczna, oto, jaka byłam. – Bo nie jestem. Przyszłam z powodu kota. Kot naprawdę za tobą tęskni.
– W ogóle nie powinnaś była przychodzić – szepnął Jesse. Jednak go usłyszałam. Hałasu tam nie było. Wyszliśmy z korytarza, który zniknął, jak tylko zostawiliśmy go za plecami, i ponownie znaleźliśmy się we mgle, idąc wzdłuż liny, o której szczęśliwie pamiętał Jack. – Nie mogę uwierzyć, że ojciec Dominik na to pozwolił.
– Hej, ojca Dominika zostaw w spokoju. To tylko twoja wina. W ogóle by do tego nie doszło, gdybyś od początku był ze mną otwarty i szczery co do swojej śmierci. Mogłabym przynajmniej powiedzieć Andy'emu, żeby kopał gdzie indziej. I wiedziałabym, jak postępować z Marią i jej mężem bandytą. Nie wiem, dlaczego tak im zależy, żeby ludzie nie odkryli, że są parą morderców, ale wyraźnie są gotowi na wszystko, żeby zachować to, co się stało z tobą, w wielkiej tajem…
– To dlatego – wpadł mi w słowo Jesse – że dla nich czas w ogóle nie płynął, odkąd umarli. Spoczywali w uśpieniu, dopóki nie stało się jasne, że wkrótce zostanie odnalezione moje ciało, co nieuchronnie pobudzi spekulacje na temat mojej śmierci. Oni nie rozumieją, że od tamtej pory minęło więcej niż stulecie. Usiłują zachować w społeczeństwie miejsce szanowanych obywateli, jakimi kiedyś byli.
– Mów do mnie jeszcze – mruknęłam, dotykając guza. – Wciąż myślą, że jest 1850, i boją się, że sąsiedzi się dowiedzą, że cię zabili. Cóż, za dzień czy dwa dostaną za swoje. Prawda wyjdzie na jaw dzięki „Carmelowej Sosnowej Szyszce”…
Jesse obrócił mnie twarzą do siebie. Wyglądał na bardziej rozgniewanego niż przedtem.
– Susannah, o czym ty mówisz?
– Opowiedziałam całą tę historię Cee Cee – wyjaśniłam, nie zdoławszy stłumić nuty samozadowolenia w głosie. – Odbywa letnią praktykę w gazecie. Powiedziała, że zamieszczą historię, prawdziwą historię o tym, co się z tobą stało w niedzielnym wydaniu.
Widząc, że jego twarz spochmurniała jeszcze bardziej, dodałam:
– Jesse, musiałam. Maria zabiła człowieka w Towarzystwie Historycznym, tego, któremu ukradła twój portrecik, żeby cię wyegzorcyzmować. Jestem pewna, że zabiła również jego dziadka. Maria i ten jej mąż zabijają każdego, kto usiłuje wyjawić prawdę o tym, co się zdarzyło tamtej nocy. Ale już nie będzie tego robiła. Tę historię przeczyta trzydzieści pięć tysięcy ludzi. Nawet więcej, bo zamieszczą ją na stronie internetowej gazety. Maria nie zdoła zabić każdego, kto ją przeczyta. Jesse pokręcił głową.
– Nie, Susannah, ona tylko będzie próbowała zabić ciebie. – Jesse, ona nie może mnie zabić. Już próbowała. Zdziwisz się: bardzo, ale to bardzo trudno mnie zabić.
– Może nie będzie musiała – powiedział Jesse powoli. Trzymał coś w ręku. Ku swojemu zdumieniu stwierdziłam, że to lina, za którą podążaliśmy.
Tylko że jej koniec nie znikał w otworze, przez który się tutaj dostałam. Zwisał z dłoni Jesse'a. Był postrzępiony, jakby ktoś go obciął.
Nożem.