No dobrze, więc umówiłam się z nim. No i co?
No i co się niby stało? Chłopak zapytał, czy pójdę z nim na burgera, jak odstawię jego brata do rodziców o piątej, a ja się zgodziłam.
Dlaczego miałabym się nie zgodzić? Do czego mi się śpieszy? No, chyba nie na kolację. Karaluch w cieście? Pająk w potrawce?
Och, oraz nie do ducha, który kazał zamordować swojego narzeczonego i przy najbliższej sposobności zamierzał potraktować mnie dokładnie tak samo.
Pomyślałam, że może źle oceniłam Paula. Może byłam niesprawiedliwa. Owszem, poprzedniego dnia nie okazał się zbyt miły, ale nadrobił to z nawiązką, wyciągając mnie z łap gliniarzy.
I niczego nie próbował. Ani razu. Kiedy powiedziałam, że chcę wrócić do domu, stwierdził „nie ma sprawy” i mnie odwiózł.
No i to z pewnością to nie jego wina, że nie mógł wjechać na podjazd przed domem, bo parkowały tam wozy policyjne i karetki.
Przysięgam, że za pieniądze zarobione latem kupię telefon komórkowy. Dzieją się różne rzeczy, a ja nie mam o niczym pojęcia, bo akurat wcinam z kimś burgery w barze.
Wyskoczyłam z samochodu i rzuciłam się pędem w stronę domu. Kiedy dotarłam do taśmy rozpiętej wokół dołu, w którym miała być sauna, ktoś złapał mnie w pasie i odwrócił, zanim zdołałam zrobić to, co zamierzałam, a mianowicie, jakkolwiek nie jestem do końca tego pewna, zejść na dno dołu, gdzie gromadka ludzi pochylała się nad czymś, co musiało, jak sądzę, być ciałem.
Ale, jak już wspomniałam, ktoś mnie zatrzymał.
– Hej, tygrysie – powiedział ten ktoś, okręcając mnie. Okazało się, że to przeraźliwie brudny, spocony i zupełnie do siebie niepodobny, Andy – Poczekaj. Nic tam po tobie.
– Andy… – Słońce jeszcze nie zaszło, ale i tak niewiele widziałam. Czułam się jak w tunelu i jedyne, co mi się rzucało w oczy, to maleńki krążek światła na jego końcu. – Andy, gdzie jest mama?
– Z mamą wszystko w porządku – powiedział Andy. – Nikomu nic się nie stało.
Krążek światła zaczął się poszerzać. Dostrzegłam teraz twarz mamy, patrzącej na mnie z niepokojem z tarasu, z Przyćmionym za plecami, który uśmiechał się głupio, jak zwykle.
– Więc co… – Ludzie na dnie dołu podnieśli nosze, na których znajdowała się czarna torba na ciało, takie, jakie zwykle widuje się w telewizji. – Kto to jest? – zapytałam.
– Cóż, nie jesteśmy pewni – odparł ojczym. – Ale kimkolwiek był, spoczywa tam od bardzo dawna, są więc szanse, że to nie jest nikt, kogo znamy.
Na linii mojego wzroku zamajaczyła twarz Przyćmionego.
– To szkielet – poinformował mnie radośnie. Przeszedł, zdaje się, do porządku nad faktem, że jeszcze tego ranka miał gębę pełną robali, i znowu stał się dawnym nieznośnym sobą. – To było niesamowite, Suze, szkoda, że cię nie było. Łopata przeszła mi przez jego czaszkę. Pękła jak jajo.
No, tego było jak dla mnie za wiele. Wróciło wrażenie tunelu, ale nie na tyle szybko, żebym nie zauważyła, że coś spadło z noszy w momencie, gdy niesiono je obok mnie. Śledziłam to wzrokiem, kiedy spadało na ziemię, lądując blisko moich stóp. Był to tylko straszliwie poplamiony zmurszały kawałek materiału, nie większy od mojej dłoni. Zwykła szmata, można by powiedzieć, ale widać było, że w swoim czasie obszyta koronką. Jej kawałki nadał przy niej wisiały zwłaszcza w rogu, gdzie ledwie widoczne, znajdowały się wyhaftowane trzy litery: MDS.
Maria de Silva. To była chusteczka, której Jesse użył zeszłej nocy do obtarcia moich łez. Tylko że to była prawdziwa chusteczka, postrzępiona i zbrązowiała ze starości.
Wypadła z rozkładających się szmat trzymających kości Jessa w kupie.
Odwróciłam się i zwymiotowałam. Cheeseburger i ziemniaki były wszędzie.
Nie muszę chyba dodawać, że nikt poza mamą nie okazał mi współczucia. Przyćmiony oświadczył, że to coś najobrzydliwszego, co w życiu widział. Najwyraźniej zapomniał, co miał w ustach niecałe dwanaście godzin temu. Andy po prostu poszedł po szlauch, a Śpiący, równie obojętny, stwierdził, że musi iść, bo inaczej spóźni się do pracy.
Mama nalegała, żebym położyła się do łóżka. Chciała przy mnie posiedzieć, ale jej obecność w moim pokoju była ostatnią rzeczą, jakiej bym sobie w tym momencie życzyła. Zobaczyłam.jak wynoszą ciało Jesse'a z podwórza. Miałam ochotę porozmawiać z nim o tym niepokojącym wydarzeniu, ale jak mogłam to zrobić z mamą u boku?
Uznałam, że jeśli pozwolę jej robić zamieszanie wokół mojej osoby przez pół godziny, to sobie pójdzie. Została jednak dużo dłużej, zmusiła mnie, żebym wzięła prysznic i przebrała się z mundurka w jedwabną pidżamę, którą kupiła mi na walentynki (żałosne, ale to jedyna walentynka, jaką dostałam). Potem uparła się, żeby mnie uczesać, tak jak robiła to, kiedy byłam mała.
Chciała także, rzecz jasna, porozmawiać. Miała mnóstwo do powiedzenia na temat szkieletu znalezionego przez Andy'ego i Przyćmionego, twierdząc, że „to jakiś biedaczyna”, zastrzelony w czasach, gdy nasz dom był zajazdem dla najemników, rewolwerowców i, czasami, synów ranczerów. Powiedziała, że policja potraktuje to jako zabójstwo, dopóki koroner nie ustali, jak długo ciało leżało w ziemi; ponieważ jednak, ciągnęła, nieszczęśnik miał na sobie ostrogi (ostrogi!), to pewnie dojdzie do tego samego wniosku, co ona: że ten człowiek umarł, zanim ktokolwiek z nas się urodził.
Starała się poprawić mi humor. Ale jak mogłaby to osiągnąć, skoro nie miała pojęcia, co mnie tak przygnębiło. Nie jestem Jackiem i nigdy się nie wygadałam, że mam ukryty talent. Mama nie wiedziała, że ja wiem, czyj to szkielet. Nie wiedziała, że zaledwie dwanaście godzin temu siedział na mojej ławie, śmiejąc się z Co się wydarzyło w Madison Coanty. Ani że przed paroma godzinami pocałował mnie. Co prawda w czubek głowy, ale zawsze.
No, dajcie spokój. Też popadlibyście w przygnębienie.
W końcu sobie poszła. Odetchnęłam z ulgą, sądząc, no wiecie, że mogę się odprężyć.
Ale nie. O, nie. Moja mama nie wycofała się z zamiarem pozostawienia mnie samej sobie. Przekonałam się o tym w przykry sposób parę minut później, kiedy zadzwonił telefon, a Andy ryknął, że to do mnie. Naprawdę nie miałam ochoty z nikim rozmawiać, ale cóż było robić? Andy powiedział, że jestem w domu. Podniosłam więc słuchawkę i czyj to wesoły głosik odezwał się po drugiej stronie?
Profesora!
– Suze, co u ciebie? – zapytał najmłodszy z moich przyrodnich braci. Chociaż jasne było, że wie doskonale. To znaczy, co słychać. Mama oczywiście zadzwoniła do niego na obóz i kazała mu do mnie zadzwonić. Ponieważ, rzecz jasna, ona wie, że to jedyny z moich przyrodnich braci, którego znoszę i pewnie przypuszczała, że może powiem mu, co mnie gnębi, a ona później wyciśnie z niego tę informację.
No wiecie, moja mama nie dostaje tych wszystkich nagród za reportaże telewizyjne za darmo.
– Suze? – W głosie Profesora brzmiał niepokój. – Twoja mama opowiedziała mi, co… co się stało. Czy chcesz, żebym wrócił do domu?
Opadłam na poduszki.
– Do domu? Nie, nie chcę, żebyś wrócił do domu. Dlaczego miałabym chcieć, żebyś wrócił do domu?
– No… – Profesor zniżył głos, jakby w obawie, że ktoś podsłucha. – Z powodu Jesse'a.
Spośród ludzi, z którymi mieszkam, Profesor jest jedynym, który ma blade pojęcie o tym, że Nie Jesteśmy Sami. Profesor wierzy… i nie bez powodu. Kiedyś, kiedy wpadłam w poważne tarapaty, Jesse do niego poszedł. Mimo śmiertelnego przerażenia Profesor pośpieszył mi z pomocą.
A teraz zaproponował mi pomoc po raz kolejny.
Tylko jak on może mi pomóc? Gorzej, może sam przy tym oberwać. Choćby tak jak Przyćmiony. Czy mam ochotę oglądać Profesora z buzią pełną robaków? Zdecydowanie nie.
– Nie – zapewniłam pośpiesznie. – Nie, Prof… to jest, Davidzie, To niepotrzebne. Zostań, gdzie jesteś. Tutaj jest w porządku. Naprawdę.
Profesor wydawał się rozczarowany.
– Suze, nie jest w porządku. Czy chcesz chociaż o tym porozmawiać?
Och, jasne. Marzę o tym, żeby porozmawiać o moim życiu uczuciowym – albo braku takowego – z moim dwunastoletnim bratem przyrodnim.
– Niespecjalnie.
– Posłuchaj, Suze – powiedział Profesor. – Wiem, że to przygnębiające. To znaczy, oglądać jego szkielet. Musisz jednak pamiętać, że nasze ciała to po prostu naczynia – i to bardzo prymitywne – które zawierają nasze dusze, kiedy przebywamy na ziemi. Ciało Jesse'a… cóż, ono nie ma z nim już nic wspólnego.
Łatwo mu mówić, pomyślałam żałośnie. Nigdy nie miał okazji zerknąć na jego mięśnie brzucha.
No, a gdyby miał, to oczywiście nie wzbudziłyby w nim specjalnego zainteresowania.
– Naprawdę – ciągnął Profesor. – Jak się nad tym zastanowić, to prawdopodobnie nie jedyne ciało, jakie Jesse będzie posiadał. Buddyści wierzą, że zrzucamy naszą zewnętrzną powłokę, nasze ciała wiele razy. W gruncie rzeczy stale to robimy, w zależności od naszej karmy, aż w końcu osiągamy wyzwolenie od cyklu powtórnych narodzin.
– Och? – Zapatrzyłam się na baldachim nad moim łóżkiem. Nie mogłam uwierzyć, że prowadzę tę rozmowę. Z dwunastolatkiem. – Poważnie?
– Pewnie. W każdym razie większość z nas. To znaczy, chyba że uda nam się już za pierwszym razem osiągnąć oświecenie. Ale to się rzadko zdarza. Widzisz, jeśli chodzi o Jesse'a, to w jego karmie panuje bałagan. Zszedł ze ścieżki prowadzącej do nirwany. Musi odnaleźć drogę do następnego wcielenia, wiesz, tego ostatniego, i wszystko będzie w porządku.
– Davidzie, czy ty na pewno jesteś na obozie komputerowym? Bo to brzmi jakby mama i Andy przez pomyłkę zawieźli cię na obóz jogi.
– Suze – Profesor westchnął – posłuchaj. Chciałem tylko powiedzieć, że szkielet, który widziałaś, to nie Jesse jasne? To nie ma z nim już nic wspólnego. Więc nie dręcz się tym. Dobrze?
Uznałam, że najwyższa pora zmienić temat.
– A są jakieś fajne dziewczyny na obozie?
– Suze – odezwał się surowo – nie próbuj… – Wiedziałam. Jak jej na imię?
– Zamknij się. Posłuchaj. Muszę kończyć. Ale pamiętaj, co powiedziałem, dobrze? Wracam do domu w niedzielę, więc będziemy mogli dłużej porozmawiać.
– Świetnie – powiedziałam. – Do zobaczenia w niedzielę.
– Cześć. Suze?
– Tak, Profesorku. To znaczy, Davidzie.
– Uważaj na siebie, dobrze? Ten Diego, facet z książki, który podobno zabił Jesse'a, wydawał się… zły. Bądź ostrożna bo… cóż, wiesz, o czym mówię.
Wiedziałam.
Nie powiedziałam jednak tego Profesorowi. Pożegnałam się z nim tylko. Co miałam powiedzieć? Feliks Diego to nawet nie jest połowa problemu, braciszku. Byłam zbyt przybita, aby bawić się myślą, że będę miała, być może, do czynienia z drugim złym duchem.
Nie wiedziałam jednak, co to znaczy przybita, dopóki Szatan nie wlazł przez okno i nie rozejrzał się, miaucząc wyczekująco…
A Jesse nie przyszedł.
Nawet wtedy, gdy zawołałam go po imieniu.
Zwykle nie przychodzą. To jest, duchy. Wtedy, kiedy się je woła.
Jesse jednak na ogół się zjawia. Ostatnio pokazywał się nawet, zanim zdążyłam go zawołać, kiedy tylko o nim pomyślałam.
Ale nie tym razem.
Nic. Ani widu.
Dobra, powiedziałam sobie, karmiąc Szatana i usiłując zachować spokój. Jest w porządku. To znaczy, to nic nie znaczy. Może jest zajęty? Ostatecznie, to był jego szkielet. Może idzie za nim tam, dokąd go niosą. Do kostnicy, czy gdzieś. To musi być traumatyczne przeżycie, widzieć, jak wykopują nasze ciało. Jesse nie ma pojęcia o buddyzmie czy karmie. Tak mi się przynajmniej wydawało. Dla niego własne ciało było pewnie czymś więcej niż jedynie naczyniem dla duszy.
Tam widocznie poszedł. Do kostnicy. Przygląda się, co robią z jego szczątkami.
Kiedy jednak upłynęło parę godzin, zapadł zmrok, a Szatan, który zazwyczaj wychodzi w nocy, polując na drobne gryzonie i pieski chihuahua, wdrapał się na moje łóżko, gdzie siedziałam, przerzucając bezmyślnie jakieś czasopismo, i pacnął mnie łebkiem w dłoń…
Wtedy zrozumiałam.
Zrozumiałam, że stało się coś naprawdę złego. Ponieważ ten kot mnie nienawidzi, mimo że ja go karmię. Jeśli włazi na moje łóżko i zaczyna się do mnie łasić, to cóż, przykro mi, ale to znaczy, że mój świat wali mi się na głowę.
Ponieważ Jesse nie wróci.
Tyle że, jak powtarzałam sobie, ogarnięta paniką, przyrzekł. Przysiągł, że wróci.
Kiedy jednak minuty upływały jedna za drugą, a Jesse nie dawał znaku, zrozumiałam. Po prostu wiedziałam. Odszedł. Znaleziono jego ciało, a więc nie był już zaginiony i nie miał powodu, by wciąż plątać się w moim pokoju. Już nie, jak usiłowałam mu wytłumaczyć zeszłej nocy.
Ale wydawał się taki pewny… taki pewny, że to niczego nie zmieni. Śmiał się. Śmiał się za pierwszym razem, kiedy to powiedziałam, jakby to był żart.
A teraz gdzie się podział? Jeśli nie odszedł – do nieba czy do następnego życia (nie do piekła; nie ma, jestem o tym przekonana, dla Jesse'a miejsca w piekle, jeśli piekło istnieje) – no to gdzie się podziewa?
Próbowałam wezwać ojca. Nie telefonicznie, czy jakoś tak, bo tata, jako nieżyjący, tą drogą jest nieuchwytny. Próbowałam ściągnąć go stamtąd, gdzie aktualnie przebywa, z jakiegoś astralnego planu.
Tyle że, oczywiście, on również się nie zjawił. Ale on nigdy nie przychodzi na wezwanie. No, czasami tak. Ale rzadko i nie tym razem.
Chcę tylko zaznaczyć, że zwykle tak nie wariuję. Jestem raczej kobietą czynu. Coś się dzieje, a ja zbieram się i dokopuję komuś w tyłek. Tak to się zwykłe odbywa.
Ale teraz…
Z jakiegoś powodu nie mogłam normalnie myśleć. Naprawdę nie mogłam. Po prostu siedziałam na łóżku w pidżamie zielonego kolorku i powtarzałam w myślach: „Co mam robić? Co mam robić?”
Poważnie. Czysta głupota.
Dlatego zrobiłam później to, co zrobiłam. Skoro sama nie potrafiłam wpaść na to, co dalej, potrzebowałam kogoś, kto mi to powie. A znałam kogoś, do kogo mogłabym się zwrócić.
Musiałam mówić po cichutku, ponieważ o tej porze, po jedenastej, wszyscy w domu poza mną już spali.
– Czy zastałam ojca Dominika? – zapytałam.
Osoba na drugim końcu linii, sądząc po głosie, starszy mężczyzna, powiedział:
– O co chodzi, słonko? Ledwie cię słyszę.
– Ojciec Dominik – powiedziałam na tyle głośno, na ile się odważyłam. – Proszę, muszę natychmiast rozmawiać z ojcem Dominikiem. Czy jest w pobliżu?
– Oczywiście, słonko – odparł człowiek przy telefonie. Usłyszałam jak woła:
– Dom! Hej, Dom! Telefon do ciebie!
Dom? Jak ten człowiek śmie nazywać ojca Dominika Dom? Co za brak szacunku.
Moje oburzenie rozwiało się na dźwięk miękkiego, głębokiego głosu ojca Dominika. Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo mi go brakowało, kiedy nie widuję go codziennie, jak podczas roku szkolnego.
– Halo?
– Ojcze Dom – powiedziałam. Nie, nie powiedziałam tego. Przyznaję: wyszlochałam. Byłam roztrzęsiona.
– Susannah? – Ojciec Dominik wydawał się zaszokowany. – Co się dzieje? Dlaczego płaczesz? Czy nic ci nie jest?
– Nie – powiedziałam. W porządku, nie powiedziałam: wyłkałam. – Nie chodzi o mnie. Chodzi o Je – Jesse'a.
– Jesse'a? – W głosie ojca Dominika pojawiła się nutka, którą słyszałam zawsze, kiedy mowa była o Jessie. Trochę to trwało, zanim się do niego przekonał. Chyba wiem dlaczego. Ojciec D jest nie tylko księdzem, ale do tego dyrektorem katolickiej szkoły. Nie może pochwalać takich rzeczy jak dzielenie pokoju przez chłopaka i dziewczynę… nawet jeśli chłopak jest, no wiecie, martwy.
Mogę to zrozumieć, bo z mediatorami jest inaczej niż z pozostałymi ludźmi. Inni ludzie po prostu przechodzą przez duchy. Robią to cały czas i nawet tego nie zauważają. Och, może czują chłodny powiew albo wydaje im się, że zobaczyli coś kątem oka, ale kiedy się odwracają, nikogo nie ma.
Z pośrednikami jest inaczej. Dla nas duchy nie są istotami z mgły, ale z materii. Nie mogłabym przesunąć ręki przez Jesse'a, chociaż wszyscy inni zrobiliby to bez problemu. No, wszyscy z wyjątkiem Jacka i ojca Dominika.
Zrozumiałe więc, dlaczego ojciec Dominik nigdy nie był wobec Jesse'a nastawiony zbyt entuzjastycznie, mimo że chłopak uratował mi życie więcej razy, niż mogę policzyć. Ponieważ bez względu na wszystko, Jesse wciąż jest chłopakiem i mieszka w mojej sypialni, i… no, sami rozumiecie.
Nie o to chodzi, żeby coś się działo między nami. Ku mojemu żalowi.
A teraz już nigdy do niczego nie dojdzie. Nigdy nawet się nie dowiem, czy do czegoś mogłoby dojść. Ponieważ on odszedł.
Oczywiście o tym wszystkim nie wspomniałam ojcu Dominikowi. Opowiedziałam mu tylko, co się stało, o Marii, nożu i robakach oraz o śmierci Clive'a Clemmingsa i zniknięciu portretu, oraz o znalezieniu ciała Jesse'a i o tym, że odszedł.
– A przyrzekł mi – dokończyłam, trochę nieskładnie, bo cały czas płakałam – a przysięgał, że to nie ta sprawa go tutaj trzyma. A teraz odszedł i…
Głos ojca Dominika brzmiał pocieszająco i stanowczo w porównaniu z moją przerywaną łkaniem paplaniną.
– W porządku, Susannah. Rozumiem. Wszystko rozumiem. Jest oczywiste, że działają tu siły, których Jesse nie jest w stanie kontrolować, podobnie jak ty. Cieszę się, że zadzwoniłaś. Dobrze zrobiłaś. Posłuchaj mnie teraz i zrób dokładnie to, co powiem.
Pociągnęłam nosem. Tak dobrze – nie potrafię opisać, jak dobrze – mieć kogoś, kto wie, co robić. Naprawdę. Na ogół ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzę, to żeby mi ktoś mówił, co mam robić. W tym wypadku jednak bardzo, naprawdę bardzo mi to odpowiadało. Przywarłam do telefonu, czekając bez tchu na instrukcje ojca Dominika.
– Przypuszczam, że jesteś w swoim pokoju? – powiedział ojciec Dominik.
Skinęłam głową, uświadomiłam sobie, że mnie nie widzi i powiedziałam: – Tak.
– Dobrze. Obudź swoją rodzinę i powiedz im to, co mnie powiedziałaś. A potem wyjdźcie z domu. Wyjdźcie z tego domu, Susannah, tak szybko, jak możecie.
Odsunęłam słuchawkę od ucha i przyjrzałam się jej, jakby nagle zaczęła beczeć baranim głosem. Poważnie. Tak samo trzymałoby się to kupy, jak słowa ojca Dominika.
Ponownie przyłożyłam słuchawkę do ucha.
– Susannah? – ciągnął ojciec Dominik. – Usłyszałaś, co powiedziałem? Mówię poważnie. Jeden człowiek już nie żyje. Jestem przekonany, że następny będzie ktoś z twojej rodziny o ile ich stamtąd nie wyprowadzisz.
Wiem, że byłam w rozsypce i w ogóle, ale nie do tego stopnia.
– Ojcze D, nie mogę im powiedzieć…
– Owszem, Susannah, możesz – stwierdził ojciec Dominik. – Zawsze uważałem, że to niewłaściwe, że ukrywałaś swój dar przed mamą przez tyle lat. Czas, żebyś jej powiedziała.
– Czyżby?
– Susannah. Insekty to dopiero początek. Jeśli ta kobieta, de Silva, weźmie w swoje demoniczne posiadanie twój dom, zaczną dziać się… straszne rzeczy, jakich ani ty ani ja nie potrafimy sobie nawet wyobrazić.
– Mój dom w demoniczne posiadanie? – Ścisnęłam słuchawkę. – Posłuchaj, ojcze D, mogła odebrać mi chłopaka, ale domu nie dam.
W głosie ojca Dominika brzmiało zmęczenie.
– Susannah, proszę, zrób, co powiedziałem. Zabierz z domu rodzinę, zanim komuś stanie się coś złego. Rozumiem, że jesteś przygnębiona z powodu Jesse'a, ale faktem jest, że on nie żyje, a ty, przynajmniej na razie, należysz do świata żywych. Trzeba zrobić wszystko, żeby tak zostało. Zaraz wyjeżdżam, ale będę dopiero za jakieś sześć godzin. Przyrzekam, że przyjdę do ciebie rano. Staranne skropienie wodą święconą powinno wygnać resztę złych duchów, ale…
Szatan przebiegł przez pokój w moją stronę. Myślałam, że mnie ugryzie jak zwykle, ale nie zrobił tego. Przytruchtał blisko i wydał długie, straszliwie żałosne miauknięcie.
– Dobry Boże – zawołał ojciec Dominik do telefonu. – Czy to ona? Już tam jest?
Wyciągnęłam rękę i podrapałam Szatana za jedynym uchem, zdumiona, że pozwala się dotykać.
– Nie – powiedziałam. – To Szatan. Tęskni za Jesse'em. Ojciec Dominik na to:
– Susannah, wiem, jakie to dla ciebie bolesne, ale musisz wiedzieć, że gdziekolwiek Jesse teraz przebywa, ma się lepiej niż przez ostatnie sto pięćdziesiąt lat, tkwiąc w zawieszeniu pomiędzy tym światem a następnym. Wiem, że to trudne, ale spróbuj cieszyć się ze względu na niego i bądź świadoma, że on chciałby, żebyś na siebie uważała. Chciałby, żebyście wszyscy byli bezpieczni…
Słuchając ojca Doma, uświadomiłam sobie, że ma rację. Tego właśnie chciałby Jesse. A ja siedzę sobie w pidżamce, zamiast wziąć się do roboty.
– Ojcze D – przerwałam mu – czy na cmentarzu, tam koło Misji, są pochowani jacyś de Silva?
Ojciec Dominik, zaskoczony zmianą tematu, powiedział: – Ja… de Silva? Doprawdy, Susannah, nie wiem. Nie wydaje mi się, żeby…
– Och, chwileczkę – zawołałam. – Ciągle zapominam, że ona wyszła za Diego. Tam jest krypta Diegów, prawda? – Usiłowałam przypomnieć sobie rozkład cmentarza. Jest niewielki, otoczony wysokim murem i znajduje się bezpośrednio za bazyliką na terenie Misji, gdzie pracuje ojciec Dominik i gdzie ja chodzę do szkoły. Jest tam mało grobów, głównie mnichów, którzy działali wspólnie z Junipero Serrą, założycielem Misji w Carmelu na początku XVIII wieku.
Jednak paru zamożnych właścicieli ziemskich w XIX wieku zdołało wcisnąć tam jedno czy dwa mauzolea, przekazując, rzecz jasna, pokaźną część swoich majątków Kościołowi.
A na drzwiach największego – o ile dobrze pamiętam z wycieczki po cmentarzu, na którą zabrał nas nauczyciel historii pan Walden – wygrawerowano nazwisko Diego.
– Susannah – zaczął ojciec Dominik i po raz pierwszy w jego głosie zabrzmiało coś innego niż ponaglanie. Wydawał się przerażony – Susannah, wiem, o czym myślisz ja… zabraniam ci tego! Nie wolno ci pokazywać się w pobliżu tego cmentarza, rozumiesz? Nie wolno ci zbliżać się do tej krypty! To zbyt niebezpieczne…
To mnie właśnie kręci.
Ale tego głośno nie powiedziałam.
– W porządku, ojcze D. Ojciec ma rację. Obudzę mamę. Powiem jej wszystko. I wyprowadzę całą rodzinę z domu.
Ojciec Dominik ze zdumienia nie odzywał się przez minutę. W końcu odzyskał głos:
– Dobrze… Cóż, to dobrze. Tak. Wyprowadź wszystkich z domu. Nie rób niczego głupiego, Susannah, nie wzywaj ducha tej kobiety, dopóki nie przyjadę. Przyrzeknij.
Przyrzec. Jakby przyrzeczenia coś jeszcze znaczyły. Choćby taki Jesse. Przyrzekł, że nie odejdzie i gdzie jest teraz?
Odszedł. Odszedł na zawsze.
A ja okazałam się zbyt wielkim tchórzem, żeby mu powiedzieć, co do niego czuję.
Straciłam tę szansę na zawsze.
– Oczywiście – zapewniłam ojca Dominika. – Przyrzekam.
Myślę jednak, że nawet on wiedział, że nie dotrzymam słowa.