Lato. Pora długich, wolno upływających dni i krótkich, gorących nocy.
Na Brooklynie, gdzie spędziłam pierwszych piętnaście lat życia, lato – o ile nie wyjeżdżałam na obóz – oznaczało przesiadywanie przed domem z moją najlepszą przyjaciółką Giną i jej braćmi w oczekiwaniu na wózek z lodami. Kiedy nie było zbyt gorąco, bawiliśmy się w „wojnę”, dzieląc się na drużyny razem z dzieciakami z sąsiedztwa i strzelając do siebie na niby.
Kiedy podrośliśmy, „wojna” oczywiście się skończyła. Przestało nam również zależeć na lodach.
To i tak nie miało znaczenia. Żaden z chłopców z najbliższej okolicy, z którymi się kiedyś bawiłyśmy, nie chciał mieć z nami do czynienia. No, w każdym razie nie ze mną. Nie sądzę, żeby mieli coś przeciwko odnowieniu znajomości z Giną, ale zanim zdążyli się zorientować, jaka laska z niej wyrosła, Gina rozwinęła w sobie ambicje sięgające wyżej niż chłopaki z sąsiedztwa.
Nie wiem, czego się spodziewałam po moim szesnastym lecie, pierwszym od czasu przeprowadzki do Kalifornii, gdzie zamieszkałam z mamą i jej nowym mężem… A, tak, i jego synami. Zdaje się, że oczekiwałam takich samych leniwych dni, spędzanych jednak na plaży a nie przed blokiem.
A co do tych krótkich gorących nocy, cóż, miałam co do nich swoje plany. Potrzebowałam tylko chłopaka.
Tak się jednak złożyło, że ani z plaży ani z chłopaka nic nie wyszło. Chłopak, który mi się podobał… Taak, nie był zainteresowany. Tak mi się przynajmniej wydaje. A jeśli chodzi o plażę…
Cóż, zmuszono mnie, abym poszła do pracy.
Zgadza się: do pracy.
Przeraziłam się, kiedy pewnego wieczoru przy kolacji, gdzieś na początku maja, mój ojczym Andy zapytał mnie, czy złożyłam już gdzieś podanie w sprawie pracy na lato. A ja na to:
– O czym ty mówisz?
Jak się wkrótce okazało, leniuchowanie na gorącej plaży musiałam dodać do wielu innych rzeczy, z których musiałam zrezygnować, odkąd moja mama poznała, pokochała i poślubiła Andy'ego Ackermana, gospodarza popularnego programu telewizji kablowej poświęconego remontom mieszkaniowym, rodowitego Kalifornijczyka i ojca trzech synów.
W rodzinie Ackermanów, jak odkryłam, miało się dwie opcje do wyboru, jeśli chodzi o letnie wakacje: praca albo dokształcanie się. Jedynie Profesora, najmłodszego z moich braci przyrodnich – zwanego Davidem przez wszystkich poza mną – to nie dotyczyło, gdyż na pracę był za mały, a oceny miał na tyle dobre, że przyjęto go na miesięczny obóz komputerowy, gdzie zapewne nabywał umiejętności mające uczynić z niego drugiego Billa Gatesa. Z lepszą, mam nadzieję, fryzurą oraz bez swetrów z supermarketu.
Mój średni brat przyrodni Przyćmiony (zwany również Brad) nie miał tyle szczęścia. Udało mu się zawalić zarówno angielski, jak i hiszpański – niezwykły wyczyn, biorąc pod uwagę, że angielski jest jego ojczystym językiem – i dlatego ojciec zmusił go do uczestniczenia w zajęciach letniej szkoły pięć dni w tygodniu… W przerwach wykorzystywał go jako niewolnika przy pracach, jakie podjął w czasie urlopu: rozwalaniu znacznej części tarasu na tyłach naszego domu i montowaniu sauny.
Mając alternatywę: praca albo kursy wakacyjne – wybrałam pracę.
Dostałam pracę w tym samym miejscu, gdzie co lato pracuje mój najstarszy brat przyrodni Śpiący. Polecił mnie, co w pierwszej chwili jednocześnie zaskoczyło mnie i wzruszyło. Dopiero później dowiedziałam się, że dostaje drobną premię za każdą osobę, którą zatrudniono z jego polecenia.
Nieważne. Faktem jest, że Śpiący – Jake, jak nazywają go przyjaciele i reszta rodziny – i ja jesteśmy teraz dumnymi pracownikami Hotelu i Kompleksu Golfowego Pebble Beach; Śpiący jako ratownik na jednym z licznych basenów ośrodka, ja zaś jako…
No tak, przekreśliłam swoje letnie wakacje, by zostać hotelową babysitterką.
W porządku. Możecie przestać się śmiać.
Nawet ja muszę przyznać, że nie jest to rodzaj pracy, którą uważałabym za odpowiednią dla siebie, ponieważ brak mi cierpliwości i nie lubię, kiedy ktoś na mnie pluje. Pozwolę sobie jednak zauważyć, że za godzinę płacą mi dziesięć dolarów i to nie uwzględniając napiwków.
A goście Hotelu i Kompleksu Golfowego? Taak, to rodzaj ludzi, którzy mają skłonność do dawania napiwków Sporych napiwków.
Pieniądze nie od razu jednak uleczyły moją zranioną dumę. Skoro już muszę spędzić lato, harując jak wół, to sto dolarów za godzinę – a często i więcej – stanowi godziwą rekompensatę. Ponieważ pod koniec lata powinnam zgromadzić, bez cienia wątpliwości, najwspanialszą jesienną garderobę w całej Misyjnej Akademii imienia Juniper o Serry.
To byłby materiał do przemyśleń dla Kelly Prescott, spędzającej leniwie czas przy basenie swojego ojca. Mam już cztery pary spodni od Donny Karan, za które zapłaciłam własnymi pieniędzmi.
Co ty na to, Mała Panno American Express Tatusia?
Jedyny prawdziwy problem dotyczący pracy w wakacje – oprócz marudnych dzieci i ich równie marudnych, ale nadzianych rodziców, rzecz jasna – polega na tym, że mam się meldować w recepcji co rano o godzinie ósmej.
Rano. Żadnego wysypiania się.
To, jak dla mnie, lekka przesada. Próbowałam coś z tym zrobić, jednak kierownik personelu Hotelu i Kompleksu Golfowego Pebble Beach pozostał nieczuły na moje propozycje, by opiekę nad dziećmi uruchomić o godzinie dziewiątej.
Tak więc każdego ranka (nawet w niedziele nie mogę sobie pospać, ponieważ ojczym nalega, żebyśmy spożywali wspólnie przygotowany przez niego z dużym staraniem brunch) jestem na nogach przed siódmą…
Co majak się ku swojemu zdumieniu przekonałam, swoje dobre strony.
Jakkolwiek nie uznałabym za taką widoku Przyćmionego bez koszuli, spoconego jak świnia i żłopiącego sok pomarańczowy wprost z kartonu.
Wiele dziewcząt z mojej szkoły, jestem tego pewna, zapłaciłoby duże pieniądze, żeby ujrzeć Przyćmionego – a także Śpiącego, skoro już o tym mowa – bez koszuli, spoconego czy nie. Na przykład Kelly Prescott. Oraz jej najlepsza przyjaciółka, była flama Przyćmionego, Debbie Mancuso. Co takiego je w moich braciach pociąga, nie mam pojęcia, mogę jedynie przypuszczać, że te dziewczyny nie widziały moich braciszków podczas posiłku, którego część stanowi fasolka.
Jednak każdy, komu zależałoby na tym, żeby zobaczyć Przyćmionego robiącego za „chłopca z kalendarza”, mógłby to zrobić za darmo, zatrzymując samochód koło naszego domu w dowolny powszedni dzień tygodnia rano. Ponieważ to właśnie na naszym podwórku Przyćmiony od mniej więcej szóstej rano do około dziesiątej, kiedy udaje się na letnie kursy, nagi do pasa pracuje ciężko pod bacznym wzrokiem swojego ojca.
Tego konkretnego dnia – tego, kiedy przyłapałam go po raz kolejny na piciu bezpośrednio z kartonu, zwyczaj, z którego obie z mamą próbowałyśmy bezskutecznie wyleczyć cały klan Ackermanów – Przyćmiony musiał kopać, ponieważ zostawił na podłodze w kuchni smugę błota jako dodatek do pokrytego ziemią przedmiotu, który położył na nieskazitelnie czystym blacie (wiem coś o tym: to ja sprzątałam kuchnię poprzedniego wieczoru).
– Och – powiedziałam, wchodząc do kuchni – czyż to nie piękny obrazek?
Przyćmiony opuścił karton z sokiem i spojrzał na mnie.
– Czy nie powinnaś być gdzie indziej? – zapytał, wycierając usta wierzchem dłoni.
– Oczywiście – odparłam. – Miałam jednak nadzieję, że zanim wyjdę, wypiję szklaneczkę wzbogaconego w wapno soku. Widzę teraz, że to niemożliwe.
Przyćmiony potrząsnął kartonem.
– Jest jeszcze trochę.
– Wymieszane z twoją śliną? – Wzdrygnęłam się. – Wolę nie. Przyćmiony otworzył usta, żeby coś powiedzieć – zapewne jak zwykle, chcąc zasugerować, żebym go pocałowała w pewną część ciała – ale za szklanymi rozsuwanymi drzwiami odezwał się głos jego ojca.
– Brad! – ryczał Andy. – Koniec przerwy. Wracaj tutaj i pomóż mi to opuścić.
Przyćmiony trzasnął pudełkiem o blat. Zanim jednak naburmuszony wycofał się z kuchni, zatrzymałam go uprzejmym:
– Przepraszam?
Był bez koszuli, widziałam więc, jak napięły mu się mięśnie na szyi i ramionach.
– No dobra – mruknął, odwracając się i kierując z powrotem w stronę pudełka z sokiem. – Odłożę go. Rany, dlaczego ty się zawsze czepiasz z powodu takiego gówna…
– To mnie nie interesuje – przerwałam mu, wskazując sok – chociaż od tego stół z pewnością będzie lepki. – Chcę wiedzieć, co to jest.
Przyćmiony spojrzał tam, gdzie wskazywałam palcem. Zamrugał na widok podłużnego uwalanego ziemią przedmiotu.
– Nie mam pojęcia – powiedział. – Znalazłem to w ziemi, kiedy wykopywałem słup.
Bardzo ostrożnie podniosłam do góry coś, co było zapewne metalowym pudełkiem o rozmiarach piętnaście na sześć centymetrów, mocno zardzewiałym i zabłoconym. W paru miejscach ziemia się odkruszyła i można było przeczytać namalowane na pudełku słowa. Udało mi się rozszyfrować wspaniały zapach oraz jakość gwarantowana. Potrząsnęłam pudełkiem i coś zagrzechotało.
– Co jest w środku? – zwróciłam się do Przyćmionego. Wzruszył ramionami.
– Skąd mam wiedzieć? Jest zardzewiałe. Miałem zamiar wziąć…
Nigdy nie dowiedziałam się, co Przyćmiony zamierzał zrobić z pudełkiem, ponieważ w tym momencie jego starszy brat Śpiący wkroczył do kuchni, sięgnął po karton soku, otworzył go i wypił całą zawartość. Potem zgniótł karton, wrzucił go do kosza i zwróciwszy uwagę, jak się wydaje, na moją pełną obrzydzenia minę, zapytał:
– Co jest?
Nie rozumiem, co dziewczyny w nich widzą. Poważnie. Są jak zwierzaki.
I to wcale nie te miłe do głaskania.
W tym czasie Andy znowu wrzeszczał na Przyćmionego, żeby się pośpieszył.
Przyćmiony mruknął pod nosem jakieś wyjątkowo wyszukane przekleństwo i krzyknął:
– Już idę! – Po czym wyszedł na zewnątrz.
Była już siódma czterdzieści pięć, więc musieliśmy ze Śpiącym „dać gazu”, jak to ujął, żeby dotrzeć na czas do hotelu. Jakkolwiek mój najstarszy brat przyrodni ma skłonności do lunatykowania w codziennym życiu, to gdy jeździ samochodem, zachowuje przytomność umysłu. W pracy stawiłam się pięć minut przed czasem.
Hotel i Kompleks Golfowy Pebble Beach szczycą się dobrą organizacją. Rzeczywiście, trudno im tego odmówić. Moim obowiązkiem, jako hotelowej opiekunki do dzieci, po zameldowaniu się jest zapytać o zadanie na dany dzień. Wtedy dowiaduję się, czy po pracy czeka mnie wypłukiwanie z włosów tartej marchewki, czy resztek hamburgera. Ogólnie rzecz biorąc, wolę hamburgery, ale co do tartej marchewki jedno mogę stwierdzić: ludzie, którzy ją jedzą, na ogół nie są w stanie robić żadnych uwag.
Kiedy usłyszałam, jakie zadanie przypadło mi na ten dzień, poczułam się rozczarowana, chociaż chodziło o zjadacza hamburgerów.
– Simon, Susannah – zawołała Caitlin. – Jesteś przydzielona do Slatera, Jacka.
– Na Boga, Caitlin – powiedziałam do mojej przełożonej. – Wrobiłaś mnie w niego wczoraj. I przedwczoraj.
Caitlin jest tylko dwa lata starsza ode mnie, ale traktuje mnie jakbym miała dwanaście. Podejrzewam, że toleruje mnie jedynie ze względu na Śpiącego. Jego ciało robi na niej ogromne wrażenie, podobnie jak na wszystkim dziewczynach z naszej planety… Poza, oczywiście, mną.
– Rodzice Jacka – poinformowała mnie Caitlin, nie podnosząc nawet głowy znad notesu – prosili o ciebie, Suze.
– Nie mogłaś powiedzieć, że już jestem zajęta?
Caitlin podniosła w końcu głowę i spojrzała na mnie chłodno niebieskimi oczami, w których tkwiły szkła kontaktowe.
– Suze, oni cię lubią.
Szarpnęłam palcami paski od kostiumu kąpielowego. Miałam na sobie przepisowy granatowy kostium pod przepisową granatową oksfordzką koszulką oraz szortami khaki. Z zakładkami w pasie. Uwierzycie? Straszne!
Wspominałam o mundurku, prawda? To znaczy o tym, że musze nosić do pracy mundurek? Nie żartuję. Codziennie. Mundurek.
Gdybym wiedziała, że będę chodziła tak ubrana, w życiu nie zgłosiłabym się do tej pracy.
– Taak – powiedziałam. – Wiem, że mnie lubią.
To uczucie nie jest niestety obustronne. Nie chodzi o to, że nie lubię Jacka, chociaż to najbardziej marudne dziecko, jakie znam. Łatwo zrozumieć, dlaczego taki jest – wystarczy popatrzeć na jego rodziców, parę pochłoniętych robieniem kariery lekarzy, dla których rzucenie dziecka na całe dnie w ramiona hotelowej opiekunki, podczas gdy oni żeglują i grają w golfa, stanowi formę przyjemnych rodzinnych wakacji.
To ze starszym bratem Jacka mam problem. No, może niezupełnie problem…
Wolałabym raczej nie wchodzić mu w oczy, kiedy mam na sobie niewiarygodnie bezstylowe mundurowe szorty khaki Hotelu i Kompleksu Golfowego Pebble Beach.
Taak. Te z zakładkami.
Oczywiście ilekroć go spotykam, odkąd w zeszłym tygodniu zjawił się w hotelu wraz z rodziną, mam na sobie te głupie szorty.
Nie to, że jakoś szczególnie mnie obchodzi, co Paul Slater o mnie myśli. Moje serce, używając popularnego określenia, należy do innego.
A jednak Paul jest niesamowity. Nie o to chodzi, że jest przystojny. O, nie. Paul jest przystojny i do tego zabawny. Za każdym razem, kiedy odbieram Jacka albo odstawiam go do rodzinnego apartamentu, a Paul akurat tam jest, zawsze robi jakąś dowcipną uwagę o hotelu, rodzicach czy sobie samym. Nic złośliwego. Po prostu zabawne.
Sądzę także, że jest inteligentny, bo kiedy nie gra w golfa z ojcem albo w tenisa z matką, siedzi przy basenie z książką.
I to nie jakąś tam zwykłą książką. Nie jest to Clancy, Crichton czy King. O nie. Czyta takich facetów, jak Nietsche czy Kierkegaard.
Poważnie. To prawie wystarczy, żeby zacząć podejrzewać, że nie pochodzi z Kalifornii. I nie pochodzi.
Slaterowie przyjechali z Seattle.
Widzicie więc, że problem leży nie tylko w tym, że Jack Slater to najmarudniejsze dziecko, jakie w życiu poznałam. Nie napawał mnie entuzjazmem fakt, że jego przystojny brat zobaczy mnie po raz kolejny w szortach, w których mój tyłek wydaje się mieć w przybliżeniu rozmiary stanu Montana.
Caitlin nie interesowały jednak zupełnie moje osobiste odczucia w tej sprawie.
– Suze – powiedziała, znowu zaglądając do notesu. – Nikt nie lubi Jacka, a pan i pani Slater lubią ciebie. Więc spędzisz dzień z Jackiem. Jasne?
Westchnęłam ciężko, ale co mogłam zrobić? Oprócz dumy, moja opalenizna była jedyną rzeczą, która miała ucierpieć na spędzeniu jeszcze jednego dnia z Jackiem. Dzieciak nie lubi pływać, jeździć na rowerze czy na rolkach ani rzucać frisbee, ani czegokolwiek, co można robić na dworze. Jego pomysł na przyjemne spędzenie czasu to oglądanie filmów rysunkowych w pokoju hotelowym.
Nie żartuję. To z całą pewnością najnudniejsze dziecko, jakie znam. Trudno uwierzyć, że on i Paul mają tę samą pulę genów.
– Poza tym – dodała Caitlin, kiedy stałam tam jeszcze, wściekła. – Dzisiaj są ósme urodziny Jacka.
Wytrzeszczyłam na nią oczy.
– Jego urodziny? Są urodziny Jacka, a rodzice zostawiają go na cały dzień z babysitterką?
Caitlin rzuciła mi surowe spojrzenie.
– Slaterowie mają wrócić na czas, żeby zabrać go na kolację do Grilla.
Do Grilla. Ojej. Grill to najelegantsza restauracja w ośrodku, może nawet na całym półwyspie. Najtańsza rzecz, jaką podają, kosztuje piętnaście dolarów i jest to sałatka firmowa. Grill jest zdecydowanie mało zabawnym miejscem do tego, żeby zabrać tam dziecko na ósme urodziny. Nawet Jack, najnudniejsze dziecko świata, nie będzie się tam dobrze bawił.
Nie rozumiem. Naprawdę nie rozumiem. Co jest nie tak z tymi ludźmi? I w jaki sposób, biorąc pod uwagę sposób, w jaki traktują młodsze dziecko, to drugie zdołało stać się takie…
Cóż… fascynujące?
W każdym razie to słowo przyszło mi do głowy, kiedy Paul otworzył drzwi apartamentu w odpowiedzi na moje pukanie, uśmiechając się szeroko, z jedną ręką w kieszeni kremowych letnich spodni, w drugiej trzymając książkę jakiegoś Heideggera.
Taak, wiecie, jaka była ostatnia książka, jaką czytałam? Clifford. Zgadza się. Wielki rudy pies. Dobra, czytałam ją pięciolatkowi. No tak, ale Heidegger? Rany.
– Kto dzwonił do recepcji i zamówił śliczną dziewczynę? – odezwał się Paul.
No dobra, to nie było zabawne. Jak się tak bliżej zastanowić, to właściwie było molestowanie seksualne. Jednak chłopak, który to powiedział, był w moim wieku, miał jakieś metr osiemdziesiąt wzrostu, oliwkową cerę, kręcone brązowe włosy oraz oczy koloru mahoniowego biurka w hotelowym holu. Odebrałam więc to znacznie łagodniej.
Łagodniej. O czym ja mówię? Ten chłopak mógł mnie molestować, kiedy mu się żywnie podobało. Ktoś przynajmniej chciał to robić.
Takie już moje szczęście, że akurat nie chłopak, którego pragnęłam.
Naturalnie nie powiedziałam tego głośno. Zamiast tego oznajmiłam:
– Ha, ha. Przyszłam do Jacka. Paul się skrzywił.
– Och – mruknął, kręcąc głową i udając, że jest rozczarowany. – Ten mały dostaje wszystko, co najlepsze.
Przytrzymał drzwi i weszłam do luksusowego salonu. Jack jak zwykle leżał rozwalony na podłodze przed telewizorem. Zgodnie ze swoim zwyczajem nie dał po sobie poznać, że zauważył moje przyjście.
Za to jego mama zwróciła na mnie uwagę.
– Och, cześć, Susan. Rick, Paul i ja spędzimy całe przedpołudnie na polu golfowym. A potem pójdziemy na lunch do Grotto, a potem na spotkanie z naszymi osobistymi trenerami. Byłoby cudownie, gdybyś została gdzieś do siódmej, dopóki nie wrócimy. Dopilnuj, żeby Jack wziął kąpiel, zanim przebierze się do kolacji. Zostawiłam dla niego garnitur. Wiesz, to jego urodziny. No dobrze, pa pa. Baw się dobrze, Jack.
– Jakże mogło by być inaczej? – Paul posłał w moją stronę znaczące spojrzenie.
A potem Slaterowie sobie poszli.
Jack został tam, gdzie był, przed telewizorem, nie odzywając się do mnie, nie odwracając nawet głowy. Codziennie tak się zachowywał, nie byłam więc zaniepokojona.
Przemierzyłam pokój – przechodząc nad Jackiem – i otworzyłam na oścież oszklone drzwi od tarasu z widokiem na morze. Rick i Nancy Slaterowie płacili sześćset dolarów dziennie za ten widok – zatoki Monterey – lśniącej turkusowo pod bezchmurnym błękitnym niebem. Z apartamentu widać było żółty plasterek plaży, na której, gdyby nie mój mający dobre intencje, ale omylny ojczym, spędzałabym lato.
To nie jest sprawiedliwe. Naprawdę.
– No dobrze, mój panie – powiedziałam, podziwiając widok przez minutę i wsłuchując się w uspokajający szum fal. – Wkładaj kąpielówki. Idziemy na basen. Za ładna pogoda, żeby siedzieć w pokoju.
Jack jak zwykle spojrzał na mnie, jakbym go uszczypnęła, a nie zaproponowała zabawę na basenie.
– Ale dlaczego?! – krzyknął. – Wiesz, że nie umiem pływać.
– Właśnie dlatego – powiedziałam. Kończysz dzisiaj osiem lat. Ośmiolatek, który nie potrafi pływać, jest przegrany. Nie chcesz być przegrany, co?
Jack dał jasno do zrozumienia, że woli być przegrany, niż wyjść na dwór, do czego zdążyłam się już przyzwyczaić.
– Jack – powiedziałam, opadając na kanapę. – Co jest z tobą? Zamiast odpowiedzi Jack przeturlał się na brzuch, wpatrując się z naburmuszoną miną w dywan. Nie miałam ochoty ustąpić. Wiedziałam, o czym mówię, jeśli chodzi o bycie przegranym. Być innym w amerykańskim państwowym, czy nawet prywatnym systemie szkolnictwa to żadna frajda. Jak Paul mógł dopuścić do tego – żeby jego brat stał się takim małym, żałosnym mięczakiem, któremu miało się ochotę przyłożyć, nie byłam w stanie zrozumieć, ale wiedziałam bez cienia wątpliwości, że Rick i Nancy nie robili nic, żeby to zmienić. Tylko ode mnie zależało, czy da się zrobić coś, żeby Jack nie został treningowym workiem bokserskim w swojej szkole.
Nie pytajcie, dlaczego mnie to obchodziło. Być może dlatego, że w jakiś dziwny, niezrozumiały sposób Jack przypominał mi Profesora, mojego najmłodszego brata przyrodniego, tego, który wyjechał na obóz komputerowy. Dziwaka w najdosłowniejszym znaczeniu tego słowa, którego jednak ogromnie polubiłam. Podjęłam nawet wysiłek, żeby nazywać go prawdziwym imieniem – David – przynajmniej, kiedy z nim rozmawiam…
Profesorowi jednak dziwaczne zachowanie uchodzi płazem, ponieważ posiada fotograficzną pamięć i niemal komputerową zdolność przetwarzania informacji. Jack, o ile zdołałam się zorientować, nie odznaczał się takimi zdolnościami. Odniosłam wrażenie, że jest trochę tępawy. Nie znalazł więc żadnej wymówki dla swoich dziwactw.
– O co chodzi? – zapytałam. – Nie chcesz nauczyć się pływać i rzucać frisbee jak każdy normalny człowiek?
– Nie rozumiesz – mruknął Jack niezbyt wyraźnie, w stronę dywanu. – Nie jestem normalnym człowiekiem. Ja… ja jestem inny niż wszyscy ludzie.
– Oczywiście – zgodziłam się, przewracając oczami. – Wszyscy jesteśmy jedyni w swoim rodzaju, jak płatki śniegu. Są jednak Inni i są Dziwacy. A ty, Jack, staniesz się Dziwakiem, jeśli zaniedbasz sprawę.
– Ja… Ja już jestem dziwaczny – powiedział Jack.
Nie ciągnął jednak tematu, a ja nie naciskałam, żeby się dowiedzieć, co ma na myśli. Nie dlatego, że wyobraziłam sobie, jak z upodobaniem w wolnych chwilach topi kocięta czy coś w tym rodzaju. Uznałam, że chodzi mu o dziwaczność w ogólnym sensie. Wszyscy od czasu do czasu czujemy się dziwaczni. Jack może czuł się tak częściej niż inni, ale przy takich rodzicach jak Rick i Nancy, to żadna niespodzianka. Pewnie bez przerwy go pytano, dlaczego nie jest podobny do starszego brata. Każde dziecko w takich warunkach straciłoby poczucie bezpieczeństwa. No, dajcie spokój. Heidegger? W czasie letnich wakacji?
Już wolę Clifforda.
Powiedziałam Jackowi, że jak będzie się ciągle martwił, to się szybko zestarzeje. Potem kazałam mu pójść włożyć kąpielówki.
Posłuchał, ale nie śpieszył się specjalnie, więc kiedy wreszcie wyszliśmy na żwirową ścieżkę prowadzącą do basenu, była prawie dziesiąta. Słońce prażyło, chociaż nie było jeszcze upału. W Carmelu rzadko bywa straszny upał, nawet w połowie lipca. Na Brooklynie ciężko jest w lipcu wyjść na dwór, jest tak gorąco i duszno. W Carmelu za to prawie nie ma wilgoci i zawsze wieje chłodny wietrzyk znad Pacyfiku…
Doskonała pogoda na randkę. Jeśli ma się z kim iść na randkę, oczywiście. Ja, rzecz jasna, nie mam. I prawdopodobnie nigdy nie będę miała – jeśli sprawy toczyć się będą tak jak do tej pory.
W każdym razie szliśmy z Jackiem żwirową alejką w stronę basenu, kiedy zza ogromnego krzaka forsycji wyszedł ogrodnik i skinął na mnie głową.
Nie byłoby w tym niczego niezwykłego – zaprzyjaźniłam się z całym personelem opiekującym się ogrodem dzięki niezliczonym krążkom frisbee, które ginęły w krzakach podczas gry z moimi podopiecznymi – gdyby nie fakt, że ten akurat ogrodnik, Jorge, który miał pod koniec lata przejść na emeryturę, dostał ataku serca parę dni wcześniej i, cóż…
Umarł.
A jednak to był Jorge, w beżowym kombinezonie, z sekatorem w ręku, kiwający głową w moją stronę, dokładnie tak jak parę dni wcześniej na tej samej ścieżce.
Nie martwiłam się reakcją Jacka na to, że martwy człowiek podszedł do nas i daje nam znaki głową, ponieważ na ogół jestem jedyną osobą, jaką znam, która ich widzi. To jest, zmarłych. Byłam więc zupełnie nieprzygotowana na to, co zdarzyło się później…
A mianowicie na to, że Jack wyrwał gwałtownie dłoń z mojej ręki i ze stłumionym krzykiem popędził w stronę basenu.
To było dziwne, ale Jack w ogóle był dziwny. Przewróciłam oczami i pognałam za dzieciakiem, bo w końcu płacą mi za to, żebym opiekowała się żywymi. Pomaganie zmarłym musi zejść na drugi plan, dopóki widnieję na liście płac Hotelu i Kompleksu Golfowego Pebble Beach. Duchy po prostu muszą poczekać. W końcu nie one mi płacą. Ha! Fajnie by było.
Znalazłam Jacka skulonego na leżaku, płaczącego w ręcznik. Na szczęście o tak wczesnej porze przy basenie nie było wielu ludzi. Inaczej musiałabym się pewnie tłumaczyć.
Był tam jedynie, wysoko, w budce ratownika, Śpiący. A sposób, w jaki opierał policzek na ręku, jasno wskazywał na to, że za szkłami rayban ma spuszczone żaluzje.
– Jack – powiedziałam, opadając na sąsiedni leżak. – Jack, co jest?
– Już… j – już ci mówiłem – wyszlochał Jack we włochaty biały ręcznik. – Suze… Ja nie jestem taki jak inni ludzie. Jestem taki, jak powiedziałaś. Dzi… dziwadło.
Nie miałam pojęcia, o co mu chodzi. Uznałam, że to dalszy ciąg naszej rozmowy z pokoju hotelowego.
– Jack, nie jesteś większym dziwakiem niż ktokolwiek inny.
– Nie – zaszlochał. – Jestem. Nie rozumiesz? – Podniósł głowę i spojrzał mi prosto w oczy, szepcząc:
– Suze, nie wiesz, dlaczego nie chcę wychodzić z domu? Pokręciłam głową. Nie rozumiałam. Nawet wtedy niczego nie rozumiałam.
– Ponieważ kiedy wychodzę – szepnął Jack – widzę umarłych.