9

Walka z duchami to nie przelewki. Sądziliście, że to łatwe, co? Jakiś duch wam się naprzykrza, to wy go trzask – prask! i po nim.

Taak. To rzadko kiedy tak działa, niestety.

Co nie znaczy, że jak się komuś zdrowo przyłoży, to nie uzyskuje się efektu terapeutycznego. Zwłaszcza w wypadku kogoś, kto jest w rozpaczy, tak jak ja. Ponieważ, oczywiście, tak właśnie było. Rozpaczałam po Jessie.

Tylko że – a nie wiem, czy to dotyczy wyłącznie mnie, czy innych pośredników również – ja w ogóle nie rozpaczam jak ktoś normalny. To znaczy, siedziałam, wypłakując sobie oczy po tym, jak pierwszy raz do mnie dotarło, że nigdy już Jesse'a nie zobaczę, potem jednak coś się zmieniło. Przestałam się zamartwiać i zaczęłam się wściekać.

Północ dawno wybiła, a ja wściekałam się jak nie wiem co.

Nie to, że nie chciałam dotrzymać przyrzeczenia złożonego ojcu D. Chciałam. Ale nie byłam w stanie.

Podobnie jak Jesse nie mógł, jak się wydaje, wywiązać się z obietnicy złożonej mnie.

Minęło zaledwie piętnaście minut od mojej rozmowy z ojcem D, kiedy wyłoniłam się z łazienki – Jesse odszedł, więc oczywiście mogłam się przebrać w pokoju, ale starych nawyków ciężko się pozbyć – w pełnym stroju do walki z duchami, z pasem z narzędziami, w bluzie z kapturem, która, przyznaję, w lipcu w Kalifornii mogła wydawać się pewną przesadą. Ale była noc, a mgła napływająca rano znad oceanu bywa zimna.

Nie myślcie, proszę, że nie rozważyłam tego, co ojciec Dominik mówił o ujawnieniu prawdy mamie i wyprowadzeniu jej oraz Ackermanów z domu. Im dłużej się jednak nad tym zastanawiałam, tym żałośniejszym wydawało mi się to pomysłem. Po pierwsze, moja mama jest dziennikarką telewizyjną. Ktoś taki jak ona zwyczajnie nie wierzy w duchy. Wierzy tylko w to, co widzi, albo raczej w to, czego istnienie udowodniła nauka. Kiedy jeden jedyny raz próbowałam jej o tym powiedzieć, w ogóle mnie nie zrozumiała. Zdałam sobie sprawę, że nigdy nie zdołam tego wytłumaczyć.

No więc jak mogłam wpaść do jej sypialni i oznajmić jej oraz jej nowemu mężowi, że mają opuścić dom, bo ściga mnie mściwy duch? Szybciej, niż sądzicie, zadzwoniłaby do swojego terapeuty w Nowym Jorku, pytając o jakieś przyjemne miejsce, gdzie mogłabym „odpocząć”.

Taki plan zatem odpadał.

Nie martwiło mnie to specjalnie, bo miałam lepszy. Taki, na który powinnam wpaść od razu, ale widocznie ta sprawa z odnalezieniem na moim podwórku szczątków chłopaka, którego kocham, tak mnie rozłożyła, że przyszło mi to na myśl dopiero w trakcie rozmowy z ojcem D.

Kiedy jednak na to wpadłam, uznałam, że plan jest świetny. Zamiast czekać, aż Maria do mnie przyjdzie, sama ją znajdę i, cóż…

Odeślę tam, skąd przyszła.

Albo zrobię z niej kupę trzęsącej się galarety. Zależy, jak się sprawy potoczą.

Duchy, chociaż martwe, odczuwają ból tak samo jak ludzie, którzy czasami czują ból w utraconej kończynie. Duchy wiedzą, że nóż wbity w mostek powoduje ból i tak się dzieje. Rana nawet krwawi przez pewien czas.

Potem, kiedy szok mija, rana oczywiście znika. Co jest trochę zniechęcające, ponieważ rany, które one z kolei zadają, nie znikają ani w połowie tak szybko.

Ale wszystko jedno. To działa. Mniej więcej.

Rana, którą zadała mi Maria de Silva, była niewidoczna, ale to nie miało znaczenia. To, co ja zamierzałam jej zrobić, miało odnieść widoczny skutek. Przy odrobinie szczęścia, z jej mężem zamierzałam postąpić dokładnie tak samo.

A co by się stało, gdyby wszystko przebiegło inaczej i tych dwoje uzyskałoby przewagę?

Cóż, to było w tym najciekawsze: miałam to gdzieś. Naprawdę. Wypłakałam to, co czułam, i teraz po prostu było mi wszystko jedno. Poważnie.

Byłam otępiała.

Tak otępiała, że kiedy przerzuciłam nogi przez parapet, lądując na daszku nad gankiem – korzystam z tej drogi za każdym razem, kiedy nie chcę, żeby ktoś w domu podejrzewał, że coś szykuję – nie zwracałam uwagi nawet na rzeczy, które zwykle bardzo mnie obchodzą, jak na przykład księżyc nad zatoką, pogrążający świat w czarnym i szarym cieniu, albo zapach potężnej sosny rosnącej obok ganku. To się nie liczyło. Nic z tych rzeczy się nie liczyło.

Właśnie przemierzyłam dach, przygotowując się do skoku na ziemię, kiedy za mną pojawiło się światło silniejsze od księżycowego, ale słabsze od, powiedzmy, lampy sufitowej w moim pokoju.

Dobra, przyznaję. Pomyślałam, że to Jesse. Nie pytajcie dlaczego. To nie miało nic wspólnego z logiką. Ale wszystko jedno. Serce zabiło mi radośnie, odwróciłam się i…

Maria stała o niecałe półtora metra ode mnie, na pochyłym, usianym sosnowymi igłami dachu. Wyglądała dokładnie tak jak na portrecie nad biurkiem Clive'a Clemmingsa: elegancko i nie z tego świata.

Bo teraz nie jest już z tego świata, prawda?

– Wybierasz się dokądś, Susannah? – zapytała z leciutkim tylko obcym akcentem.

– Wybierałam się – powiedziałam, zrzucając kaptur. Włosy związałam w koński ogon. Mało twarzowe, wiem, ale nic nie mogło ograniczać mi pola widzenia. – Ale skoro przyszłaś, już nie muszę. Mogę dać ci kopa w twój kościsty tyłek równie dobrze tutaj, jak w twoim śmierdzącym grobie.

Maria uniosła delikatne łuki czarnych brwi.

– Co za język – mruknęła. Przysięgam, gdyby miała wachlarz, użyłaby go w tej chwili, zupełnie jak Scarlett O'Hara. – I cóż takiego uczyniłam, żeby wywołać potok słów, które nie przystoją kobiecie? Nie wiesz, że więcej much można złapać na miód niż na ocet.

– Wiesz doskonale, co zrobiłaś – powiedziałam, robiąc o krok w jej stronę. – Jak choćby te robaki w soku pomarańczowym.

Z fałszywą skromnością poprawiła kosmyk czarnych, lśniących włosów, który wymknął się z grzebienia.

– Tak. Pomyślałam, że to ci się spodoba.

– A zabójstwo doktora Clemmingsa? – Zrobiłam kolejny krok w jej kierunku. – To jeszcze lepsze. Sądzę, że w ogóle nie musiałaś go zabijać, prawda? Chodziło ci tylko o obrazek, zgadza się? Ten przedstawiający Jesse'a?

Złożyła, jak to określają w powieściach, buzię w ciup: no wiecie, lekko odęła wargi, z zadowolonym wyrazem twarzy.

– Tak. Najpierw nie miałam zamiaru go zabić. Kiedy jednak zobaczyłam portret, mój portret nad jego biurkiem, cóż, jakże mogłabym tego nie zrobić? Nie jest nawet ze mną spokrewniony. Jak mógł trzymać taki wspaniały obraz w tym nędznym biurze? Ten obraz zdobił niegdyś moją jadalnię. Wisiał na honorowym miejscu, nad stołem na dwadzieścia osób.

– Tak, jasne. Tak jak ja to widzę, żaden z twoich potomków go nie chciał. Twoje dzieci okazały się życiowymi niedołęgami i ciemnymi typkami. Wygląda na to, że twoje zdolności jako matki pozostawiały wiele do życzenia.

Maria po raz pierwszy wydała się zdenerwowana. Zaczęła coś mówić, ale jej przerwałam.

– Po co ci ten obraz? Portret Jesse'a. Chyba że wzięłaś go, żeby wpędzić mnie w kłopoty.

– Czy to nie wystarczający powód? – zapytała Maria, śmiejąc się drwiąco.

– Pewnie tak – przyznałam. – Tyle że ci się nie udało.

– Jak na razie – stwierdziła Maria z naciskiem. – Jeszcze jest czas.

Pokręciłam głową. Po prostu pokręciłam głową, patrząc jej w oczy.

– Boże – mruknęłam, głównie do siebie. – Boże, ale ci dokopię.

– Och, tak – zachichotała Maria, zasłaniając usta dłonią w koronkowej rękawiczce. – Zapomniałam. Musisz się na mnie bardzo gniewać. On odszedł, nieprawdaż? To z pewnością dla ciebie wielki cios. Wiem, jak go sobie upodobałaś.

Wtedy mogłam skoczyć. Może powinnam była. Ale przyszło mi do głowy, że ona może mieć jakieś informacje o Jessie – co z nim, gdzie jest. Żałosne, wiem, ale spójrzcie na to z tej strony: poza tą, no wiecie, miłością, był jednym z najlepszych przyjaciół, jakich miałam.

– Owszem. Cóż, handlarze niewolników chyba nie są w moim guście. Kogoś takiego poślubiłaś zamiast Jesse'a, prawda? Handlarza niewolników. Twój ojciec musiał być dumny.

To zmiotło uśmiech z jej twarzy.

– Mojego ojca zostaw w spokoju – warknęła.

– Och, dlaczego? Powiedz mi, czy twój tata ma do ciebie żal? No wiesz, za to, że kazałaś zabić Jesse'a. Wyobrażam sobie, że mógłby, bo głównie dzięki tobie wygasł ród de Silvów. A dzieci, które miałaś z Diego, jak już wspominaliśmy, okazały się kompletnymi nieudacznikami. Założę się, że kiedy wpadasz na swojego tatę gdzieś tam, no wiesz, w świecie duchów, on nawet nie zwraca na ciebie uwagi, co? To musi boleć.

Nie wiem, co z tego, jeśli w ogóle, Maria zrozumiała. Ale wydawała się wytrącona z równowagi.

– Ty! – wrzasnęła. – Ostrzegałam cię! Powiedziałam ci, żebyś powstrzymała swoją rodzinę od kopania, ale nie posłuchałaś! To twoja wina, że straciłaś swojego drogiego Hektora. Jakbyś posłuchała, byłby tu nadal. Ale nie. Myślisz, że skoro jesteś pośredniczką, kimś, kto potrafi komunikować się z duchami, jesteś od nas lepsza… lepsza ode mnie! Ale jesteś niczym, słyszysz? Kim są Simonowie? Kim oni są? Nikim! Ja, Maria Teresa de Silva, pochodzę z królewskiego rodu. Wywodzę się od królów i książąt!

Parsknęłam śmiechem. Dajcie spokój.

– Och, tak… A zabicie swojego chłopaka to zachowanie godne księżniczki.

Skrzywiona twarz Marii była jak ciemna chmura zwiastująca burzę.

– Hektor umarł – syknęła – ponieważ ośmielił się zerwać nasze zaręczyny. Chciał mnie publicznie upokorzyć. Mnie! Wiedząc, że w moich żyłach płynie królewska krew. Sugerować, że ja…

Hola! To było coś nowego.

– Zaraz, zaraz. Co on zrobił? Maria jednak nie mogła przestać mówić.

– Jakbym ja, Maria de Silva, mogła pozwolić tak się upokorzyć. Chciał mi oddać moje listy i domagał się swoich. I pierścionka. Nie może, oświadczył, ożenić się ze mną po tym, co usłyszał o mnie i Diego. – Zaśmiała się nieprzyjemnie. – Jakby nie wiedział, z kim rozmawia! Jakby nie wiedział, że rozmawia z de Silvą!

Odchrząknęłam.

– Hm… Jestem pewna, że wiedział. To znaczy, to było również jego nazwisko. Czy wy dwoje nie byliście kuzynami, czy jakoś tak?

Maria skrzywiła się.

– Tak. Wstyd mi przyznać, że dzieliłam nazwisko… i dziadków, z tym… – Nazwała Jesse'a jakimś hiszpańskim słowem, które nie brzmiało zbyt miło. – Nie wiedział, z kim zadziera. W całym hrabstwie nie było mężczyzny, który by nie zabił dla zaszczytu poślubienia mnie.

– I z pewnością można dodać – nie mogłam się powstrzymać – że co najmniej jeden mężczyzna w hrabstwie został zabity, ponieważ odmówił tego zaszczytu.

– Dlaczego miałby nie ponieść kary? – parsknęła Maria. – Za takie znieważenie mnie?

– A na przykład dlatego, że morderstwo jest bezprawiem. Dlatego że kazać zabić człowieka, ponieważ nie chce się z tobą ożenić, to działanie opętanej morderczyni, którą właśnie jesteś. Dziwne, że historia milczy na ten temat. Ale nie martw się. Postaram się to naprawić.

Twarz Marii zmieniła się. Przedtem wydawała się zniechęcona i zirytowana, teraz malowała się na niej chęć mordu.

Co było dość zabawne. Jeśli ta panienka wyobraża sobie, że kogokolwiek w świecie może obchodzić, co jakaś nadęta cizia zrobiła półtora wieku wcześniej, myliła się. Udało jej się zabić jedyną osobę, dla której ta informacja miałaby jakieś znaczenie – doktora Clive'a Clemmingsa.

Jak się wydaje, dla niej wciąż „my, de Silva, jesteśmy potomkami hiszpańskich królów” stanowiło rzecz niezmiernej wagi, ponieważ obróciła się gwałtownie z furkotem halek, mówiąc groźnie:

– Głupia dziewczyno! Mówiłam Diego, że jesteś za głupia, żeby przysporzyć nam kłopotów, ale widzę, że się myliłam. Jesteś wścibską, obmierzłą istotą! Tacy są pośrednicy!

Czułam się pochlebiona. Naprawdę. Nigdy przedtem nikt mnie nie nazwał „obmierzłą”.

– Jeśli ja jestem obmierzła – powiedziałam – to jaka ty jesteś? Och, chwila, nie mów. Już wiem. Dwulicowa, podstępna, atakująca od tyłu suka, zgadza się?

Wyciągnęła nóż z rękawa, kierując go w stronę mojej szyi.

– Nie wbiję ci go w plecy – zapewniła mnie Maria. – Potnę ci twarz.

– No dalej – rzuciłam. Złapałam ją za nadgarstek. – Interesuje cię, jaki był twój największy błąd? – Jęknęła, kiedy zgrabnym ruchem, którego nauczyłam się na treningu taekwondo, wykręciłam jej rękę na plecy. – To, że powiedziałaś, że to przeze mnie Jesse odszedł. Bo przedtem było mi cię żal. Teraz jestem wściekła.

Następnie, wbijając Marii de Silva kolano w kręgosłup, rozłożyłam ją twarzą w dół na dachu ganku.

– A kiedy jestem wściekła – ciągnęłam, wyrywając jej wolną ręką nóż spomiędzy palców – nie wiem, co się ze mną dzieje. Ale wtedy tłukę ludzi. Tak, żeby poczuli. Naprawdę mocno.

Maria nie słuchała mnie spokojnie. Darła się ze wszystkich sił. Głównie po hiszpańsku, więc nie zwracałam na to uwagi. I tak byłam jedyną osobą, która mogła ją usłyszeć.

– Powiedziałam o tym terapeutce mojej mamy – poinformowałam, odrzucając nóż możliwie najdalej na podwórze, nadal przygniatając ją kolanem. – A wiesz, co ona na to? Powiedziała, że zapalnik mechanizmu wściekłości jest u mnie bardzo czuły.

Teraz, kiedy pozbyłam się noża, pochyliłam się i złapałam garść lśniących, czarnych loków, szarpiąc jej głowę w swoją stronę.

– A wiesz, co ja jej powiedziałam? – dyszałam. – Powiedziałam, że ten zapalnik wcale nie jest czuły. Tylko ludzie… po prostu… ciągle… mnie… wkurzają.

Dla podkreślenia ostatnich kilku wyrazów wbijałam twarz Marii de Silvy w dachówki. Kiedy odciągnęłam jej głowę po szóstym uderzeniu, krwawiła obficie z nosa i ust. Przyglądałam się temu obojętnie, jakby spowodował to ktoś inny, a nie ja.

– Och – powiedziałam. – Popatrz tylko. To takie okrutne i obmierzłe z mojej strony.

Potem zmiażdżyłam jej twarz na dachu jeszcze parę razy, mówiąc:

– To za napaść na mnie we śnie i trzymanie mi noża na gardle. To za to, że Przyćmiony jadł przez ciebie robaki, a to za to, że musiałam te robaki sprzątać, to za śmierć Clive'a, a to, och, tak, za Jesse'a…

Nie mogę powiedzieć, że straciłam głowę z wściekłości. Byłam zła. Byłam wściekła. Ale doskonale wiedziałam, co robię.

Choć to nie było ładne. Sama przyznaję. Przemoc nie jest żadną metodą, prawda? Chyba że, oczywiście, osoba, która obrywa i tak jest już martwa.

Ale to, że sto pięćdziesiąt lat temu ta panienka wysłała w zaświaty mojego przyjaciela, tylko dlatego, że tamten zupełnie słusznie chciał uniknąć małżeństwa z nią, nie znaczy, że owa panienka zasługuje, aby zmasakrować jej buzię.

Na co zasługiwała, to na to, żeby połamać jej wszystkie kości.

Na nieszczęście jednak, kiedy w końcu puściłam włosy Marii i wstałam, żeby to zrobić, zauważyłam z lewej strony jakiś blask.

Jesse, pomyślałam i moje serce znowu na moment zwariowało.

Ale naturalnie to nie był Jesse. Kiedy odwróciłam głowę, zobaczyłam, jak obok materializuje się wysoki mężczyzna z czarnymi wąsami i kozią bródką, ubrany podobnie jak Jesse, tylko wymyślniej – jakby przebrał się za Zorro na bal kostiumowy. Jego czarne spodnie zdobił delikatny srebrny wzór, biegnący wzdłuż nogawek, a koszula miała bufiaste rękawy, takie jakie noszą piraci na filmach. Srebrnym wężykiem obszyto także kaburę jego rewolweru oraz brzeg czarnego kowbojskiego kapelusza.

Nie wydawał się uszczęśliwiony moim widokiem.

– Dobra – powiedziałam, opierając ręce na biodrach – zaraz, nie mów. Diego, nieprawdaż?

Pod cienkim jak ołówek wąsikiem jego górna warga uniosła się do góry.

– Sądziłem, że ci powiedziałem – odezwał się do Marii, która siedziała, ocierając krwawiący nos rękawem – żebyś zostawiła ją mnie.

Maria chlipała i pociągała nosem w sposób zupełnie niepasujący damie. Widać było, że nigdy nie miała złamanego nosa, ponieważ nie odchylała głowy do tyłu, żeby powstrzymać krwotok.

Amatorka.

– Myślałam, że będzie zabawniej – jęknęła z żalem – pobawić się z nią trochę.

Diego pokręcił karcąco głową.

– Nie – odparł. – Z mediatorami nie ma zabawy. Myślałem, że to dla ciebie jasne. Są zbyt niebezpieczni.

– Przepraszam, Diego. – W głosie Marii zabrzmiała żałosna nutka, której przedtem nie słyszałam. Uświadomiłam sobie, że to jedna z tych dziewcząt, które mają głos „dla mężczyzn”, używany tylko wtedy, gdy obok jest jakiś facet. – Powinnam była cię posłuchać.

Teraz ja z kolei miałam ochotę ją skarcić.

– Hej – rzuciłam – mamy XXI wiek. Wiesz, kobietom teraz wolno myśleć samodzielnie.

Maria posłała mi tylko gniewne spojrzenie znad rękawa.

– Zabij ją dla mnie – powiedziała płaczliwym głosem małej dziewczynki.

Diego zrobił krok w moją stronę z miną, która świadczyła o tym, że z miłą chęcią spełni życzenie swej ukochanej.

Nawet się nie przestraszyłam. Było mi wszystko jedno. Otępiałość w sercu objęła całe moje ciało.

– Zawsze robisz, co ona ci każe? – zakpiłam. – Wiesz, mamy na to teraz specjalne określenie. To się nazywa być pod pantoflem.

Widocznie albo nie znał tego wyrażenia, albo nie dbał o to, bo nadal posuwał się w moją stronę. Jego ostrogi uderzały złowróżbnie o dachówki.

– Wiesz – mówiłam, nie ruszając się z miejsca. – Muszę ci coś powiedzieć. Ta kozia bródka? Cóż, dawno niemodna. No, a biżuteria to już zupełnie odpada. Przemyśl to sobie. Cieszę się, że cię widzę, bo jest parę rzeczy, które chciałam ci powiedzieć. Po pierwsze, twoja żona to podła suka. Po drugie, ta historia z zabójstwem Jesse'a i pogrzebaniem go tam za domem… Tak, bardzo brzydko. Bo widzisz, teraz muszę…

Tyle że nie miałam okazji powiedzieć Feliksowi Diego, co zamierzam mu zrobić. A to dlatego, że mi przerwał. Głębokim i zaskakująco groźnym, jak na faceta z kozią bródką, głosem powiedział:

– Od dawna żywię przekonanie, że dobry pośrednik to martwy pośrednik.

Potem, zanim zdążyłam mrugnąć okiem, objął mnie. Myślałam, że chce mnie przytulić, czy coś, co byłoby bardzo dziwne.

Ale chodziło mu o coś zupełnie innego. Otóż, objąwszy mnie, cisnął moje ciało na ziemię z dachu nad gankiem.

O, tak. Wrzucił mnie wprost do dołu, w miejscu gdzie miała być łaźnia. Dokładnie tam, gdzie tego samego popołudnia odkryto szczątki Jesse'a…

Co uznałam za ironię losu. Dopóki byłam jeszcze w stanie myśleć.

Co nie trwało długo, bo natychmiast straciłam przytomność.

Загрузка...