Centrum Krwiodawstwa było jeszcze otwarte, chociaż już się ściemniało. Kiedy Richard zatrzymał wóz przy krawężniku, wyszła stamtąd dwójka ludzi, których Claire znała z widzenia. Pomachali sobie na pożegnanie i rozeszli się w przeciwne strony.
– Wszyscy tu przychodzą? – spytała.
– Wszyscy, którzy nie korzystają z krwiobusu – odparł Richard. – Każdy człowiek, który ma Ochronę, musi oddać rocznie określoną liczbę jednostek krwi. Datki są przekazywane w pierwszej kolejności Patronowi. Resztę oddaje się potrzebującym wampirom, które nie mają nikogo, kto by dla nich oddawał krew.
– Jak Michael – stwierdziła Claire.
– Tak, to nasz najnowszy projekt charytatywny. – Richard wysiadł i otworzył tylne drzwi. Wysiadła z samochodu. Shane zawahał się na tyle długo, żeby zdążyła się zdenerwować, a potem poszedł za nią. Wsadził ręce w kieszenie i wpatrzył się w znak czerwonego krzyża jaśniejący nad wejściem. Centrum Krwiodawstwa raczej nie wyglądało zapraszająco, ale przerażało o wiele mniej niż krwiobus. Po pierwsze były tam wielkie okna, za którymi widać było wyraźnie czyste, duże pomieszczenie.
Na ścianach wisiały oprawione plakaty takie same jak w każdym innym mieście, pomyślała Claire, które podkreślały pozytywne cechy krwiodawstwa.
– Czy część tej krwi przeznacza się na potrzeby innych ludzi? – spytała, kiedy Richard przytrzymał przed Shane'em otwarte drzwi.
– Zapytaj swojego chłopaka. Po tym ataku nożem dostał ładnych parę litrów, jak pamiętam. Oczywiście, że ta krew jest też przeznaczona dla ludzi. To także nasze miasto.
– Ma pan zwidy, jeśli naprawdę pan w to wierzy – parsknął Shane i wszedł do środka.
W Centrum Krwiodawstwa panowała ledwo wyczuwalna atmosfera rozpaczy. Przypomniało jej to szpitalne poczekalnie – smutne wnętrza, przesycone wielkimi i mniejszymi lękami. Było jednak przynajmniej czyste, dobrze oświetlone i z wygodnymi krzesłami.
Nic w tym miejscu nie przerażało. Nawet starsza pani o macierzyńskim wyglądzie, siedząca za biurkiem recepcji, która przywitała ich serdecznym uśmiechem.
– Posterunkowy Morrell! Miło pana widzieć!
Skinął starszej pani głową.
– Rosę. Przyprowadziłem wagarowicza.
– Widzę właśnie. Shane Collins, prawda? O Boże, tak mi było przykro, kiedy usłyszałam o twojej mamie. Tragedia zbyt często pukała do waszych drzwi. – Nadal się uśmiechała, ale uśmiechem zgaszonym, pełnym szacunku. – Mogę cię dziś zapisać na litr? Żeby nadrobić trochę zaległości?
Shane pokiwał głową. Zacisnął zęby, oczy miał zmrużone. Claire pomyślała, że on stara się zapanować nad sobą. Dotknęła jego rąk w kajdankach.
– Pamiętasz mnie, prawda? – ciągnęła Rosę. – Znałam twoja matkę. Kiedyś grywałyśmy razem w brydża.
– Pamiętam – wykrztusił Shane. I nic więcej. Richard uniósł brwi, pochwycił podobne spojrzenie Rosę, pociągnął Shane'a za łokieć i odprowadził do wolnego krzesła. Wszystkie zresztą były wolne, zauważyła Claire. Widziała dwójkę ludzi wychodzących z budynku, ale nikt nie wchodził do środka. Jedno trzeba było oddać Centrum Krwiodawstwa – było lepiej zaopatrzone w czasopisma niż większość placówek medycznych. Claire wzięła najnowszy numer „Seventeen” i zaczęła czytać. Shane siedział sztywno, w milczeniu i wpatrywał się w drzwi. Richard Morrell gawędził z siedzącą za biurkiem Rosę, swobodny i rozluźniony. Claire zastanawiała się, czy przychodził tutaj, żeby oddawać krew, czy może korzystał z Krwiobusu. Podejrzewała, że cokolwiek wolał, wampiry nie byłyby na tyle szalone, żeby zrobić mu krzywdę – synowi burmistrza, funkcjonariuszowi policji. Nie, Richard Morrell był prawdopodobnie bezpieczniejszy niż inni mieszkańcy Morganville. Czy mieli Ochronę, czy nie.
Nic dziwnego, że jest taki wyluzowany.
Drzwi na końcu korytarza otworzyły się i wyszła z nich pielęgniarka. Ubrana była w jasny strój ochronny, w komplecie z czapeczką, która zakrywała jej włosy, i jak Rosę miło się uśmiechała.
– Shane Collins?
Shane wziął głęboki oddech i z trudem wstał z krzesła. Richard rozpiął mu kajdanki.
– Zachowuj się przyzwoicie, Shane – powiedział. – Wierz mi, tutaj nie chcesz wszczynać burd.
Shane skinął głową. Spojrzał na Claire, a potem skupił wzrok na czekającej pielęgniarce. Podszedł do niej powoli, z wystudiowanym spokojem.
– Mogę iść z nim? – spytała Claire, a Richard spojrzał na nią ze zdziwieniem.
– Claire, nikt go tam nie skrzywdzi. To zupełnie jak oddawanie krwi w każdym innym punkcie. Wtykają ci w ramię igłę i dają ci piłeczkę, którą musisz ściskać. A na koniec sok pomarańczowy i ciasteczka.
– Więc mogę oddać krew?
Wzrokiem poszukała pomocy u Rosę.
– Ile masz lat, dziecko?
– Nie jestem dzieckiem. Mam prawie siedemnaście.
– Nie ma żadnego prawnego przepisu, który nakazywałby oddawanie krwi przed ukończeniem osiemnastego roku życia – powiedziała Rosę.
– A jest jakiś, który tego zabrania?
Zamrugała, zaczęła coś mówić i przerwała. Odsunęła szufladę i wyjęła niewielką książeczkę zatytułowaną Krwiodawstwo w Morganville: Zasady i praktyka. Przerzuciła kilka stron, wzruszyła ramionami i popatrzyła na Richarda.
– Chyba nie ma takiego przepisu – powiedziała. – Tylko po prostu jeszcze nie miałam w naszym Centrum nikogo, kto oddawałby krew na ochotnika. Och, od czasu do czasu krwiobus odwiedza uniwersytet, ale…
– Super – przerwała Claire. – W takim razie chciałabym oddać pół litra.
Rosę natychmiast stała się uosobieniem służbistości.
– Formularze – powiedziała i położyła na biurku podkładkę do pisania i długopis.
Niedomówieniem byłoby twierdzić, że Shane na jej widok się zdziwił.
Powiedzieć, że się ucieszył, byłoby kłamstwem. Kiedy zajęła sąsiednią leżankę, Shane syknął:
– Co ty sobie, do cholery wyobrażasz? Zwariowałaś?
– Oddaję krew. Nie muszę, ale nie mam nic przeciwko. – Przynajmniej tak jej się wydawało. Nie robiła tego wcześniej.
Jednak widok czerwonej rurki wystającej z ramienia Shane'a i prowadzącej do torebki zbiornika trochę ją przeraził. – To nie boli, prawda?
– Wbijają ci grubą igłę w rękę… Oczywiście, że to boli. – Był blady i stwierdziła, że to chyba nie tylko dlatego, że oddaje już drugie pół litra krwi. – Możesz jeszcze odmówić. Po prostu wstań i powiedz im, że zmieniłaś zdanie.
– On ma rację – powiedziała pielęgniarka. – Jeśli nie masz ochoty tego robić, nie musisz. Widziałam twoje papiery. Jesteś trochę za młoda. – Jej jasnobrązowe oczy skupiły się na Shanie, a potem znów na niej. – Robisz to dla moralnego wsparcia?
– W pewnym sensie – przyznała Claire. Palce miała lodowate i aż zadrżała, kiedy pielęgniarka wzięła ją za rękę. – Jeszcze nigdy tego nie robiłam.
– To masz szczęście. Bo ja tak. Teraz ukłuję cię w palec i zrobię szybki test, a potem zaczniemy. Dobrze?
Claire pokiwała głową. Leżenie na tej kozetce dość skutecznie pozbawiło ją ochoty do poruszania się. Ukłucie w palec odczuła jako ostry, jasny błysk, moment i po wszystkim. Kiedy Claire uniosła głowę znad poduszki, zobaczyła, że pielęgniarka maleńką szklaną pipetką zbiera krew z czubka jej palca. Trwało to kilka sekund, a potem przykleiła jej plaster. Pokiwała głową i uśmiechnęła się do Claire.
– Zero Rh minus – powiedziała. – Świetnie.
Claire słabym gestem pokazała jej uniesiony kciuk. Pielęgniarka ujęła jej ramię i ponad łokciem zamocowała opaskę uciskową.
– Porozmawiaj ze swoim chłopakiem – doradziła. – I nie patrz.
Claire odwróciła głowę. Shane wpatrywał się w nią ciemnymi, palącymi oczyma. Uśmiechnął się, tylko leciutko, a ona odwzajemniła uśmiech.
– I jak – zagaiła. – Często tu przychodzisz?
Roześmiał się cicho. Poczuła, że coś gorącego wbija jej się w ramię, wstrząs zamienił się w lekki dyskomfort, a potem igłę przylepiono plastrem. Wciśnięto jej do ręki piłeczkę, a mocny ucisk opaski zelżał.
– Ściskaj – powiedziała pielęgniarka. – Już można.
Zdziwiona, Claire zerknęła w dół. W ramieniu miała to coś. Było połączone z rurką, przez którą przepływało coś czerwonego…
Położyła głowę na poduszce. W głowie jej szumiało. Pomyślała, że ktoś ją chyba woła, ale przez chwil to się wcale nie wydawało ważne. Próbowała oddychać powoli i miarowo. Po czasie, który wydawał się trwać parę godzin, świat odzyskał normalne kontury i jasne barwy. Na suficie nad głową widziała plakat kociaka siedzącego w filiżance, przeuroczego. Skupiła się na tym widoku i usiłowała nie myśleć o krwi, która z niej wyciekała. A więc tak to wygląda, pomyślała. Tak musiał się czuć Michael, kiedy Oliver pozbawiał go krwi. To tak się czują ludzie, kiedy wampiry ich zabijają.
To był tylko taki mały kawałek śmierci, zbyt mały, żeby coś znaczyć.
Pielęgniarka okryła j ą ciepłym kocem i powiedziała:
– Wszystko w porządku. Nie ty pierwsza mdlejesz. Właśnie dlatego te siedzenia można opuszczać, kotku. Claire nie zemdlała, ale nie czuła się najlepiej.
– Skończone – oświadczyła pielęgniarka, gdy pobrała krew Shane'owi. Claire próbowała odwrócić głowę w tamtą stronę, ale nie chciała obserwować, jak pielęgniarka wyjmuje igłę z żyły. Jest wrażliwa. Nie lubi widoku igieł, czego nigdy wcześniej sobie nie uświadamiała. Zabawne.
Ciepła dłoń przykryła jej, a kiedy otworzyła oczy, zobaczyła, że Shane stoi obok niej, blady, o pustym spojrzeniu.
– Shane – powiedziała pielęgniarka. – Napij się soku.
– Kiedy ona skończy – odparł.
Pielęgniarka musiała zrozumieć, że nie uda jej się go przekonać, bo ruchem nogi pchnęła swój stołek na kółkach w jego stronę.
– To przynajmniej usiądź. Naprawdę nie mam ochoty zbierać cię z podłogi.
Prawdopodobnie trwało to krócej, niż się wydawało, ale Claire była szczęśliwa, kiedy pielęgniarka wróciła, żeby wyjąć igłę i przykleić plaster. Nie spojrzała na torebkę z krwią. Pielęgniarka powiedziała coś miłego, a Claire próbowała odpowiedzieć jej tym samym, ale nie była do końca pewna, co powiedziała. Shane zaprowadził ją do pokoju obok, gdzie urządzono kącik wypoczynkowy z plazmowym telewizorem nastawionym na kanał informacyjny. Na stoliku stał sok, napoje chłodzące i tace z krakersami, ciasteczkami i owocami. Claire wzięła pomarańczę i butelkę wody. Shane zdecydował się na dopalanie cukrem – wybrał colę i ciastka.
Claire potarła palcami fioletową opaskę elastyczną na zgięciu łokcia.
– To zawsze tak wygląda?
– Jak? – Shane mówił z pełnymi ustami. – Przerażająco?
Chyba tak. Próbują to jakoś uprzyjemniać, aleja nigdy nie mogę zapomnieć w czyich ustach skończy ta krew.
Dopadły ją mdłości i przestała obierać pomarańczę. Nagle ten mocny, mdlący zapach zaczął jej przeszkadzać. Zamiast tego napiła się trochę wody, chłodnej, ale ciążącej jej w żołądku jak rtęć.
– Ale wykorzystują ją też w szpitalu – powiedziała. – Dla ofiar wypadków i tak dalej.
– Jasne. Utylizują resztki. – Shane wsadził sobie w usta kolejne ciastko. – Nie cierpię tego szajsu. Przysięgałem, że nigdy tego nie zrobię, a i tak tu trafiłem. Powiedz mi jeszcze raz, dlaczego ja nie wyjeżdżam z tego miasta?
– Bo będą cię ścigać, jeśli wyjedziesz?
– Dobry powód. – Otrzepał okruszki z palców. Claire dokończyła obieranie pomarańczy, oderwała cząstkę i włożyła ją do ust. Nie była głodna, ale świetnie wiedziała, że nadal czuje się trochę słabo. Zjadła jeszcze trzy cząstki, a potem resztę wręczyła Shane'owi.
– Czekaj – powiedziała. Już miał ugryźć owoc, ale zastygł bez ruchu. – Ty nigdy wcześniej tego nie robiłeś, prawda? Wyjechałeś, zanim skończyłeś osiemnaście lat, więc nie musiałeś. A od powrotu wymigiwałeś się od tego. Zgadza się?
– Jak najbardziej. – Dokończył pomarańczę i wypił resztę coli.
– Więc nigdy nie byłeś w środku w krwiobusie.
– Tego nie powiedziałem. – Shane znów spochmurniał. – Raz poszedłem z matką… Nie musiałem oddawać krwi, ale ona chciała, żebym się przyzwyczaił do tej myśli. Miałem szesnaście lat. Wciągnęli do środka jednego faceta. Wariował, zupełnie nie panował nad sobą. Nas wyprosili z furgonetki, ale on tam został. Patrzyłem na to. Odjechali z nim. Nikt go już nigdy nie zobaczył.
Claire napiła się jeszcze trochę wody. Była osłabiona, ale chciała się już stąd jak najszybciej wydostać. Ten wygodny pokój odczuwała jak pułapkę – pozbawione okna i powietrza pudło. Butelkę z resztką wody i skórki pomarańczy wyrzuciła do kosza. Shane trafił butelką po coli do kosza ruchem za trzy punkty i wziął ją za rękę.
– Eve ma zamiar zostać w szpitalu? – spytała.
– Nie całą noc. Nie jest tam fajnie. Jej ojciec wytrzeźwiał i usiłuje się teraz ze wszystkimi godzić. – Shane się skrzywił.
Najwyraźniej nie bardzo doceniał ten gest. – Jej mama siedzi tam i ciągle płacze. Zawsze była praktycznie taką paczką chusteczek higienicznych.
– Nie przepadasz za nimi.
– Też byś nie przepadała.
– Jason się pojawił?
Shane pokręcił głową.
– Jeśli przychodzi tam z poczucia obowiązku, to zakrada się w środku nocy. Co pewnie całkiem mu odpowiada. W każdym razie Michael powiedział, że odwiezie Eve do domu. Możliwe, że już tam są.
– Mam nadzieję. A Michael powiedział, gdzie był wcześniej?
– Kiedy znikł? Mówił coś o tym cholernym balu.
Powinnam zapytać go o to zaproszenie. Prawie to zrobiła – już otwierała usta – ale wtedy przypomniała sobie, jaką minę miał Shane wczoraj wieczorem, jak głęboko wstrząsnęło nim spotkanie z Ysandre.
Nie chciała znów oglądać tej miny.
Może powinna odpuścić. Porozmawia z nią o tym, kiedy sam będzie miał ochotę.
Przed nimi były dwie pary drzwi – na jednych widniał napis „Wyjście”, na drugich nie było nic. Shane minął te nieoznaczone drzwi, zawahał się i zawrócił.
– Co? – spytała Claire.
Shane ujął klamkę i otworzył drzwi.
– Zwykłe przeczucie – powiedział. – Ciii.
Po drugiej stronie znajdowała się kolejna poczekalnia i kilka osób stało w kolejce. Ta część Centrum Krwiodawstwa była słabiej oświetlona. Trzy osoby stały przy długim, białym kontuarze, zupełnie jak w aptece, a za nim stała wysoka kobieta w białym laboratoryjnym fartuchu. Było w niej mniej więcej tyle samo ciepła co w butelce z płynnym azotem.
– O cholera – sapnął Shane. Mniej więcej w tej samej chwili do Claire dotarło, że ten jasnowłosy facet z przodu kolejki to Michael. Nie było go w domu… Był tutaj.
Skończył podpisywać jakieś papiery i przekazał je kobiecie, a ona podała mu plastikową butelkę, mniej więcej tych samych rozmiarów co butelka z wodą wypitą przez Claire.
Ale w tej butelce nie było wody. Sok pomidorowy, wmawiała sobie Claire w pierwszej chwili, ale to zupełnie jak sok nie wyglądało. Za ciemne było i za gęste. Michael przechylił butelkę w jedną stronę, potem w drugą, a jego twarz… Malowała się na niej fascynacja.
Nie, to był głód.
Claire chciała odwrócić wzrok, ale nie mogła. Michael odkręcił nakrętkę, wychodząc z kolejki, uniósł butelkę z krwią do ust i zaczął pić. Nie, żłopać. Do Claire mgliście dotarło, że Shane ściska ją za rękę tak, że aż bolało, ale żadne z nich się nie poruszyło. Michael miał zamknięte oczy. Przechylił butelkę i pił tak długo, aż ją opróżnił, a na plastiku została tylko cienka warstewka krwi.
Oblizał wargi, westchnął, otworzył oczy i popatrzył prosto na nich dwoje.
Oczy miał w odcieniu ostrej czerwieni. Zamrugał i ta czerwień zniknęła, zastąpiona dziwnym błyskiem. Kolejne mrugnięcie, a i ten błysk ustąpił i Michael znów stał się sobą.
Minę zrobił tak samo przerażoną, jak przerażona była Claire. Pełną zawodu i wstydu.
Shane zatrzasnął drzwi i pociągnął Claire w stronę wyjścia. Kiedy do niego dotarli, Michael wypadł pędem prosto na nich.
– Hej – rzucił. Skóra zabarwiła mu się lekkim różowawym rumieńcem, który Claire widywała u niego już wcześniej. – Co wy tu robicie?
– A jak sądzisz? Przywieźli mnie tu w kajdankach, stary. Uważasz, że byłbym tu, gdybym miał jakiś wybór?
Michael stanął jak wryty i zerknął na opaski na ich ramionach. W jego oczach zabłysło zrozumienie, a potem… smutek.
– Prze… przepraszam.
– Za co? Przecież już i tak wiemy, że uwielbiasz ten napój. – Claire słyszała jednak w głosie Shane'a rozczarowanie. Odrazę. – Tylko nie spodziewałem się, że zobaczę, jak opijasz się nim jak alkoholik w porze tańszych drinków, to wszystko.
– Nie chciałem, żebyście to zobaczyli – powiedział Michael cicho. – Piję ją tutaj. W domu trzymam tylko trochę na sytuacje awaryjne. Nigdy nie chciałem, żebyście zobaczyli…
– Ale zobaczyliśmy – stwierdził Shane. – I co z tego? Jesteś wampirem i pijesz krew. Michael, to raczej żadna nowina. Zresztą, nie ma o co robić sprawy, prawda?
– Tak – zgodził się Michael. – Nie ma sprawy. – Spojrzał na Claire, która nie mogła pogodzić ze sobą tych dwóch obrazów: Michaela z przerażającymi, czerwonymi oczami i tego, który stał przed nią, a w oczach miał smutną nadzieję. – Nic ci nie jest, Claire?
Pokręciła głową. Nie była w stanie odezwać się choćby jednym słowem.
– Zabieram ją do domu – powiedział Shane. – Chyba że to była tylko zakąska, a teraz rozglądasz się za głównym daniem.
Michael zrobił zniesmaczoną minę.
– Jasne że nie, Shane…
– No to w porządku. – Shane porzucił zaczepny ton. W jego głosie zabrzmiała rezygnacja. – Mnie nie przeszkadza.
– I nie umiesz się z tym uporać, prawda?
Przez chwilę obaj mierzyli się wzrokiem, a potem Shane znów pociągnął Claire za rękaw.
– Idziemy – powiedział. – Do zobaczenia w domu.
Michael skinął głową.
– Na razie.
Do Claire dotarło, że nadal trzymał w ręku butelkę. Na jej dnie została jeszcze odrobina krwi.
Kiedy drzwi się zamykały, zobaczyła, że Michael zorientował się, co trzyma w ręku, i gwałtownym ruchem cisnął butelkę do kosza.
– Och, Michael – szepnęła. – Boże. – Ten jeden jego gest pozwolił jej zrozumieć coś ważnego. On naprawdę w jakimś stopniu nienawidził tego, czym się stał, przez to, co zobaczył w ich oczach.
Jak podle musiał się czuć…
Reszta wieczoru upłynęła spokojnie. Następnego dnia rano obudził ich dzwonek telefonu. Tata Eve umarł.
– Pogrzeb będzie jutro – powiedziała Eve. Nie płakała.
W ogóle dziś rano nie przypominała samej siebie – żadnego makijażu, żadnej staranności w wyborze rzeczy, które na siebie wrzuciła. Białka oczu miała pocięte zaczerwienionymi żyłkami, a nos jej się świecił. Przez całą noc płakała. Claire słyszała ją, ale kiedy zapukała do drzwi, Eve nie chciała towarzystwa. Nawet Michaela.
– Pójdziesz? – spytał Michael. Claire pomyślała, że to dziwne pytanie, kto by nie poszedł? Ale Eve tylko skinęła głową.
– Muszę – powiedziała. – Chyba mają rację, kiedy mówią, że trzeba zamykać różne sprawy. Czy ty…?
– Oczywiście – powiedział. – Nie mogę iść na sam cmentarz, ale…
Eve zadygotała.
– Tam na pewno się nie wybieram. Wystarczy kościół.
– Kościół? – spytała Claire, nalewając dla całej trójki kawę. Shane jak zwykle przespał telefon. – Naprawdę?
– Nigdy nie poznałaś ojca Joego, prawda? – Eve udało się słabo uśmiechnąć. – Polubisz go. On jest… niesamowity.
– Eve kochała się w nim, kiedy miała dwanaście lat – wyjaśnił Michael i oberwało mu się paskudne spojrzenie. – No co?
Kochałaś się, sama o tym wiesz.
– Chodziło o sutannę? Już mi przeszło.
Claire uniosła brwi.
– Czy ojciec Joe jest…? – Udała, że zatapia zęby w czyjejś szyi. Oboje się uśmiechnęli.
– Nie – powiedział Michael. – On jest tylko neutralny.
Eve przez cały dzień radziła sobie bez wielkiego trudu; zajmowała się tym, co zwykle – pomagała w praniu, wzięła na siebie połowę sprzątania. Miała wolny dzień w pracy. Claire poszła tylko na jedne zajęcia, o decydującym znaczeniu. Michael też nie udzielał lekcji gry na gitarze.
Miło było. Zupełnie jak w rodzinie.
Pogrzeb zaplanowano na dwunastą następnego dnia i Claire zaczęła się zastanawiać, co ma na siebie włożyć. Ciuchy imprezowe wydawały się zbyt wesołe. Dżinsy zbyt nieformalne. Pożyczyła od Eve czarne rajstopy i włożyła je do również pożyczonej, czarnej spódnicy. W połączeniu z białą bluzką wyglądało to w miarę przyzwoicie.
Nie była pewna, jak zamierza się ubrać Eve, bo o jedenastej rano nadal siedziała przy toaletce i wpatrywała się w swoje odbicie w lustrze. Ciągle w swoim czarnym szlafroku.
– Mogę ci jakoś pomóc? – spytała Claire.
– Jasne – powiedziała Eve. – Powinnam upiąć włosy?
– Tak byłoby ładnie. – Claire wzięła szczotkę. Rozczesała gęste, czarne włosy Eve, aż nabrały połysku, a potem zwinęła je w kok i upięła z tyłu głowy. – Proszę.
Eve sięgnęła po swój biały podkład, a potem się rozmyśliła. Spojrzała w lustrze na Claire.
– Może jednak nie tym razem – powiedziała.
Claire się nie odezwała. Eve nałożyła szminkę – ciemną, ale nie tak bardzo jak jej ulubiony odcień – i zaczęła grzebać w szafie.
Na koniec zdecydowała się na czarną sukienkę zapinaną pod szyję, tak długą, że sięgała jej po czubki butów. I czarny welon. Jak na Eve, całość była skromna.
Byli w kościele piętnaście minut wcześniej, a kiedy Michael wjechał na zadaszony parking, Claire zobaczyła, że stoi tam już kilka samochodów o przyciemnianych szybach.
– To dziś jedyny pogrzeb? – spytała.
– Tak – odparł i wyłączył silnik. – Chyba pan Rosser miał więcej przyjaciół, niż sądziliśmy.
Nie aż tak wielu, jak się okazało; przedsionek kościoła był prawie pusty, a w księdze pamiątkowej nie było wielu nazwisk. Obok stała matka Eve gotowa natychmiast rzucić się na każdego, kto wchodził do środka.
Zgodnie z wcześniejszym opisem Michaela wydawało się, że pani Rosser ani na moment nie przestaje płakać. Jak Eve, była cała ubrana na czarno, ale to była o wiele bardziej teatralna czerń – dramatyczne fałdy czarnego atłasu, wielki odświętny kapelusz, rękawiczki.
A kiedy ktoś jest bardziej teatralny niż Eve, pomyślała Claire, to już faktycznie ma problemy.
Pani Rosser użyła też sporo tuszu do rzęs i teraz czarnymi strugami tusz spływał jej po policzkach. Włosy miała ufarbowane na blond; potargane, opadały jej po obu stronach twarzy. Gdyby ubiegała się o rolę Ofelii w przedstawieniu Hamleta, pomyślała Claire, miałaby ją jak w banku.
Matka Eve rzuciła się na Claire ze łzami i zaczęła szlochać na jej ramieniu, plamiąc tuszem białą bluzkę.
– Dziękuję, że przyszliście! – Załkała, a Claire niezręcznym ruchem poklepała japo plecach. – Szkoda, że nie znałaś mojego męża. To był taki dobry człowiek i takie miał trudne życie…
Eve stała z boku z miną obojętną i nieco zniesmaczoną.
– Mamo. Daj jej spokój. Ona cię nawet nie zna.
Pani Rosser cofnęła się i zdusiła kolejny szloch.
– Nie bądź okrutna, Eve, tylko dlatego że nie kochałaś ojca.
Claire jeszcze nie słyszała, żeby ktoś powiedział coś równie nieczułego. Zamieniła wstrząśnięte spojrzenie z Shane'em. Michael stanął między matką a córką, co było z jego strony bardzo odważne. Może to te wampirze geny.
– Pani Rosser, współczuję śmierci męża.
– Michaelu, dziękuję, zawsze byłeś takim dobrym chłopcem. I dziękuję, że zająłeś się Eve, kiedy przeszła na własne utrzymanie.
Pni Rosser wydmuchała nos i tylko dlatego nie usłyszała, jak Eve powiedziała sucho:
– Znaczy, kiedy wywaliliście mnie z domu na zbity pysk?
– Wpisz nas – zwrócił się Michael do Claire i wziąwszy Eve za ramię, zaprowadził ją do kościoła. Claire szybko wpisała ich nazwiska do księgi, skinęła głową pani Rosser. Kobieta patrzyła za córką z miną, od której Claire przewróciło się w żołądku.
Wzięła Shane'a pod ramię i poszli za Eve i Michaelem.
Była już przedtem w tym kościele. Ładny był, nie za bardzo przystrojony, spokojny w swojej prostocie. Nigdzie nie było widać żadnych krzyży, ale w tej chwili wzrok wszystkich kierował się ku dużej, czarnej trumnie ustawionej w głębi sali. Claire zwróciła uwagę na gładki połysk drewna i na to, jak bardzo przypomniała jej o krwiobusie.
Claire zadrżała i przytrzymała się mocniej Shane'a, kiedy wchodzili do ławki, żeby usiąść obok Michaela i Eve.
W świątyni znajdowało się kilkanaście osób, a w miarę jak minuty mijały, pojawiło się jeszcze kilka. Dwóch mężczyzn w garniturach – pracowników domu pogrzebowego, jak przypuszczała Claire – ustawiło jeszcze więcej kwiatowych ozdób wokół trumny.
To się wszystko wydawało takie nierealne. A odgłos ciągłych szlochów i jęków pani Rosser w reakcji na wejście każdego kolejnego żałobnika stwarzał jeszcze dziwniejszą atmosferę.
Eve podeszła do trumny. Wpatrywała się w nią przez kilka długich sekund, a potem pochyliła się, włożyła coś do środka i wróciła na swoje miejsce. Opuściła welon, ale za zmiękczającą rysy zasłoną jej twarz i tak wydawała się zastygła.
– Był bydlakiem – powiedziała, kiedy zauważyła, że Claire jej się przygląda. – Ale to jednak mój ojciec.
Oparła się o ramię Michaela, a on ją objął.
Pani Rosser weszła wreszcie do kościoła i zajęła miejsce przed nimi. Jeden z pracowników domu pogrzebowego podsunął jej pudełko chusteczek, wzięła je i łkała dalej.
A potem wysoki, przystojny mężczyzna w czarnej sutannie z fioletową stułą na szyi wyszedł zza kwiatowych ozdób i przyklęknął obok niej. Poklepał japo dłoni. Słynny ojciec Joe, domyśliła się Claire. Wydawał się miły; i młodszy, niż się spodziewała. Miał brązowe włosy i złote oczy o bardzo bezpośrednim spojrzeniu za złotymi oprawkami okularów. Słuchał ody pani Rosser na cześć męża ze współczującym, ale nieobecnym wyrazem twarzy, kiwając głową, kiedy na chwilę milkła. Raz czy drugi jego spojrzenie powędrowało w stronę zegara, a wreszcie pochylił się i szepnął coś do niej. Pokiwała głową.
W ostatniej chwili weszło jeszcze parę osób, tyle, że kościół wypełnił się w połowie. Kiedy Claire się obejrzała, dostrzegła znajome twarze posterunkowych Joego Hessa i Travisa Lowe'a, którzy skinęli jej głową, zajmując miejsca z tyłu. Rozpoznała jeszcze kilka osób, włącznie z czwórką wampirów w ciemnych garniturach i słonecznych okularach.
Jednym z nich był Oliver, ewidentnie znudzony. Oczywiście, rodzina Eve była pod Ochroną Brandona, a kiedy Brandon zginął, przeszli pod władzę jego zwierzchnika. Obecność Olivera na tym pogrzebie miała mniej wspólnego ze szczerym współczuciem, a więcej z dbałością o publiczny wizerunek.
Ojciec Joe wszedł na ambonę i zaczął wychwalać pod niebiosa człowieka, którego Claire nigdy nie poznała. Eve z tego opisu na pewno nie rozpoznawała swojego ojca, pomijając związane z jego życiem daty i liczby. Jego charakter jawił się jako o wiele lepszy, niż kiedykolwiek skłonna była przyznać jego córka. Sądząc z tego, jak pani Rosser kiwała głową i popłakiwała, kupowała tę bajeczkę.
– Co za stek bzdur – szepnął Shane do Claire. – Tata Eve bił j ą.
Clair spojrzała na niego zaskoczona.
– Po prostu pamiętaj o tym – dokończył. – I nie roń łez. Nie na tym pogrzebie.
Claire pomyślała, że Shane to jeden z najtwardszych znanych jej ludzi. Nie, żeby nie miał racji, po prostu był twardy.
Ale to pomogło. Emocje krążące w atmosferze i podgrzewane przez matkę Eve dopływały do niej i odpływały, co najwyżej sprawiając, że oczy ją nieco piekły. Kiedy ojciec Joe skończył mowę żałobną, odezwały się organy, a pani Rosser pierwsza znalazła się przy trumnie.
– O Boże. – Eve westchnęła pod nosem, kiedy jej matka dramatycznym ruchem rzuciła się na trumnę. Ścinające krew w żyłach, teatralne krzyki. – Chyba lepiej…
Michael i Eve podeszli do trumny. Michael wziął panią Rosser za łokieć i odprowadził do ławki, gdzie osunęła się bezwładnie, pochlipując.
Eve przez kilka sekund postała przy trumnie, z wyprostowanymi plecami i opuszczoną głową, a potem wróciła.
Pod welonem łzy kapały jej na czarną sukienkę, ale nie wydobyła z siebie żadnego dźwięku.
Claire podeszła do trumny, ale rzuciła ojcu Eve tylko krótkie spojrzenie. Wyglądał… nienaturalnie. Nie jakoś paskudnie, ale widać było, że nie żyje. Zadrżała i ujęła Shane'a pod ramię, i potem poszła za Eve, która bez słowa minęła matkę i skierowała się do wyjścia.
I o mało nie wpadła na własnego brata.
Jason wślizgnął się do przedsionka kościoła. O ile widziała Claire, młody wcale nie zmienił ubrania, odór niemytego ciała można było wyczuć na metr.
Wyglądał też, jakby był naćpany.
– Ładna maskarada, siostro. – Uśmiechnął się krzywo. Eve przystanęła, popatrzyła na niego, a potem zerwała welon z twarzy.
– Co ty tu robisz?
– Przyszedłem na pogrzeb. – Zaśmiał się pod nosem. – Nieważne.
Eve rozmyślnie spojrzała w bok, tam gdzie siedzieli Hess i Lowe.
– Lepiej stąd idź. – Nie zauważyli go, ale na pewno mogli zauważyć. Wystarczyłby podniesiony głos albo gdyby Eve pstryknęła palcami.
– To też mój tata.
– No to okaż mu trochę szacunku – powiedziała. – Wyjdź.
Minęła go. Cała reszta poszła za nią, chociaż Shane zwolnił kroku i Claire musiała go pociągnąć za ramię, żeby nie przystawał. Jason pokazał gestem, że jest gotów do walki, ale Shane pokręcił głową.
– Naprawdę szkoda zachodu – wycedził.
A potem stali w przedsionku, gdzie nie czuć już było duszącego zapachu kwiatów i subtelnego zapachu śmierci, a Claire nie mogła powstrzymać się, żeby nie pomyśleć: I to ma się nazywać „zamknięcie”?
Ale Eve wyglądała lepiej i tylko to się liczyło.
– Chodźmy na burgera – powiedziała.
Pomysł okazał się dobry i Claire odzyskała humor, kiedy wyszli z kościoła i poszli na zacieniony parking, kierując się do samochodu Michaela.
Zostali zatrzymani.
Michael pierwszy to wyczuł – stanął jak wryty i zaczął się obracać wkoło, jakby usiłował zlokalizować dźwięk, którego reszta z nich nie mogła usłyszeć.
Jakiś cień zeskoczył z cementowego zadaszenia, wylądował, przykucając, i uśmiechnął się szeroko. Ysandre. Wstała z gracją i podeszła do czwórki przyjaciół.
– Wsiadajcie do samochodu – powiedział Michael. – No, idźcie.
– Nie zostawimy cię – zaprotestował Shane. Nie spuszczał wzroku z Ysandre.
– Nie bądź idiotą. Nie o mnie jej chodzi.
Shane spojrzał na Michaela.
– Idźcie.
Claire pociągnęła Shane'a za ramię. Dał się zaprowadzić do samochodu. Michael rzucił im kluczyki.
Ysandre podskoczyła i w powietrzu je przechwyciła. Zaczęła je niedbałym gestem podrzucać w dłoni i ich chłodny, metaliczny brzęk był jedynym odgłosem słyszalnym na parkingu.
– Nie popadaj od razu w paranoję. Po prostu przyszłam się przywitać. To wolny kraj.
– Jeśli nie oddasz kluczyków, to się będzie nazywało kradzież samochodu – powiedział Michael. Wyciągnął rękę, a ona wzruszyła ramionami i cisnęła mu kluczyki. – chcesz?
– Chciałam się tylko upewnić, czy pan Shane otrzymał moje zaproszenie. Dostałeś je, kotku?
Shane się nie ruszył. Nic nie powiedział. O ile Claire mogła to stwierdzić, chyba nawet nie oddychał.
– Sądząc po szybkim biciu tego serduszka, domyślam się, że dostałeś – powiedziała Ysandre z uśmiechem. – To do zobaczenia w sobotę. Wszystkim życzę miłej reszty tygodnia.
Odeszła, stukając głośno obcasami kozaków, a potem zniknęła w cieniu.
Shane powoli wypuścił powietrze.
Nikt nie wiedział, co powiedzieć. Michael otworzył samochód, wsiedli i ruszyli; na przynajmniej pięć minut zapanowała cisza, aż zatrzymali się przed Denny's.
– To jak, jemy?
– Chyba tak – powiedział Shane. – Nie pozwolę, żeby mi zepsuła apetyt.
Z zadaszonego parkingu do frontowych drzwi prowadziło również zadaszone przejście, na co Claire nigdy przedtem nie zwróciła uwagi. Najwyraźniej miejscowe Denny's do swoich klientów zaliczało wampirów tak samo, jak ludzi, i to nawet za dnia. Na szklanych drzwiach wejściowych ponaklejano różne miejscowe ulotki i Claire zerknęła na nie, zanim weszła. I stanęła tak nagle, że Shane na nią wpadł.
– Hej! Tu się idzie!
– Popatrz. – Claire wskazała kartkę papieru.
Przeczytał: „Tylko jeden występ!” Obok była czarno – biła fotografia młodego, jasnowłosego człowieka z gitarą. A pod spodem było napisane: „Michael Glass wraca do i Common Grounds” i jeszcze data… Dzisiejsza.
Shane zerwał ulotkę z drzwi, złapał Michaela za ramię i podsunął mu ją pod nos.
– Mówi ci to coś? – zapytał. – Kiedy miałeś zamiar nam powiedzieć?
Michael zdziwił się, a potem zawstydził.
– Ja… nie miałem zamiaru. Słuchajcie, to tylko takie przesłuchanie. Chciałem się przekonać, czy potrafię jeszcze… Nie chcę, żebyście przychodzili. To nic takiego.
Eve złapała ulotkę i wpatrzyła się w nią.
– Nic takiego? Michaelu! Ty występujesz! Publicznie!
– To coś nowego! – szepnęła Claire do Shane'a.
– Nie grał nigdzie poza naszym salonem od… – Gest zatapiania zębów w szyi. – No wiesz. Od Olivera.
– Och.
Michael zaczyna się rumienić.
– Powieś to z powrotem, dobrze? Nie ma o czym mówić!
Eve go pocałowała.
– Owszem, jest – powiedziała. – I nienawidzę cię za to, że mi nie powiedziałeś. Chciałeś tak po prostu się wymknąć, czy co?
– Jasne. – Michael westchnął. – Bo jeśli będę beznadziejny, to nie chcę, żebyście to słyszeli.
Claire przylepiła ulotkę do drzwi.
– Nie będziesz beznadziejny.
– A w każdym razie nie z gitarą w ręku – powiedział Shane z udawaną powagą. Claire szturchnęła go w ramię. – Auć.